fbpx

To wąziutkie pasmo cywilizacji, którym jest Alaska Highway, jest jak nitka w bezmiarze dzikiej, kojąco spokojnej, zupełnie niezdominowanej przez człowieka krainy. Emanuje z niej niesamowita siła i czystość, która urzeka i na zawsze pozostaje w duszy każdego, kto tam był. Nasz redakcyjny kolega, Maciej Karłowski, na stałe mieszkający w Toronto, ruszył na poszukiwanie przygody na koniec świata – na Alaskę.

Pozwólcie moi drodzy, że zacznę od trzech pod­stawowych zasad motocy­klowych, które lata spędzo­ne „w siodle” zasiały w mej duszy: 

  1. Im dalej, tym le­piej. 
  2. Dzień spędzony w siodle nie jest nigdy dniem straconym. 
  3. Na śniadanie najlepsze jest 200 km. 

Czwartą za­sadą, pożyczoną od moich, jest: „Go hard or go home”. A teraz do rzeczy. Gdy w ostatnie Boże Na­rodzenie odwiedziłem jed­nego z przyjaciół, uraczył mnie on opowiadaniami, fil­mami i masą zdjęć ze swo­ich samochodowych podró­ży na Jukon i Alaskę. To, co zobaczyłem, urzekło mnie surowym pięknem, pełnym ciszy i spokoju dziewi­czym bezmiarem. Usłyszałem głos: „jedź tam w to la­to”. Decyzja zapadła na­tychmiast: tym razem do Sturgis pojadę przez Ala­skę. Sturgis jest dla mnie ukoronowaniem lata, pod­sumowaniem pełnych swo­body i przygód kilku tygo­dni, które co roku spędzam w siodle, tysiące kilome­trów od domu. 

Zwykle jadę tam okrężną drogą (patrz zasada pierw­sza) przez tzw. Dziki Za­chód, czyli południowo-za­chodnie stany. Tym razem miał to być również zachód, ale północny i dużo dzikszy. Rzucam atlas na stół i w pół godziny powstaje prosty plan: Toronto, Calgary, Pe­ace River, Dawson Creek i Whitehorse, Fairbanks, Anchorage i z powrotem na południe przez Montanę i Wyoming do Sturgis i do domu. Dobrze się czułem przy tym stole, wiedziałem, że tak będzie, że się uda szesnaście tysięcy kilome­trów radosnej samotności, ryk silnika i wiatr. 

Pierwszy raz przed wyjazdem w nie­znane, przez szacunek dla tego wszystkiego, z czym kojarzy się słowo Alaska, spędziłem dwie godziny w bibliotece publicznej przeglądając książki i prze­wodniki po tej dalekiej kra­inie. Oprócz bardzo po­trzebnych rad, jak szano­wać misie czarne i grizzly, zapamiętałem taką radę: na Alaskę zabierz sprzęt wy­łącznie najwyższej jakości. Jak się bowiem przekona­łem na własnej skórze, Ala­ska jest nie tylko prze­piękna, ale i wymagająca. Oprócz namiotu, materaca, ciepłego śpiwora, wełnianej bielizny, miałem pełny ze­staw narzędzi, łącznie z podnośnikiem, siekierą, dobrą latarką i tzw. zesta­wem dla rozbitków, zawie­rającym całą masę niezbęd­nych do przetrwania drobiazgów upchniętych w wo­doszczelnej puszce-konser­wie, przypominającej pła­ską puszkę sardynek. 

Wreszcie nadchodzi 12 lipca, dzień wyjazdu. O 6:15 rano jestem na dro­dze. Ludzie! Nareszcie! Choć chmurno i chłodno, serce radośnie rwie się do przodu, Toronto znika za horyzontem, jestem sam z moją maszyną i nie może być lepiej. Trans-Canada Highway, zwykła dwupa­smówka, wije się wśród la­sów, gór i jezior – marze­nie. Spotykam łosie, kojoty, czarne niedźwiedzie. Gdzieś po drodze widzę, jak z je­ziora startuje hydroplan – tak tu się podróżuje na pół­noc, gdzie nie ma dróg. Kampuję „na dziko”, bez kolacji i śniadań, ponieważ jedzenie w namiocie czy w bagażu, to zaproszenie dla niedźwiedzi i szopów. A więc zdrowa dieta – woda źródlana i dwieście kilome­trów na śniadanie, ognisko i wrażenia z przebytego szczęśliwie dnia na kolację. Posiłki jem w przydrożnych McDonaldsach – tanio i bez­piecznie. 

Na trzeci dzień o 10 wieczorem jestem w Calgary – 3600 kilome­trów w trzy dni – dobry wy­nik! Odwiedzam przyjaciół, dokonuję drobnych na­praw, odpuszczam wyjąt­kowo chłodny i deszczowy dzień i „rura” w dalszą drogę do Peace River, ma­łego miasteczka na północy prowincji Alberta. Prze­piękne zakole rozlanej sze­roko rzeki wśród wzgórz, które wyglądają jak śpiące bi­zony, a nad nimi, w błęki­cie nieba orzeł. Dobre du­chy są ze mną, dziękuję im, jak uczyli mnie moi indiań­scy bracia, i ruszam dalej ze słońcem na zachód. 

