fbpx

Siedziałem przy butelce chłodnego piwa Singha w knajpce przy ruchliwej uliczce w Chiang Mai w Tajlandii. Zakończyłem właśnie 4-tygodniową motocyklową penetrację górzystych rejonów tego kraju i kombinowałem, co dalej robić z czasem. Była połowa lutego, w Polsce zimno, śnieg z deszczem i niebo jak brudna szmata, a tutaj środek lata!

Kambodża, którą starałem się zjeździć motocyklowo, płaska, gorąca i zakurzona, wygoniła mnie po trzech tygodniach. Nęcił zielony, górzysty Laos, ale ten kraj przejeździłem już wcześniej. Miesiąc na jednej z rajskich wysp Tajlandii – Koh Lanta – rozleniwił mnie. Nabrałem apetytu na jakieś nowe miejsce, nową przygodę. Obowiązkowo na jednośladzie! Śledziłem mapę i niewiele takich miejsc w pobliżu było dla mnie nieznanych. Nagle oniemiałem. Sumatra! Wyspa położona tak niedaleko Singapuru, w którym kiedyś pomieszkiwałem przez 5 lat. Ogromny obszar (szósta co do wielkości wyspa świata!), totalna egzotyka, a jednocześnie traktowana przez obcokrajowców po macoszemu. Błyskawicznie przejrzałem oferty linii lotniczych. Najciekawiej wyglądała oferta Air Asia. Jeszcze motocykl. Kilka sekund na Google, jakiś namiar na wypożyczalnię i po niecałej godzinie od pojawienia się pomysłu miałem już zarezerwowany skuter Honda Vario 125! Według słów Arifa, właściciela wypożyczalni, miała to być nówka nieśmigana, co dokumentowało wysłane przez niego zdjęcie. Nie do końca w to wierzyłem, bo mogła to być tylko przynęta, ale jeździłem po Azji już na takich ruinach, że ryzyko ewentualnej nieścisłości nie studziło mojego zapału w najmniejszym stopniu.

Tuż po lądowaniu w Medan wybrałem się lokalnym transportem do Ez Rental, którego właścicielem był wspomniany Arif. Nie kłamał. Licznik Hondy pokazywał 46 km, a siedzenie było jeszcze obleczone folią. Szybkie spisanie umowy, gotówka do ręki plus 100 USD zastawu za ewentualne zniszczenia i mogłem ruszać w trasę! Swój kask Neotec 2 firmy SHOEI zawsze targam ze sobą, podobnie ochraniacze na kolana, kurtkę motocyklową i jakieś solidniejsze buty. Limit bagażowy linii Air Asia nie powalał, więc pakowanie niewielkiej torby do siodełka zajęło kilka minut. Ach, zapomniałem wspomnieć, że aby mieć na Sumatrze własną kartę SIM z internetem, należało zarejestrować swój telefon na lotnisku w Medan. A tam nie było żadnej informacji… Mało tego, na międzynarodowym lotnisku nie było ani jednego banku ani kantoru. Tym samym bez indonezyjskich rupii nie można było nic załatwić. Dobrze, że na lotnisku poznałem lokalsa, który na swoim skuterze przetransportował mnie z lotniska do miasta, zawiózł do guest house’u, a wieczorem podrzucił do wymieniacza pieniędzy. Szukając karty SIM, poddałem się po trzeciej próbie. Po opuszczeniu lotniska było to już niemożliwe. Tak, Sumatra nie jest zbyt przyjazna turystom przyzwyczajonym do udogodnień współczesnego cywilizowanego świata. Przez cały miesiąc jazdy zdany więc byłem wyłącznie na offline’ową nawigację Mapsme, działającą na szczęście bez zarzutu, o ile wcześniej ściągnie się z internetu mapy danego kraju lub regionu. Przezornie zrobiłem to jeszcze w Tajlandii. Co więcej, Sumatra jest niemal w całości objęta prohibicją, a nieliczne miejsca z alkoholem są tak zakamuflowane, że o wieczornym kuflu zimnego piwa można zapomnieć.

