fbpx

Pomysł był szybki, przygotowania krótkie, a realizacja? Kuzyni wsiedli i pojechali odwiedzić dziadka, który mieszka w… Johannesburgu!

Pomysł zrodził się zupełnie spontanicznie. Wszystko zaczęło się od tego, że zadzwonili do mnie Patryk (mój kuzyn) i Miłosz z propozycją wejścia na Kilimandżaro. Dużo podróżujemy po świecie i każdy z nas ma już na koncie wizyty w kilkudziesięciu krajach. Zasugerowałem więc, że lepiej byłoby połączyć podróż do Afryki z wyprawą motocyklową, na przykład do RPA, gdzie mieszka nasz dziadek. Mój pomysł został zaaprobowany, po czym przez pół roku plany wyjazdu wisiały w powietrzu i niewiele w tym temacie robiliśmy, a konkretne przygotowania zaczęliśmy dopiero na trzy tygodnie przed wyjazdem. Patryk jeździ Hayabusą z 2008 roku, a ja o cztery lata starszą DR-Z 400 E. Zgodnie uznaliśmy, że to przecież świetne motocykle na taką podróż, i postanowiliśmy, że pojedziemy tym, co mamy.

Wyruszyliśmy 19 maja. Przejazd przez Europę zajął nam dwa dni. Do Afryki wypływaliśmy promem z francuskiej miejscowości Sète. Po drodze mieliśmy jeszcze kilkugodzinny postój w Barcelonie, ale bez możliwości zejścia na ląd. Stamtąd płynęliśmy już bezpośrednio do Maroka, spędzając na promie w sumie 42 godziny. Już wtedy dało nam to do myślenia, jak daleko jesteśmy od domu (czy chociażby od lądu). Na promie spotkaliśmy innych motocyklistów, którzy udzielili nam wielu cennych wskazówek, między innymi na temat unikania jazdy nocą, zatrzymywania się na checkpointach, unikania picia wody z kranu, jedzenia gotowanych potraw oraz wymiany pieniędzy tylko w oficjalnych bankach.

Po opuszczeniu promu, przy wjeździe do miasta, natychmiast oblegli nas ludzie sprzedający lokalne karty SIM oraz cinkciarze oferujący „najlepszy” kurs wymiany walut. Dokuczliwy okazał się też powszechny proceder żebrania, najczęściej przez dzieci, którymi zza rogu sterują dorośli. To przejmujący i przykry widok, niemniej brak stanowczości może być kosztowny.

Pustynia zachwyca majestatem, ale dopiero na miejscu dociera do nas, jak niebezpiecznym potrafi być miejscem

Suzuki DRZ nie ma lekko. Paliło o wiele więcej paliwa i oleju, niż zakładał Dawid

Czego spodziewać się na wyjeździe do Afryki? Wszystkiego, ale niekoniecznie spektakularnie pięknych widoków

Natomiast samo Maroko to bardzo ładny kraj z pięknymi krajobrazami i świetnymi drogami w bardzo dobrym stanie. Wyprawa przebiegała pomyślnie do czasu, aż w moim Suzuki DR-Z pojawiły się problemy z prądem. Próbując znaleźć przyczynę, odłączyłem wszystkie niepotrzebne rzeczy, takie jak port USB czy dołożony wentylator. Winny okazał się akumulator, mieliśmy więc szczęście. W warsztacie motocyklowym kupiliśmy nowy i liczyliśmy, że pozwoli nam to ruszyć w dalszą drogę. To jednak nie był koniec, gdyż następnego dnia kłopoty zaczął sprawiać napinacz rozrządu (na podstawie odgłosów ktoś mógłby pomyśleć, że w silniku przemycam grzechotnika). Próbowałem wyciągnąć sprężynę oraz dołożyć dystans, niestety bezskutecznie. Szukaliśmy warsztatu, w którym moglibyśmy zakupić nowy, jednak na sprowadzenie części trzeba było czekać trzy dni. W warsztacie mechanik zamontował nową sprężynę napinacza i powiedział, że bez problemu dojadę do Gambii. Żartobliwie zagroziłem, że jeśli tak nie będzie, to do niego wrócę. Mimo nowej sprężyny napinacza łańcuszek rozrządu wciąż jednak hałasował, przez co nie mogłem uwolnić się od tkwiącej gdzieś z tyłu głowy myśli, że w każdej chwili coś może nawalić. 