Wśród kolorowych, wy­kwieconych pól wypatruję zrujnowaną chatę, otoczoną rozpadającymi się zabu­dowaniami gospodarskimi. Zawracam, wjeżdżam na podwórko porośnięte trawą na metr wysoką. Cisza, tyl­ko pszczoły brzęczą. Otwie­ram na wpół rozwalo­ne drzwi, wchodzę. Ruina i kurz, na ledwo wytrzymu­jącej mój ciężar, zmursza­łej podłodze para butów, rama sprężynowego łóżka i gazeta. Podnoszę i czy­tam: „Z obrad parlamentu, 1950 rok…” 

Zamyślam się na chwilę, 1950 to rok mojego urodzenia. Trzeba żyć, cieszyć się każdą chwilą, frunąć jak ptak przez otwarte prze­strzenie. Wreszcie w mia­steczku Dawson Creek, w brytyjskiej Kolumbii, osią­gam milę zerową słynnej Alaska Highway. Lekko na sercu, 4500 kilometrów od domu, zjadam hamburgera, deser i „rura”! Dzień piękny, jadę w podkoszulku i dżin­sach i śpiewam na cały głos pieśń gamonia, co się wy­rwał na wolność. Przez dro­gę przebiega kojot, pozdrawiam go i jadę dalej. I nagle zaczyna się wojna. Czuję się jak samotny, frontowy kurier, co rozkaz dostał, by przez drogi i bezdroża, za wszelką cenę przedrzeć się przez front. A to po prostu chłopcy drogowcy przebudo­wują, prostują i ulepszają Alaska Highway, by turyści tacy jak ja mogli wydać swoje pieniądze na Alasce. Prze­dzieram się przez błoto i żu­żel kilkudziesięciu odcinków (od kilku do kilkunastu kilo­metrów każdy) i dostaję nie­źle w kość. Któregoś dnia wypadam na zakręcie z dro­gi na kamieniste i mocno po­chylone pobocze. Cudem za­chowuję równowagę i wracam na drogę. Innym razem w czasie deszczu, w błocie, zaczynam gubić przedni błotnik. Droga wąska, żad­nego pobocza, chlapią na mnie błotem przejeżdżające kampery, trzy z czterech śrub zostały gdzieś za mną, klnę na cały głos, wiążę błot­nik drutem, który zawsze mam pod ręką i jadę dalej. Błoto, żużel, błoto, deszcz, zimno, barki i ramiona sztywne jak drewno, byle utrzymać się w pionie, po raz pierwszy jechałem w ta­kich warunkach. Przyzwy­czajony do normalnych, as­faltowych dróg wszędzie „ni­żej” na kontynencie, dosta­łem dobrą szkołę. Tym bar­dziej cieszyło słońce wychy­lające się zza chmur. I znak „End of construction”. 

Wzdłuż drogi wioski z pasami startowymi, chaty traperskie, stacje benzyno­we, zwykle z kafejką lub restauracją, motele i pola namiotowe. To wąziutkie pasmo cywilizacji, którym jest Alaska Highway, jest jak nitka w bezmiarze dzi­kiej, kojąco spokojnej, zu­pełnie nie zdominowanej przez człowieka krainy. Emanuje z niej niesamowi­ta siła i czystość która urzeka i na zawsze zostaje w duszy każdego, kto tam był. Nigdy nie zapomnę uczucia, jakiego doświad­czałem, ilekroć o zmierz­chu (im dalej, tym dni wy­dłużały się do północy i później) lub w nocy zjeż­dżałem w las, by znaleźć miejsce na nocleg i kiedy gasiłem silnik i światła. Ogarniała mnie wtedy ci­sza, jakiej dotąd nie zazna­łem i jakaś głębia, moc czy czar, który noszę w sobie do dziś. Któregoś dnia, na Jukonie, rozbiłem namiot przed zmierzchem i szuka­jąc drewna na ognisko tra­fiłem w pole dzikich malin. Miałem wspaniałą kolację, a na śniadanie, wbrew za­sadzie nr 3., zjadłem ich prawie kilogram. 

Dziękuj ziemi, przyjacie­lu! Jadę dalej, spotykam miejscowych Indian, rozma­wiamy o zwierzętach, rośli­nach, o Naturze i o tym, co tak trudno widzieć i czuć „ucywilizowanym” tury­stom, którzy za nic w świe­cie nie wyjdą ze swego pan­cernego kampera po zmierzchu. Wreszcie, ponad 6000 kilometrów od domu, granica USA, czyli Alaska. Dobrze jest, motor i ja zdro­wi i cali, gramy dalej muzy­kę rurową. Znowu dziesiątki kilometrów rozkopanej drogi, chłopcy się śpieszą z robotą, bo mają tylko trzy miesiące sprzyjającej pogody. Tuż pod powierzchnią ziemi wieczna zmarzlina, a w Fa­irbanks, gdzie dojeżdżam szóstej po południu, jest plus 30 stopni Celsjusza. Zrzucam skóry, oglądam miasto, a potem, na pustym parkingu przy sklepie moto­cyklowym czyszczę filtry po­wietrza i opalam się w słoń­cu do północy. 

