fbpx

Czy za 12 500 zł można kupić „wyczynowy” sprzęt, na którym amatorsko będzie można bawić się w enduro i motocross? Eliasz sprawdzał to przez ostatnie trzy lata, próbując zajechać Kayo T4!

Myślałem, że napisanie tego testu będzie dla mnie niezwykle łatwym zadaniem. W końcu po trzech wspólnych latach głównie wzlotów, ale również i kilku upadków z Kayo T4, słowa same powinny lać się na papier. I tak w sumie jest, tylko tych wspólnych przygód, przemyśleń i wniosków nasunęło się przez ten czas tyle, że ciężko wybrać tylko to, co najważniejsze.

Trzeba jednak zacząć od początku, czyli pierwszego spotkania. Od kiedy pamiętam, pojęcie „chińskie” wzbudzało u mnie wzdrygnięcie i kojarzyło się raczej z tanią tandetą. Pamiętam zresztą plagę pocket bike’ów z supermarketów, które psuły się na potęgę i po kilku miesiącach użytkowania nadawały się tylko do wyrzucenia na śmietnik. Kiedy sam, jako nastolatek, zaczynałem przygodę z offroadem, motocykl musiał być japoński, bo nawet austriackie sprzęty w naszym kraju uchodziły wtedy za egzotyczne.

Teraz jednak wiem, że przyzwoity nowy motocykl w cenie 11 tysięcy zł (tyle kosztował 3 lata temu), 14 200 (tyle kosztował w zeszłym roku) czy 12 500 zł (tyle kosztuje teraz), nawet chiński to prawdziwy skarb. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że można nim jeździć praktycznie bezkosztowo i jest dosłownie idiotoodporny.

Jeśli chodzi o warunki, to żadne nie są straszne! Kayo T4 był ujeżdżany zimą, latem i w mokrą jesień. Chłodzona powietrzem jednostka przeżyła wszystkie wyzwania bez żadnego problemu

Intryga

Kiedy w 2020 roku, podczas dnia otwartego szkółki motocrossowej w Olsztynie, oprócz pit bike’ów Łukasz przywiózł Kayo T4, byłem zaskoczony wykonaniem tego chińskiego motocykla. Zawsze kojarzyły mi się one po prostu z „bylejakością”. Tutaj wszystko wyglądało porządnie. Nawet trochę ociężale, ale naprawdę solidnie. Do tego motocykl kosztował zaledwie 10 tysięcy złotych i dało się nim całkiem dobrze bawić. Od strzała przejechałem na nim cały tor SuperEnduro, a na małym torze motocrossowym radził sobie jeszcze lepiej.

Na propozycję, żeby przetestować go trochę poważniej, pomyślałem sobie – „Dawajcie go! Zajadę Chińczyka w tydzień!”. Szybko dostałem zielone światło i Kayo znalazł się w moim garażu. Ku mojemu zdziwieniu minął jeden, drugi, a potem trzeci tydzień… Tygodnie zamieniły się w miesiące, a miesiące w lata i tak minęły już trzy, a Kayo nadal ma się dobrze. A zdecydowanie nie miał lekko, bo jeździłem, kiedy i gdzie tylko mogłem. Z tyłu głowy miałem myśl, że w końcu na pewno uda mi się go zakatować.

Sprawdźcie wrażenia po roku użytkowania Kayo T4:

Od początku starałem się rzucać mu dosyć odważne i trudne zadania. Najpierw były to treningi motocrossowe na olsztyńskich torach przeplatane jazdą enduro po okolicznych prywatnych lasach i żwirowniach. W zimę był motorem napędowym kuligów, jeździł po zaspach i rozpoczął swoją przygodę z PUK Areną w Lipnie. Jednak nic nie robiło na nim większego wrażenia. Jak gdyby nigdy nic, ciągle był gotowy do jazdy. Postanowiliśmy pójść krok dalej i zorganizowaliśmy Kayo Challenge. Czterech chłopów, jeden motocykl i pomysły na podjazdy czy jazdę w błocie, który każdy z nas musiał powtarzać (możecie to zobaczyć na kanale Kacpra Miętki). A temu dalej mało!

Wtedy już poznałem sporą część potencjału tego motocykla. Mimo że po jeździe najczęściej był po prostu rzucany w kąt, ewentualnie czasami umyty i odszczurzony, to wystarczyło tylko wcisnąć przycisk rozrusznika i zawsze był gotowy do kolejnego treningu. A było ich całkiem sporo, bo Kayo T4 nie wymagał większych inwestycji między treningami, więc starałem się jeździć niemal codziennie. Do tego koszty utrzymania były po prostu śmieszne – jak już połamała się jakaś dźwignia, to kosztowała 30-40 złotych i na tym się praktycznie kończyło. Do tego jazda nim na pełnej manetce nie była zbyt trudna, ale za to bardzo przyjemna. W końcu jednym z największych atutów tego motocykla jest dźwięk.