Motocyklowa restauracja – okolice doliny Harau.

Owoce kakaowca są jednym z charakterystycznych widoków na Sumatrze.

Wybór kierunku jazdy pierwszego dnia był raczej oczywisty. 100 km na południe od Medan leży słynne jezioro Toba, a na nim wyspa Samosir. Wulkaniczna wyspa pośrodku wulkanicznego jeziora! Okazało się, że dotarcie do niej wcale nie było takie łatwe. Była niedziela i tysiące pojazdów w szalonym tempie starały się wrócić z tamtych stron do Medan. Objeździłem na motocyklu całe Indie, Nepal, Laos, Wietnam, Kambodżę, ale takiego szaleństwa jak na Sumatrze dawno nie widziałem! Parada morderców i samobójców, kierowców z małpimi mózgami za wszelką cenę starających się wyprzedzić równie szalonych, lecz nieco wolniejszych uczestników ruchu drogowego. Do tego lał deszcz, co podnosiło ciśnienie i wzmagało chęć dotarcia do suchego kąta. Nawet odległość 70 km do położonego wśród wulkanicznych wzgórz miasta Berastagi okazała się niemożliwa do pokonania. Zatrzymałem się w jakimś przydrożnym motelu, gdzie mogłem sobie wybrać dwupokojowy „apartament”. Małe pomieszczenie, coś jakby salon, a przy nim łazienka z wyłożoną kafelkami cementową wanną i plastikowym czerpakiem do polewania. Kibelek oczywiście w formie skoczni narciarskiej. Nie było co wybrzydzać, bo za cenę 6 USD miałem nie tylko schronisko dla siebie, ale i skutera. Wzorując się na innych kierowcach jednośladów, wprowadziłem bowiem moją Hondę do salonu. Okolica nie wyglądała na „złodziejowatą”, lecz stosowałem się do starej zasady: „Rób to, co robią miejscowi”.

Położone na wysokości 1300 metrów pomiędzy szczytami wygasłych chwilowo wulkanów miasteczko Berastagi dawało wytchnienie od upału nadmorskiego Medan. Zanim tam dojechałem, pokręciłem się trochę po bocznych dróżkach, podziwiając niezliczone poletka warzywne, zadbane ogrody i parki jakby przygotowane pod fotograficzną sesję nowożeńców. Samo zaś miasteczko zaskoczyło mnie kolorowo odzianymi końmi, które dla lokalnych turystów stanowiły nie lada atrakcję. Większość koni przerobiona została na indonezyjskiego Eltona Johna, nosząc fantazyjne, ogromne, różnokolorowe okulary. Berastagi, położone w sąsiedztwie dwóch aktywnych wulkanów, jest znakomitym punktem wypadowym na oba szczyty (tylko z przewodnikiem). Gunung Sibayak (2212 m) „zdobyłem” na skuterze, dojeżdżając tuż pod sam szczyt. Drugi wulkan – Gunung Sinabung (2460 m) – pozostawał nieosiągalny nawet na nogach.

Do pierwszego celu mojej jazdy pozostawało z Berastagi niecałe 40 km. Zaraz za miasteczkiem Merek ujrzałem leżące poniżej Lake Toba. Widok był tak nieziemski, że co kilka kilometrów zatrzymywałem się na zdjęcia i kontemplację tego naturalnego cudu. Aby dostać się na Samosir, należało podjechać kolejne 80 km do miasteczka Parapat, skąd odchodziły promy na wyspę. Zajęło mi to grubo ponad 4 godziny! Kiedy dobiłem do portu, udało mi się załapać na ostatni prom już po zachodzie słońca. Skuter został zgrabnie przerzucony z lądu na łódź przez obsługę i już w ciemnościach przybiłem do drugiego brzegu, do rybackiej wioski Tomok. Wiedziałem, że tańsze, backpackerskie guest house’y są w oddalonej o 4 km wiosce Tuktuk. Z radością wybrałem malowniczy, położony w egzotycznym ogrodzie nad samym brzegiem Bagus Bay Homestay.

