fbpx

Południowo-wschodni zakątek Polski zachował jeszcze kresowy klimat. Wystarczy zjechać z głównego traktu, by czas cofnął się o wieki….  

Kolega Wojtek (Yamaha XT 660) wyciągnął mnie na kilkudniowy objazd po Beskidach. Znając go, wiedziałem, że będzie się starał zwiedzić co smakowitsze zakątki tego rejonu i na pewno nie będą one się znajdować przy głównych drogach. Moja wierna XS-a była trochę zbyt „krowiasta” na takie peregrynacje, więc zacząłem się rozglądać po zaprzyjaźnionych firmach za jakimś stosownym motocyklem. Z pomocą przyszła Yamaha udostępniając mi testowaną wcześniej w Świecie Motocykli XJ6. Trochę się bałem, żebym nie zrobił jej jakiej krzywdy w terenie, ale że była dużo lżejsza i niższa od mojej „kobyły”, więc pomyślałem: łatwiej mi będzie ją utrzymać w pionie w trudnych sytuacjach. Pierwszy etap to „skok” z Warszawy do Bielska-Białej. Po drodze, która wiodła przez Białobrzegi, Przysuchę, Końskie, Szczekociny, Pilicę, Podzamcze k/Ogrodzieńca, Klucze

(z czymś co kiedyś było Pustynią Błędowską, a teraz staje się Puszczą Błędowską), potem przez Olkusz, Oświęcim i Kęty osiągnęliśmy gościnny dom Moniki i Jurka (motocyklowych obieżyświatów) w Starym Bielsku. Następnego dnia ruszyliśmy dość wcześnie. Z Bielska skierowaliśmy się na Szczyrk, który niespiesznie przetrawersowaliśmy. Potem przez Salmopol i Wisłę Malinkę, z nowiutką skocznią, skierowaliśmy się na zaporę w Czarnem i leśną drogą, wijąc się po świeżutko położonym asfalcie z siodełka popatrzyliśmy na zameczek zbudowany przed wojną dla prezydenta Ignacego Mościckiego. Minąwszy Istebną i Koniaków, wdrapaliśmy się na szczyt z krzyżem, z którego jest wielce przestrzenny widok na okoliczne doliny i łańcuch górskie.

Z Żywca skierowaliśmy się na Koszarawę, aby dotrzeć do przełęczy Klekociny. Był to dla mnie  najtrudniejszy odcinek całej wycieczki. Główna, gruntowa droga wiodąca na przełęcz była nieprzejezdna z powodu ogromnych błotnistych kałuży. Pojechaliśmy więc kamienistymi skrótami. Wojtka enduro prowadzone przez wysokiego, wysportowanego jeźdźca dawało sobie z tym terenem nieźle radę. Niestety przednie koło XJ obute w gładką a mięsistą oponę ślizgało się na kamieniach i trzeba było rozpaczliwie trzymać kierownicę. Na samej przełęczy widok na obydwie strony był powalający. Potrwawszy chwilę w olśnieniu nad tym krajobrazem ruszyliśmy w dół, już lepszą i mniej stromą drogą w stronę Wełczy i Zawoi. Czekała nas teraz kręta, ale dobra szosa przez przełęcz Krowiarki do Jabłonki. Potem jadąc do Nowego Targu, cały czas podziwialiśmy przesuwający się wraz z nami łańcuch przepięknych Tatr. W Harklowej zjedliśmy zasłużony obiad i odbiwszy na Ochotnice (Górną i Dolną) dotarliśmy do Zabrzeża.