Silnik Kayo T4 generuje „tylko” 27 koni mechanicznych. To jednak w zupełności wystarcza, żeby zarówno mniej jak i bardziej doświadczeni zawodnicy dobrze się nim bawili w terenie. I do tego rozkoszowali pięknym dźwiękiem!

Po 200 godzinach myśleliśmy, że „w końcu” padła skrzynia biegów. Okazało się jednak, że tylko odkręcił się automat, a silnik jest w bardzo dobrym stanie.

Powołanie

Kolejne motogodziny w siodle Kayo T4 mijały, aż zadebiutował jako motocykl terenowej nauki jazdy. Kiedy zostałem poproszony, żeby zorganizować Patrykowi trening z okazji urodzin, Kayo odkrył swoje powołanie. Mimo że solenizant sam kiedyś upalał rasową crossówkę po okolicznych żwirowniach, to po kilku latach przerwy doskonale odnalazł się na T4.

27 koni mechanicznych przy 115 kilogramach na papierze szału nie robi, ale w praktyce okazuje się doskonałym połączeniem do nauki i bezpiecznego wdrażania się w świat jazdy terenowej. Czterosuwowa, dwuzaworowa, chłodzona powietrzem jednostka napędowa jest niesamowicie przyjemna. Do tego stopnia, że Patryk – mimo że bardzo szybko łapał technikę i bez większych problemów był w stanie zapanować nad moim KTM-em EXC 250 – zdecydowanie wolał jeździć Kajutem.

Dlaczego? Bo po prostu nie musiał obawiać się, że motocykl go zaraz zabije, tylko mógł się bez skrupułów wyżywać na manetce gazu. Wtedy zapaliła mi się w głowie pierwsza lampka – a może by tak otworzyć wypożyczalnię? W końcu zawsze marzyłem o swoim offroadowym centrum treningowym. Do tej pory była to tylko mrzonka, ale dzięki „chińczykom” mogłem spróbować zrobić krok w tym kierunku.

Jednym z największych minusów motocykla jest jego ogumienie. Chińskie opony nie zapewniają zbyt rewelacyjnej trakcji, ale za to jest szansa, że nigdy się nie zetrą

Idiotoodporny

Od tamtej pory Kayo T4 sprawiał radochę już nie tylko mi, ale i wszystkim. Najpierw znajomym, a potem i obcym, chętnym do postawienia pierwszych kroków w offroadzie. Okazało się nawet, że i ci bardziej doświadczeni zawodnicy, którzy jeździli na „firmowych” maszynach, mieli niezłą zabawę podczas upalania „chińczyka”. Kilku nawet się na niego skusiło. Doszli do wniosku, że lepiej jeździć czymkolwiek niż cały czas siedzieć w garażu i dłubać przy motocyklu, a do tego inwestować w kolejne naprawy, które i tak nie podniosą wartości maszyny.

Myślę, że właśnie to jest największym atutem Kayo T4. Zamiast kupować kilkuletniego, zmordowanego wieloma sezonami na torach, polach i w lesie crossa wymagającego na start wkładu kilku tysięcy złotych w remonty, mamy nowy motocykl z salonu, który będzie jeździł nam bezawaryjnie przez wiele długich godzin. Wystarczy tylko dbać o filtr powietrza, regularnie zmieniać olej, regulować zawory oraz pilnować odpowiedniego naciągu łańcucha. I co jakiś czas sprawdzać śruby, bo lubią się luzować od drgań.

W mojej testówce różnie to było z robieniem tych czynności na czas, więc przy 200 motogodzinach postanowiliśmy zrobić remont silnika. W sumie taki był plan, ale po otwarciu „pieca” okazało się, że wszystko jest w bardzo dobrej kondycji. Skończyło się więc na wymianie tłoka dla spokoju sumienia oraz zaworów, które najbardziej odczuły trudy tych sprawdzianów – motorek był dalej gotowy do jazdy. Sami nie do końca w to wierzyliśmy, ale faktycznie ten sprzęt jest nie do zajechania! Testu ostatecznego Kayo nie przeszedł, więc postanowiliśmy małymi krokami go trochę udoskonalać, żeby jeszcze częściej mógł częstować szprycą „markowe” maszyny.