Dziewczęca klasa – szkoła w przepięknie położonym, w pobliżu dwóch wulkanów, mieście Berastagi.

Wyspa Samosir, z powierzchnią 630 km kwadratowych, jest czwartą co do wielkości wyspą położoną na jeziorze. Długość ok. 100 km, szerokość ok. 30 km. Tyle statystyki. Jakieś 80 tysięcy lat temu wybuchł największy na świecie superwulkan, tworząc ogromne jezioro. Zaś sam wulkan, ze swoją kalderą i terenami powstałymi po megaerupcji, stworzył wyspę. Idealne miejsce, aby powłóczyć się na skuterze. Oprócz drogi prowadzącej dookoła wyspy istnieje kilka mniej uczęszczanych dróżek przecinających wyspę w poprzek. No i to, co stanowi o pozageograficznej wartości wyspy – ludność. Złożona ze starej społeczności Bataków, zadziwia m.in. tradycyjnymi, drewnianymi domami, zwanymi tutaj Rumah Bolon, z szerokimi, stromymi dachami rozciągającymi się na boki na kształt bawolich rogów. Wejście do takiego domu wiodło wysokimi drewnianymi schodami zabezpieczającymi izbę przed nieproszonymi gośćmi – wężami, psami i wszelkiego rodzaju robactwem pełzającym po ziemi. A także przed zalaniem podczas monsunowej ulewy czy gwałtownego wezbrania wód jeziora Toba.

Po wyspie pojeździłem dwa dni wiedząc, że wpadnę tu jeszcze w drodze powrotnej do Medan. Pomimo jej niewielkich rozmiarów atrakcji było na co najmniej tydzień. Wyspę Samosir można opuścić też na kołach, bez konieczności transportu promowego. W miasteczku Pangururan wybudowano nowy most łączący wyspę ze stałym lądem, to znaczy z pozostałym terytorium Sumatry. Kierowałem się na najdalszą północ, w stronę dużego miasta Banda Aceh. Chociaż mapy wskazywały długą na ok. 800 km trasę nadmorską, ja postanowiłem dotrzeć na północ drogą przecinającą Sumatrę wzdłuż pasma wulkanicznego gór Barisan. Droga, której nie chciała pokazać mi nawigacja Mapsme, była dużym wyzwaniem, bo opierałem się jedynie na ustnych zapewnieniach lokalsów, że dojadę nią do Banda Aceh. Kiedy dotarłem w deszczu do miasteczka Sidikalang, musiałem zdecydować, którą trasę wybrać. Nocleg w motelu i dostęp do internetu pozwoliły mi nabrać pewności, że jest jakaś droga przez dżunglę prowadząca na północ. Wyczytałem, że na trasie będę miał wioskę Ketambe, skąd wyruszają piesze wędrówki w głąb lasu deszczowego w poszukiwaniu wolno żyjących orangutanów. Oczywiście zaryzykowałem i rano skierowałem koła skutera w sam środek dżungli. Wybór wydawał się być idealny. Zero turystów, niewielki ruch lokalny, kilka skuterów i całkiem niezły asfalt. Do tego przejeżdżałem przez tereny, gdzie właśnie był szczyt sezonu na moje ulubione owoce tropikalne – durian, rambutan i salak. Przydrożni sprzedawcy oferowali te smakołyki prosto w wysokich drzew rosnących tuż obok jezdni. Mając takie przydrożne menu, uśmiechniętych, serdecznych ludzi i niemal pustą jezdnię, bez obawy trawersowałem zbocza wulkanów, po drugiej stronie mając las pełen małp.

Dziesiątki kilometrów drogi biegnącej wzdłuż plaży w południowej części Sumatry.

Dzielna Honda stawiała czoła zróżnicowanym warunkom. Pokonało ją tylko nieprzebrane błoto i… brak drogi.