Dzień dobiegał końca i trzeba było gdzieś się przespać. Wojtek się uparł na hotel, a ja „stary, chytry Żyd żmudziński” zawsze w takich sytuacjach szukam jakiejś okazji. Ponieważ w tym rejonie mieszka Jacek, z którym przemierzaliśmy Beskidy, tak więc namierzywszy go telefonicznie, pojechałem na nocleg do niego. Musiałem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów przejechać, bo Jacek był nie u siebie w Przysietnicy tylko u mamy w Miłkowej, jeszcze hen za Nowym Sączem. Namawiałem do tego również Wojtka, ale ten okazał się niezwykłym skrupulantem i został w hotelu. Rano wypoczęty wystartowałem na spotkanie z Wojtkiem, który jak mruk siedział w hotelowej izbie. Spotkaliśmy się nad Popradem przy moście w Jazowsku. Pogoda niestety zaczęła się psuć, a z chmur zaczęło mżyć. Wojtek był po porannym rozruchu motocyklowym i obejrzał już spory kawałek rejonu. Teraz pociągnął mnie takimi dróżkami, na które nigdy sam bym się nie udał. Zwiedziliśmy przez Brzynę, Jaworzynkę, Obidzę, pasmo Radziejowskie. Dróżki są tu wąskie, ale w ogromnej części pokryte dobrym asfaltem, bo to drogi dojazdowe do gęsto rozsianych domostw. Drogi gruntowe też są tutaj w dobrym stanie i można się nimi przemieszczać zwykłym turystycznym motocyklem nawet przy kiepskiej pogodzie. A jakie są widoki z przełęczy i przecinek leśnych!

Następny nocleg mieliśmy już zaklepany, gdyż mój kompan dał się wprosić w gościnę do Jacka. Ponieważ było jeszcze dużo dnia przed nami, więc nie bacząc na gęstniejące chmury, pojechaliśmy przez Krościenko do Czorsztyna. Tutaj to ja zdziwiłem Wojtka, gdyż po raz pierwszy oglądałem ten zamek zapisany w naszej historii rebelią niejakiego Kostki Napierskiego, agenta Chmielnickiego, który w 1651 r. zbałamuciwszy garstkę chłopów podrobionym uniwersałem królewskim, zajął tę pograniczną strażnicę. Niedługo potem, jak na rebelianta i zaprzańca przystało, skończył na palu. Z zamku rozpościera się piękny widok na zalew i zaporę na Dunajcu. Po drugiej stronie mimo niepogody widać było zamek w Niedzicy, który do 1918 r. był z kolei granicznym zamkiem królestwa Węgier.  Po zwiedzeniu ciekawych wnętrz czorsztyńskiego zamku ruszyliśmy w stronę Czerwonego Klasztoru na Słowacji. Słowacja do 1918 roku wchodziła w skład dwuczłonowego państwa, jakim była cesarsko-królewska monarchia Austro-Węgierska. Z tym że Słowacy należeli do Węgier, a Czesi do Austrii (nasi Krakusi i lwowskie batiary też do Austrii). I pod „cysorzem” Franzem Josefem dość swobodnie im się żyło.

Niestety już przy obiedzie rozpadało się na dobre. Niewidzialną granicę ze Słowacją przekroczyliśmy w deszczu. Lało, kiedy mijaliśmy Czerwony Klasztor. Lało, kiedy omijaliśmy obwodnicą Starą Lubownię. Szkoda zwłaszcza tej drugiej ładnie położonej i bogatej w zabytki mieściny, ale komu by się chciało na mokro cokolwiek zwiedzać. Wróciliśmy więc do niemającej granic, czyli bezkresnej, Rzeczpospolitej i Przysietnicy. U Jacka zwlekliśmy z siebie mokre, mimo że przeciwdeszczowe ciuchy i oddaliśmy się wieczornym zajęciom. Wyspani i wysuszeni powitaliśmy chłodny, ale za to bezchmurny poranek. Pożegnawszy się, ruszyliśmy „komyszami” w stronę Starego Sącza poprzez okoliczne górki. Pogapiliśmy się chwilkę na to urocze i historyczne miasto i skierowaliśmy się przez nowy most w Podegrodziu i Łukowicę do Limanowej. Potem był Tymbark, Jodłownik i w Szczyrzycu przy klasztorze cysterskim stanęliśmy na obiad, do którego przyjąłem słynne piwo warzone w tamtejszym browarze. Występuje ono w wersjach słabszej i mocniejszej. Wypiłem więc słabsze, tak aby nie przekroczyć magicznych 0,2 promila. Mocniejsze, w kształtnej butelce zabraliśmy w drogę. Potem dotarliśmy do Dobczyc i jadąc wokół Zalewu Dobczyckiego, skierowaliśmy się do Myślenic.