Na szczęście DRZ-ta nie sprawiała więcej problemów i świetnie poradziła sobie z trasą, nawet mimo tylko pięciu biegów. Wbrew pozorom w większości warunki i tak nie pozwalały na rozwijanie zawrotnych prędkości. Byłem przygotowany na uzupełnianie oleju, wioząc ze sobą pewien zapas, natomiast później musiałem już posiłkować się tym, co było dostępne, żeby nie zatrzeć silnika. 10-litrowy zbiornik paliwa też wymagał odpowiedniego planowania. Kanister, który miałem ze sobą, podwajał tę pojemność, jednak apetyt Suzuki okazał się nieco większy, niż początkowo zakładałem. W większości trzymaliśmy się jednak głównych dróg, jadąc wybrzeżem, więc zasięg rzędu 200 km pomiędzy stacjami paliw był wystarczający.

Wydawałoby się, że ceny paliwa będą niż w Europie.
Można się zdziwić, bo często jest drogo

Północna Afryka nie jest taka dzika. Większość dotychczasowej trasy była pokonana po drogach asfaltowych

Największym problemem był niewyobrażalny upał. W trakcie jazdy przez Saharę Zachodnią oraz Mauretanię temperatura regularnie przekraczała 50°C. Było ekstremalnie gorąco, tak gorąco, że w pewnym momencie w moich butach zaczęły rozklejać się noski. Nie pomagał nawet wiatr, który przypominał powietrze wprost z suszarki do włosów. Czuliśmy się jak po wejściu do nagrzanego samochodu, tylko my siedzieliśmy w środku przez cały dzień. Nie było mowy o żadnej ochłodzie. Mimo iż może się to wydawać dziwne, lepiej czuliśmy się w kaskach i ubraniach, osłonięci przed palącym powietrzem. Nasze organizmy zostały wystawione na bardzo duży wysiłek. Sami też nie zawsze sobie pomagaliśmy, jak choćby wtedy, gdy w trakcie jazdy przez Saharę zorientowałem się, że w swojej beztrosce nie zabraliśmy ze sobą wody do picia. Szczęśliwie nie miało to żadnych przykrych konsekwencji, ale gdyby przytrafiła nam się wtedy jakaś poważniejsza awaria, znaleźlibyśmy się w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Pewne rzeczy trzeba jednak planować uważniej.

Podobnie do cienia, nie lada wyzwaniem okazało się też znalezienie gniazdka do ładowania naszych urządzeń, zwłaszcza że przez problemy z prądem nie ładowaliśmy ich na motocyklach podczas jazdy. Tutaj z pomocą przyszedł panel słoneczny, w który się wyposażyliśmy. O dziwo, działał naprawdę dobrze, a słońca akurat mieliśmy pod dostatkiem.

Sahara Zachodnia była do tej pory największym wyzwaniem wyprawy

Inny świat. Ludzie są przyjaźni ale trzeba uważać na wszelkiej maści wyłudzenia

W Saharze Zachodniej spotkaliśmy Czechów, którzy podróżowali na dwóch BMW GS 1250. Mieli ze sobą dosłownie wszystko: 3 duże, wypełnione po brzegi kufry aluminiowe, opony na zmianę, kanistry na paliwo. Przy nich nasze motocykle wyglądały, jakbyśmy jechali w Bieszczady, a nie do Afryki. Jeszcze przed wyjazdem stwierdziliśmy, że nie sposób przygotować się na każdą ewentualność. Zabraliśmy więc tylko najpotrzebniejsze rzeczy (apteczkę, kamizelki odblaskowe, podstawowe narzędzia, 10-litrowy kanister, dętki do mojego supermoto, łyżki do ściągania opon, pompkę 12 V i inne drobiazgi) i w takiej konfiguracji wyruszyliśmy w drogę. Patrząc na nasze maszyny, Czesi z niedowierzaniem pukali się w głowę. Celem ich wyprawy był Dakar, jednak zniesmaczeni Mauretanią postanowili zawrócić i nawet tam nie dojechali.

Po przekroczeniu granicy Mauretanii zrozumieliśmy, co mieli na myśli. Wszędzie zalegało mnóstwo śmieci, a na drogach panowała istna wolnoamerykanka. Nocą niemal wszyscy jeździli bez świateł, a ci nieliczni, którzy już ich używali, włączali światła drogowe, nic sobie nie robiąc z faktu, że oślepiają w ten sposób jadących z naprzeciwka. Co więcej, z kompletnej ciemności lub snopów światła raz po raz na drodze wyłaniały się wolno przechodzące zwierzęta oraz zaprzęgi konne, wymuszając na nas zachowanie pełnej koncentracji. A wszystko to po kolejnym dniu spędzonym w niemiłosiernym upale, który doskwierał nam tak bardzo, że w pewnym momencie Patryk rzucił kask i chciał wracać. Postanowiliśmy wtedy przeczekać kryzys do zachodu słońca i spędziliśmy cztery godziny, leżąc pod drzewem rozebrani do zera, a tubylcy przynosili nam wodę. Dlatego częściowo ze względu na upały, a częściowo przez awarię, która kosztowała nas sporo czasu, postanowiliśmy podjąć ryzyko jazdy również nocą, mimo iż wszyscy nam to odradzali.