Kampuję na dziko za miastem, rano ku­puję nową tylną oponę i w drogę. Zaczyna padać (według tubylców było to wyjątkowo chłodne i mokre lato), koło podbiegunowe niedaleko (ok. 350 km), jadę w kierunku Denali National Park. Po drodze, znużony chłodem i deszczem, zatrzy­muję się w miasteczku Ne­enana. Wchodzę do kafejki urządzonej w pokoju jadal­nym niedużego domku, czte­ry stoliki, telewizor, otwarta kuchnia. Wita mnie Bob, właściciel, weteran wiet­namski. Przez sześć godzin gadamy jak starzy znajomi (wciąż pada). Po północy Bob zaprasza, bym spał u niego na podłodze. Zapro­szenie przyjmuję, motel na­przeciwko kosztuje 65 „ame­rykanów” (Alaska jest droga), rano Bob raczy mnie śnia­daniem, serdeczne pożegna­nie i „rura”.Denali National Park to obszar 170 kilometrów kwa­dratowych. Jego nazwa po­chodzi od indiańskiej nazwy najwyższej góry Ameryki Północnej, Mount McKinley, która, najczęściej ukryta w chmurach, króluje nad kontynentem (Denali znaczy wielki). W głąb parku wie­dzie jedna wyboista droga dla parkowych autobusów. Aby ograniczyć do minimum ruch kołowy w tym króle­stwie przyrody, pojazdom prywatnym wstęp wzbronio­ny – albo autobus, albo, po wykupieniu specjalnego po­zwolenia, na piechotę. 

Wy­kupuję ośmiogodzinny tour i pozwalam się wieźć w zu­pełnie dziki, bajkowy świat. Jedziemy kilkadziesiąt kilo­metrów wśród gór pokry­tych tundrą, rzek i strumie­ni, ośnieżonych szczytów i widzimy, jak patrzą na nas łosie, karibu, grizzly, kozice, wilki. Są u siebie, wolne i patrzą na nas, podnieco­nych turystów, zamkniętych w stalowej klatce autobusu. Obiecuję sobie, że wrócę tu kiedyś z plecakiem, żeby „pomieszkać” w tym zaczarowanym miejscu. Słucham opowiadań o grupie misiów, które dzień wcześniej od­wiedziły jedno z parkowych pól namiotowych. Mieszkań­cy, według obowiązujących tu zasad, dali misiom abso­lutne pierwszeństwo i po­zwolili im spokojnie zjeść i odejść. 

Spędzam trzy dni w tym raju i wyruszam w drogę powrotną. Któregoś mokre­go i zimnego dnia, spoty­kam na stacji benzynowej sześćdziesięcioparoletniego Niemca (mieszka w Wene­zueli) na turystyczno-cros­sowym BMW, objuczonym jak wielbłąd. Trzęsącymi się z zimna rękami trzyma­my gorącą kawę i wymie­niamy wrażenia. Opowiadał mi, jak zeszłego roku w gó­rach Brytyjskiej Kolumbii, na skutek zimna i wilgoci nabawił się zapalenia pęcherza. „Ciepło się ubieraj”, mówił. Jak on sobie radzi, mając tyle lat, na „odcin­kach specjalnych”, myślę sobie. Żegnamy się serdecz­nie i „rura” do Anchorage, przyjaznego miasta na końcu świata. 

Szukajcie, a znajdziecie! Wioska na Trans-Canada Higway, tuż przed Winnipeg, Manitoba

Stamtąd znowu przez kurz i błoto rozkopanej Alaska Highway na południowy wschód, do Sturgis. Po drodze, w stanie Montana, odwiedzam Little Big Horn, słynne pole bi­twy, gdzie Indianie dosłow­nie zmietli z powierzchni (swojej) ziemi generała Cu­stera i jego kawalerię. Po­goda nareszcie motocyklo­wa – upał, bezchmurne nie­bo. Jadę w „szmatach”, bez kasku (tu wolno) i rozko­szuję się otaczającą mnie, bezkresną prerią. Przede mną i za mną dziesiątki motocykli, wesołe, opalone twarze, wszyscy prują do tego samego miejsca – Stur­gis, motocyklowej mekki świata.

Po trzech, pełnych wrażeń dniach w Sturgis, ostatni odcinek – 2600 km do Toronto. Skręcam go w dwa dni i cały i zdrowy, wdzięczny niebiosom, zja­wiam się w domu. Z wdzięcznością poklepuję mojego wiernego rumaka, który jak zwykle spisał się na medal. Tu myślę, nie od rzeczy byłoby go wam przedstawić. Otóż jest to Suzuki Intruder 1400, rok 1987, przebieg 147 tysięcy kilometrów i żadnych oznak zmęczenia. Czego i wam życzę. Wasz M.K.

Tekst i zdjęcia: Maciej Karłowski



KOMENTARZE