Pod wieczór dotarłem do Ketambe. Mój wybór padł na położony kilkaset metrów w głębi deszczowego lasu Ketambe Guest House. Nie zdążyłem się jeszcze rozpakować, kiedy przybiegł do mnie pracownik noclegowni, wskazując coś na drzewie rosnącym tuż obok mojej werandy. Spojrzałem w górę i serce mi zamarło – na gałęzi kilka metrów powyżej mojej głowy zwisał na jednej ręce dorosły orangutan i kołysząc się, bezczelnie gapił mi się w ślepia! Miałem podobno niesamowite szczęście, bo według słów pracownika wielu turystów przyjeżdża tu specjalnie, kilka dni łazi po krzakach z przewodnikiem za grube pieniądze, i nie spotyka żadnego orangutana. A ja tu miałem darmowe widowisko bez żadnego wysiłku! Poinformowano mnie również, że małpa przyprowadziła rodzinę i będą spać tej nocy na drzewie kilka metrów od mojego łóżka!

Następnego ranka na próżno wpatrywałem się w gęstwinę liści na drzewie. Małpolud pewnie zabrał już rodzinkę na spacer po koronach drzew. Więc i ja ruszyłem dalej na północ. Mimo że pora deszczowa podobno się już zakończyła, co kilka godzin musiałem chować się pod zadaszeniem lub wdziewać gumowane ubranko. Nie na darmo gęsta roślinność w tym klimacie nazywana jest lasem deszczowym. Wieczorem zauważyłem kolejną prawidłowość, której nie spodziewałem się na Sumatrze. Kompletny brak infrastruktury noclegowej. Mijane wioski nie miały żadnego guest house’u ani nawet homestaya, czyli kwatery prywatnej. Musiałem dojechać gdzieś do większego miasta, a takich po drodze po prostu nie było! Przez cały dzień jazdy nie trafiłem na ani jedną noclegownię. Jadąc w ciemnościach, w ulewnym deszczu, górską drogą udekorowaną co kilka kilometrów gałęzią lub kamieniem ostrzegającymi przed zarwaną nawierzchnią i niewielką przepaścią, nie mogłem się zatrzymać! Wreszcie tuż przed północą przemoczony kompletnie, zmarznięty i potwornie wyczerpany dotarłem do sporego miasteczka Takengon. Dwa pierwsze eleganckie resorty odstraszyły mnie zabójczą dla mojej kieszeni ceną, ale trzeci okazał się być sympatycznym miejscem prowadzonym przez miłą rodzinę, która zmokniętego włóczęgę na skuterze wpuściła „na salony” bez mordowania go ceną. Jakże miło było wyskoczyć z tego gnoju na sobie i wskoczyć pod suchą i ciepłą kołderkę!

Lud Minangkabau słynie z oryginalnych rozwiązań architektonicznych. Punktem charakterystycznym są strzeliste dachy kształtem przypominające rogi bawoła.

W wersji „na bogato” tradycyjne budowle wyglądają jeszcze bardziej spektakularnie. Są miejsca, gdzie można zatrzymać się w takich domach na nocleg. Mnie się to udało w mieście Muara Labuh.

W Takengon dokonałem pierwszej wymiany oleju, bo tak wynikało z przebiegu skutera na dotarciu i umowy z Arifem. Teraz spokojnie mogłem piłować silnik przez następne 1000 km. Banda Aceh miało być dla mnie punktem startowym do głównego celu mojej jazdy po Sumatrze. Niewielka wyspa Pulau Weh, znana też jako Sabang, była najbardziej na północ wysuniętym terytorium Indonezji, 15 kilometrów od Sumatry. I tam też następnego dnia skierowałem koła skutera. Do portu Balohan na wyspie Weh dotarłem promem. Było dopiero południe, więc szukanie noclegowni zostawiłem sobie na wieczór. Relaksowo poruszałem się jak najbliżej linii brzegowej, uważając na zerwane fragmenty drogi. Co kilka kilometrów od głównej drogi odbiegała w głąb wyspy, a więc i w górę, wąska asfaltowa droga wyglądająca na nowo wybudowaną. Przy każdej z nich stał zielony znak informacyjny: „JALUR EVAKUASI. EVACUATION ROUTE”. Po zabójczym tsunami, które zabiło wielu mieszkańców Pulau Weh, powstały drogi ewakuacyjne prowadzące na tereny dużo wyżej położone.