Prawdziwy obraz Mauretanii. Śmieci są dosłownie wszędzie. To miejsce nie zachęca do zwiedzania, trzeba przez nie przejechać

Ciekawskie dzieciaki spotyka się wszędzie. Trzeba uważać, bo często żebrzą na zlecenie dorosłych

Na tym etapie wyprawy problemy zaczęła sprawiać Hayabusa, która dotąd sprawowała się bez zarzutu i ani Patryk, ani jadący jako pasażer Miłosz nie mieli powodów do narzekań. Znów musieliśmy walczyć z prądem. Znaleźliśmy jakiś daszek i w cieniu zamieniliśmy akumulatory w naszych motocyklach, potwierdzając w ten sposób, że ten w Hayabusie również poddał się w tych ekstremalnych warunkach. Gdy już mieliśmy pewność, chłopaki pojechali samochodem do miasta po nowy akumulator.

Z Mauretanii do Senegalu jechaliśmy szutrem przez teren rezerwatu przyrody. Na odcinku 50 km, który pokonywaliśmy nocą, co chwilę napotykaliśmy guźce, krokodyle i inne zwierzęta, które od zawsze kojarzyliśmy z Afryką i bardzo chcieliśmy zobaczyć. To były wyjątkowe widoki, które wynagradzały nam trudy wymagającej podróży. Hayabusa dzielnie walczyła na nieutwardzonych drogach, ale w pewnym momencie chłopaki zniknęli mi w lusterku, nie widziałem nawet ich światła. Szybko zawróciłem, żeby sprawdzić, co się stało. Okazało się, że zaliczyli niegroźny upadek i wkrótce ruszyliśmy dalej.

Na granicę, która była otwarta do godziny 18:00, dotarliśmy po 21:00. Musieliśmy budzić urzędników, żeby dostać pieczątkę wyjazdową. W przeciwnym razie musielibyśmy wracać z powrotem przez rezerwat pełen dzikich zwierząt, a na dodatek nie bardzo mieliśmy dokąd. Na szczęście udało się. Również na granicy w Senegalu byliśmy zmuszeni wszystkich budzić. Odbyło się bez łapówek, chociaż liczyliśmy się z tym, że czasami może być to konieczne. Fakt, że przez całą podróż nie musieliśmy uciekać się do łapownictwa, był zaskakujący zarówno dla nas, jak i dla naszego dziadka, gdy się o tym dowiedział. Być może gdybyśmy poruszali się bardziej imponującymi i droższymi motocyklami, wyglądałoby to inaczej.

To dopiero początek. Ekipa zostawiła motocykle w Gambii i wróciła do europy do pracy

Po 12 niezwykle wymagających dniach dotarliśmy do Gambii, gdzie kończył się pierwszy etap naszej podróży. Motocykle pozostawiliśmy u Polki, która prowadzi tam hotel. Zaparkowaliśmy pod palmą i wtedy przyszła mi do głowy myśl, że to naprawdę niesamowite, że wyjechawszy z Doruchowa, zostawiamy motocykle pod tym egzotycznym drzewem w tak odległym miejscu. Był to dla mnie dowód na to, że jeśli czegoś bardzo chcesz, to wszystko jest możliwe.

Po dotarciu do Gambii podróż musieliśmy zawiesić ze względu na porę deszczową, co uwzględnialiśmy w swoich planach od samego początku. W dalszą drogę ponownie wyruszymy w listopadzie i wtedy chcemy dojechać do Beninu. Czeka nas więcej przejść granicznych, a jedną z granic będziemy musieli pokonać na łódce. Spodziewamy się niższych temperatur, ale będziemy z kolei musieli zmierzyć się ze zmianą klimatu na tropikalny ze względu na bliskość równika oraz z wszechobecną wilgotnością. Zamierzamy też przygotować się nieco lepiej, chociażby inwestując w interkomy.

Wyprawę tę dedykujemy mojemu tacie i wujkowi Patryka – Jackowi, który zmarł kilka miesięcy temu. Tata zawsze nas wspierał w podróżach.


Tekst i zdjęcia: Dawid Łyczyński – Podróżnik i poszukiwacz przygód. Gdy pojawia się pomysł na wyprawę, nie trzeba go dwa razy namawiać.

KOMENTARZE