Nasza wersja mimo że początkowo nazywała się T4 Enduro, to szybko została przerobiona na crossówkę. Pozbyliśmy się lamp, stopki bocznej i utwardziliśmy zawieszenie

Pierwszym tuningiem jaki poczyniliśmy była zmiana opon z seryjnych na Mitas Terra Force – zmiana o 180 stopni!

W drugim etapie zmieniliśmy napęd. Chodziło głównie o skrócenie przełożeń i poprawienie przyspieszenia pod kątem jazdy w PUK Arenie

Azjatyckie geny

Musicie mi uwierzyć na słowo, że objechanie chińczykiem jakiegoś KTM-a czy Yamahy to niesamowite przyjemne uczucie, które potrafi mocno podbić morale. Zazwyczaj zaczyna się bardzo podobnie. Najpierw jest wymowne, gardzące spojrzenie. Potem podśmiewanie i szepty przy pokazywaniu palcem. A na koniec bardzo często ogromne zdziwienie, kiedy uda się, żeby ten Chińczyk minął kilka poważnych sprzętów na torze. Wtedy pojawia się zaciekawienie i pytania odnośnie do motocykla. „To na serio chińczyk?”, „A ile to kosztuje?”, „Co w nim masz porobionego?”. Kiedy jednak zainteresowani dostaną na te pytania prawdziwe odpowiedzi, wydają się jeszcze bardziej skołowani, bo okazuje się, że można i Kayem! I to nawet z takim przebiegiem i historią serwisu.

Oczywiście, jak przystało na azjatyckie korzenie, bez niektórych irytujących rozwiązań się nie obyło, ale do wszystkiego da się przyzwyczaić. Do dźwigni biegów, której nie da się idealnie ustawić i trzeba znaleźć sposób na podbijanie biegów w odpowiedniej pozycji. Do topornego przodu motocykla, który przeszkadza trochę w stawianiu maszyny na koło. Także do specyficznej regulacji łańcucha i kilku innych rozwiązań technicznych, które podczas serwisu przypominają o swoim chińskim pochodzeniu. Nie da się jednak mieć wszystkiego, więc te niedoskonałości możemy traktować po prostu jak trening cierpliwości.

Kayo T4, jak przystało na azjatyckie korzenie, ma kilka specyficznych wad. Jednak przy cenie nowego motocykla na poziomie 14 000 zł można bez problemu przymknąć na nie oko.

Jeżeli chodzi o pracę zawieszenia, hamulców i prowadzenie motocykla, to mój egzemplarz nie jest najlepszym przykładem do oceny tego modelu, bo ani olej w zawieszeniu, ani płyn hamulcowy przez ten cały czas nie był wymieniany i zapomniałem już, jak ten motocykl spisywał się na początku. Zdarzało mi się jednak wskakiwać na świeże „te-czwórki” znajomych i wtedy okazywało się, że wszystko działa naprawdę przyzwoicie. I to do tego stopnia, że sam byłem w szoku, jak przyjemnie można jeździć Kayem.

Moja „babcia”, zmęczona swoim nie-lekkim żywotem, czasami każe ze sobą walczyć o przetrwanie. Szczególnie na whoopsach w PUK Arenie, gdzie chyba najbardziej lubię jeździć tym sprzętem. Krótkie proste, dużo zakrętów i małych hopek to idealny plac zabaw dla Kayo T4. Żeby sprawdzał się tam jeszcze lepiej, zmieniliśmy również przełożenia na 13/50, założyliśmy „normalne” opony i antypoślizgowy pokrowiec. Mocno zmieniło to charakter motocykla, ale kolejne tuningi są już w planach. Oprócz bajczenia wizualnego w planach mamy również pracę nad gaźnikiem, poprawki w zawieszeniu, założenie krótkiego rolgazu, zmianę podnóżków i kilka innych pomysłów do zrealizowania.

Brać czy nie brać?

Kayo T4 będzie idealnym wyborem dla osób rozpoczynających przygodę z offroadem i szukających motocykla, przy którym nie będzie trzeba dużo grzebać, tylko będzie można bezkosztowo jeździć. Osoby bardziej zaawansowane muszą jednak pamiętać, że nie można podejść do niego jak do KTM-a. Rozwiązania techniczne są na zupełnie innym poziomie i w kilku kwestiach wyglądają, jakby rozwój motocykla zatrzymał się przynajmniej 20 lat temu. Dobrą zabawę zapewni jednak każdemu!

KOMENTARZE