Prowadzony przez lokalną rodzinę resort „Dang Dangna”, tuż przy plaży Pantai Gapang, stał się moim domem na kilka dni pobytu na wyspie. Nie skorzystałem niestety z głównej atrakcji, jaką jest nurkowanie i snorklowanie w okolicznych wodach. Dla mnie największą frajdą było włóczenie się po wyspie na skuterze.

Jednym z obowiązkowych punktów wizyty na Weh jest pamiątkowa fotka pod potężną konstrukcją z napisem „KILOMETER 0”. Był to najbardziej na północ wysunięty punkt całej Indonezji. Zajechałem też pod same drzwi międzynarodowego lotniska Maimun Saleh, zwiedziłem targ rybny w głównym miasteczku Kota Sabang, objechałem całkiem spore jezioro Aneuk Laot. Trzy dni jazdy pozwoliły mi na pokonanie wszystkich chyba możliwych dróg i dróżek wyspy, odwiedzenie licznych plaż i wiosek. Potężnym promem mogłem wreszcie wrócić na stały ląd.

Z Banda Aceh miałem już tylko jeden kierunek – z powrotem na południe. Tym razem obrałem pominiętą wcześniej drogę tuż przy linii brzegowej. W upalnym słońcu, z czarującymi widokami, przemieszczałem się w stronę największego na Sumatrze wulkanu Mt Kerinci. Aby tam jednak dotrzeć, musiałem pokonać ponad 1000 kilometrów! A po drodze tyle pokus…

Sumatra zaskakuje oryginalnymi i niespotykanymi widokami. Tak na przykład wygląda autobus szkolny.

30-dniowy limit czasowy nie pozwalał mi na zwiedzenie całej wyspy. I tak pokonując na skuterze 250-350 km dziennie, biłem rekordy! Na dwa dni i lekki odpoczynek zatrzymałem się dopiero w Bukittinggi, trzecim co do wielkości mieście na Sumatrze. Leżąc na wysokości 930 m, urzekało nie tylko klimatem, ale i historią. W czasach kolonialnych znane pod nazwą Fort de Kock, nosiło czasem przydomek „Sumatrzański Paryż”. Holenderskie wpływy były widoczne aż do czasu odzyskania przez Indonezję niepodległości i od tego momentu coraz silniej przebijają się tradycje lokalne, reprezentowane głównie przez lud Minangkabau dominujący w tej części Sumatry. Ale aby najmocniej odczuć atmosferę i specyfikę Minangkabau, należało podjechać do miasta Muara Labuh. Zamieszkałe niemal w całości przez ten lud, przyciągało wzrok fantastyczną architekturą domów zwanych tu Rumah Gadang. Kiedy przejeżdżałem przez miasteczko, marzyłem, aby zatrzymać się na noc w jednym z takich tradycyjnych domów. Poradzono mi miejsce zwane Seribu Rumah Gadang, czyli Dzielnica Tysiąca Domów. Ta architektoniczna enklawa jest otwarta dla każdego, a kilka potężnych, tradycyjnych budynków zostało udostępnionych w formie homestay. Zauroczony miejscem popytałem lokalsów i wylądowałem przed pięknym, drewnianym budynkiem, do którego przybity był szyld „PERHIMPUNAN HOMESTAY 003”. Czas cofnął się nagle o 100 lat! Tyle bowiem czasu minęło od chwili, kiedy pradziadek obecnej właścicielki zakończył budowę tej chałupy. Zostałem oprowadzony po głównym pomieszczeniu, a także kilku mniejszych. To było jedno wielkie muzeum! Stare rodzinne fotografie na ścianach, stroje używane przy różnych ceremoniach, bibeloty i przedmioty codziennego użytku. Moja alkowa wyglądała jak królewska komnata, zaś wielkie łoże zadaszone było kolorowym baldachimem.