Tutaj niestety Wojtek zrealizował swoje wcześniejsze groźby, że musi z poważnych powodów wcześniej wracać do domu i zostawił mnie, sierotę na rozstajnych drogach. Całe szczęście, że nie było wilków, a ja zapobiegliwie zaopatrzyłem się przed wyjazdem w rozmaite mapy tego rejonu. Zwiedziłem niewielki, ale bardzo interesujący i ładnie odrestaurowany zamek w Dobczycach, który jest dodatkowo otoczony sporymi terytorialnie murami średniowiecznego miasta. Ponieważ postanowiłem teraz wziąć kierunek wschodni, więc szybko przede mną stanął problem noclegu. Długo nie musiałem myśleć. W Wojniczu mieszkają Renia i Paweł ze „Strangersów”, z którymi się znam już od lat. Pozostawało tylko, po uprzedzającym telefonie, do nich dotrzeć. Zatem przez Raciechowice, Łapanów, Lipnicę Murowaną i Tymową dotarłem w gościnne progi Reni i Pawła. Tutaj przy wieczornym grillu poradziwszy się moich gospodarzy co do dalszej drogi, usnąłem w królewskim łożu, które mi przysposobili. Choć kierunek generalnie był ciągle wschodni, z rubieżą w Przemyślu, to jednak najpierw z Wojnicza pojechałem na południe. Odbiłem zatem na Zgłobice i dotarłem do zamku w Janowicach. W tym ładnie odrestaurowanym obiekcie jest aktualnie hotel. Z Janowic jest rzut beretem do Lusławic znanych z dworu i ogromnego parku, który jest własnością państwa Pendereckich. Niestety nie można go zwiedzać, chyba że za zgodą właścicieli, ale tych akurat nie było na miejscu.

Dalej więc, przy słonecznej pogodzie, zagłębiałem się w piękne okoliczności przyrody. Minąwszy Zakliczyn, skierowałem się na Jastrzębią, a potem gruntowymi drogami dotarłem do sanktuarium w Jamnej, gdzie na wzgórzu wśród drzew stoi wysmukły drewniany kościółek. W pobliżu, w Bukowcu są „Diable Skały”, więc trochę ślizgając się na trawiastej drodze, udałem się w ich kierunku. Może nie są tak rozległe i wyniosłe jak „Skamieniałe Miasto” koło pobliskich Ciężkowic, ale naprawdę warto było je zobaczyć. Z Bukowca dalej jechałem na południe i po chwili byłem przy XVI-wiecznym kościele w Lipnicy Wlk.

Potem pojechałem dalej do Bobowej. Są tutaj dwa miejsca zabytkowe. Niedaleko rynku jest dwór Łętowskich z drugiej poł. XVIII w. Niestety ten obiekt, w którym m.in. wychowywał się Bolesław Wieniawa-Długoszowski, człowiek niezwykły, jest w ruinie i nie można go oglądać wewnątrz. A zatem dróżkami wśród pobliskich pól, na których trwały wykopki ziemniaków, dotarłem do kirkutu (cmentarz żydowski), aby obejrzeć stare macewy (płyty nagrobne) i ohel (kaplicę nagrobną) cadyka (świętego męża) Halbersztama, którego ród w Bobowej prowadził znaną jesziwę (szkołę religijną dla chłopców). Na położonym na wzgórzu kirkucie tylko stare macewy wystające z bujnych traw i ocienione starymi drzewami świadczą o dawnych mieszkańcach tych okolic. Ohel Halbersztama, zresztą jak i inne ohele na ziemiach polskich niczym specjalnym oka nie przyciąga. Po prostu niski, parterowy budynek bez żadnych zewnętrznych ozdób czy malowideł.

Wróciwszy na szosę, pojechałem w stronę Ciężkowic. Przy „Skamieniałym Mieście”, którego tym razem nie zwiedzałem, zjadłem obiad i pojechałem na północ do Siedlisk. Tutaj, z głównej szosy skręciłem w prawo w stronę Jodłówki Tuchowskiej. Góruje nad nią masyw Brzanki, na której jest umieszczona wieża widokowa. Oczywiście nie mogłem pominąć takiej sposobności i całkiem dobrą drogą podjechałem pod sterczącą na polanie i górująca nad lasem stalową konstrukcję. Z tarasu widokowego ogarnąłem wzrokiem Pogórze Ciężkowickie i dowiedziałem się od bratniej duszy, łazika rowerowego, że nie rekomenduje dalszego jechania motocyklem tej klasy, grzbietem Masywu Brzanki. Pewnie pomyślał, że i właściciel już nie wydoli, ale o tym dyskretnie zamilczał.

Cofnąłem się zatem do szosy, którą przyjechałem i dalej przez Olszyny, Żurową, przeciąwszy opisywane pasmo, dojechałem do Ryglic. Stąd przez Jodłową, Brzostek, Gogołów (wjechawszy w Czarnorzecko-Strzyżowski Park Krajobrazowy) dotarłem pięknym popołudniem przed obejście domu rodu Matyków w Cieszynie nad Wisłokiem. Memoriały poświęcone Jankowi, wspaniałemu motocykliście i człowiekowi, odbyły się już sześć razy. Jak ten czas leci. Regina z Jankiem Juniorem przyjęli mnie serdecznie i o kolejny nocleg nie musiałem się frasować. Oczywiście odwiedziłem „kwaterę” przyjaciela na cmentarzu z pięknym widokiem na górę Chełm.

Pogoda nadal sprzyjała, kiedy nazajutrz wyruszałem w dalszą drogę w stronę Przemyśla. Zaraz za Cieszyną skręciłem na Markuszową, Węglówkę i dotarłszy do Lutczy główną szosą, wziąłem kierunek na Sanok. Za Brzozowem skręciłem w lewo na Dydnię, a potem dotarłem do przeprawy promowej przez San koło Ulucza. Za rzeką droga zrobiła się gruntowa, ale o nie najgorszej nawierzchni. Tak dotarłem do podnóża wzniesienia, na którym mieści się zabytkowa cerkiew. Sapiąc i dysząc dotarłem do niej. Ale i tak nie żałuję wysiłku, bo widok starej drewnianej budowli o zwartej bryle w światłocieniu jakie tworzy stary, miejscami powalony drzewostan tchnie taką tajemniczością i jest tak uroczy, że warto było się trochę spocić w motocyklowych ciuchach. Zanim wjechałem w rejon Pogórza Przemyskiego, czekało mnie jeszcze jedno silne przeżycie.

Otóż w Borownicy, która w kwietniu 1945 roku została totalnie zniszczona i spalona przez sotnię UPA, rezuny zamordowali 70 mieszkańców. Obejrzałem pomnik nieopodal kościoła, w którym się bronili i przez Jawornik Ruski wjechałem w Pogórze Przemyskie. Przez Piątkową, Iskań, Sufczynę zjechałem do Birczy. Potem dobrą szosą osiągnąłem Krasiczyn. Tylekroć już zwiedzałem tę przepiękną bryłę pałacową z przestrzennym parkiem, że tym razem odpuściłem to sobie i pomknąłem w stronę Przemyśla.

W tym starym i malowniczo położonym grodzie miałem „metę” w zaprzyjaźnionym domu na Ostrowie, u rodziny nieżyjącego już ułana z kampanii wrześniowej, pana Władysława. Potem wnuczki ułana, pojechały ze mną do centrum, aby umilać mi zwiedzanie miasta nad Sanem. Obeszliśmy rynek z pomnikiem Niedźwiedzia (herb miasta) i pomnikiem Dobrego Wojaka Szwejka, który tutaj był w czasie Wielkiej Wojny. Potem wdrapaliśmy się do zamku. Po znajomości wpuszczono nas do lochów w wieży zamkowej, a potem wdrapaliśmy się na jej szczyt. Stąd podziwialiśmy okolice miasta, które na otaczających wzgórzach wśród bujnej roślinności, kryje kilkanaście fortów z okresu I wojny światowej. Potem zostałem zaprowadzony do centralnego fortu w mieście zwanego Zniesieniem, gdyż podobno tutaj zniesiono orężnie w zamierzchłych czasach czambuł tatarski, będącego jednocześnie najwyższym punktem w mieście.

Powrotna droga do domu przebiegła w ładnej pogodzie i bez zbędnych przygód. Jeszcze tylko zaraz po opuszczeniu Przemyśla obejrzałem jeden z fortów, którego do tej pory nie znałem. Był to fort w Duńkowiczkach, bodajże najbardziej oblegany przez Rosjan w 1915 r. i przed poddaniem twierdzy, tak jak i inne forty, wysadzony przez obrońców. Po zdobyciu zwiedził go sam car Mikołaj II.

W ciągu tych siedmiu dni obejrzałem wiele zabytków i prześlicznych krajobrazów. Beskidy są naprawdę niesamowite.

Tekst i zdjęcia Marek Harasimiuk

KOMENTARZE