Opuściłem teren Sumatry Zachodniej i wjechałem do stanu Jambi. Deszcz i chmury przysłaniały widoki, lecz najwyższa góra Sumatry, superwulkan Gunung Kerinci wystający na wysokość 3805 m, strzegła swojej urody w grubym kołnierzu mgły. Podjechałem niemal na sam skraj wulkanu, lecz szczytu nie dane mi było zobaczyć. Pewną rekompensatą był za to widok szalejących na niewielkich motocyklach enduro młodzieńców wracających z oprysku herbacianych krzewów. Odkręcone tłumiki, gaz do dechy, enduro w wersji naked, a na plecach pojemniki z trucizną i rurami do oprysku ­– sceny jakby żywcem wyjęte z miejscowej wersji Mad Maxa! Ja na swojej grzecznej Hondzie wyglądałem co najmniej żałośnie.

Jeżdżąc po Sumatrze można natrafić na liczne niespodzianki. Jedną z nich były kobiety pobierające myto od przejeżdżających kierowców.

Sumatra to nie tylko ciekawe budownictwo i przepiękne widoki. To również – a może przede wszystkim – ludzie, kultura i zwyczaje.

Musiałem już powoli myśleć o powrocie do Medan. 30-dniowa wiza zlatywała błyskawicznie, a przecież wiedziałem, że jest jeszcze co najmniej drugie tyle atrakcji na Sumatrze, chociażby wyspa Siberut, w trudno dostępnych miejscach zamieszkała przez półdzikie, półkoczownicze plemię wojowników i łowców – Mentawajów. Do poznania na kołach całej wyspy potrzebowałbym spokojnie kolejnego miesiąca. W Sungai Penuh, głównym mieście Kerinci i mojej bazie wypadowej, musiałem podjąć decyzję o odwrocie. Nie lubię nigdy wracać tą samą drogą, lecz próba przebicia się na północ drogą przez plantacje olejowca gwinejskiego, popularnie zwanego palmą olejową, zakończyła się tuż przed zachodem słońca odwrotem. Kółka skutera, idealne na asfaltowej nawierzchni, nie nadawały się na 70 km gliniasto-kamiennego offroadu. Do tego zbierające się na niebie czarne chmury zadecydowały za mnie. Napotkany tubylec na małym enduro łamanym językiem wytłumaczył mi sytuację i po raz pierwszy musiałem skrzywić się na aplikację Mapsme. Na ekranie smartfona droga bowiem była jak byk! Musiałem cofnąć się i nadrobić 100 km. W deszczu, ciemnościach i złym humorze. Na domiar złego podczas kręcenia filmu smartfonem w trakcie jazdy (!) straciłem kontrolę nad aparatem i po zderzeniu z asfaltem ekran nadawał się tylko do wymiany. Wymusiło to jazdę do Bukittinggi. Na szczęście znałem już adres guest house’u, więc dotarcie przed północą nie było już tak problematyczne.

40 kilometrów od Bukittinggi leży fascynująca kraina zwana Indonezyjskim Yosemite. Lembah Harau to rozległa, zielona równina z pionowymi niemal wzgórzami rozrzuconymi na powierzchni dziesiątków kilometrów kwadratowych. Granitowe klify są nie tylko bardzo fotogeniczne, ale także obfitują w liczne atrakcje. Jadąc dalej w kierunku północno-wschodnim, na drodze Harau-Payakumbuh trafiłem na niesamowitą konstrukcję drogową – kilkupoziomowy ślimak nazywany tu Kelok Sembilan, czyli Dziewięć Zakrętów. Trasa składająca się z zakrętów podpartych betonowymi przęsłami wyglądała jak drogowy rollercoaster. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności kilkukrotnego pokonania tej 2,5-kilometrowej powietrznej autostrady. Następną ciekawostką, kilkadziesiąt kilometrów dalej, był Equator Monument. Trzymetrowej średnicy kula wymalowana w biało-czerwone barwy flagi indonezyjskiej (polska flaga do góry nogami) symbolizowała równik. Nie było żadnego napisu informacyjnego. Postawiłem więc skuter po jednej stronie równika, a sam przeszedłem na drugą.

Tego dnia dojechałem do całkiem sporego miasta Bankinang, gdzie znajdowało się kilka hoteli. Ale nawet w tych wyglądających na porządne skutery wprowadzane były na noc do środka. Starając się trzymać z daleka od głównej drogi tranzytowej, ryzykowałem nie tylko niepewną jakościowo jezdnię, ale też konieczność nocnej jazdy do najbliższego hotelu. Trasa z Bankinang w kierunku jeziora Toba prowadziła znów przez dżunglę fatalną górską ścieżką z maleńkimi wioskami po drodze. Niestety, nigdzie nie było możliwości zatrzymania się na noc. Nie miałem wyjścia. Przebijając się przez gęstwinę lasu, przy mizernym świetle z mojej lampy, pokonywałem kilometry bezdroży. Wreszcie znów na krótko przed północą dotarłem do bardzo eleganckiego hotelu w maleńkiej wiosce Aek Godang, gdzie za trzykrotność mojej normy dziennej dostałem czyściutki pokój i łazienkę z gorącą wodą. Rano zaś przyniesiono mi do pokoju smaczne śniadanie.

Dziewięć zakrętów. Już sam rzut oka na zdjęcie pozwala zrozumieć, że trudno było oprzeć się tej naziemnej estakadzie, a zabawa na jednośladzie była przednia.

Niespieszny objazd kraju skuterem pozwala przyjrzeć się codziennemu życiu mieszkańców. Ludność wiejska trudni się uprawą kauczuku, kamfory, herbaty, kawy czy ryżu.

Moja podróż po Sumatrze dobiegała powoli końca. Ale abym dobrze zapamiętał tę podróż, pogoda postanowiła wypróbować moją odporność na przeszkody. Ulewny deszcz odprowadził mnie aż do miasteczka Pangururan, tuż za mostem na Samosir. Następnego dnia dokończyłem penetrację nieznanych dróżek na wyspie, odwiedziłem konstrukcję będącą dużą konkurencją dla Świebodzina – ogromną statuę Kristus Penyelamat (Chrystusa Zbawiciela) na jednym ze wzgórz okalających jezioro Bukit Sibea-Bea. Jeszcze spokojna tym razem jazda przez Berastagi i po przyjemnej temperaturze górzystych terenów Sumatry znów zanurzyłem się w wilgotnym upale zatłoczonego Medan. Celowo zrezygnowałem z jazdy do położonego o 80 km od Medan miejsca „must-see” na Sumatrze – wioski Bukit Lawang. Znajduje się tam największy rezerwat i ośrodek rehabilitacji orangutanów zamieszkały przez ponad 5000 osobników! Ja jednak spotkanie z orangutanem na wolności miałem już za sobą. Dla mnie Sumatra była głównie radością łykania kilometrów na motocyklu. No dobra – skuterze. Na ostatnim kilometrze licznik wskazywał liczbę 4850. Jak na 28 dni jazdy na tym małym jednośladzie, był to całkiem niezły wynik. Oddałem Hondę Arifowi bez najmniejszej ryski. W tym szalonym świecie nieodpowiedzialnych kierowców, zerwanych dróg, błotnistych ścieżek lasu deszczowego czy piaszczystych plaż udało się przejechać bez najmniejszej gleby. I chyba to, a nie setki zdjęć i klipów video, było największym sukcesem.

Tekst i zdjęcia: Witold „Kangur” Palak

KOMENTARZE