fbpx

Kiedy pierwszy raz zoba­czyłem BMW R 90, przy­pominał jako żywo drewnia­ną skrzynię o wymiarach 70 x 70 cm, niedbale rzuconą w kąt strychu i pokrytą mniej więcej centymetrową war­stwą kurzu. Tuż obok skrzyni stała doszczętnie ogołocona rama. Ogólny widok nie bu­dził raczej entuzjazmu. Jed­nak (niezgłębiona jest dusza kobiety) moja żona od razu zapałała dziwną miłością do tej kupy szmelcu. 

Właściciel oczywiście nie chciał sprze­dać ukochanego skarbu, a ja wcale nie naciskałem, mając nadzieję, że uparta kobieta o wszystkim zapomni. Minęło kilka miesięcy. Byłem akurat na etapie przymiarki do ja­kiegoś turystycznego japoń­ca, gdy zadzwonił Henio z Płocka (właściciel BMW) i stwierdził, że z powodów matrymonialnych musi po­zbyć się motocykla i to w try­bie natychmiastowym. Mnie akurat marzyła się Honda Shadow, ale stanowisko mał­żonki było zdecydowane, że­by nie powiedzieć agresywne. Trudno – raz kozie śmierć! Szybki wypad do Płocka, transakcja i klamka zapadła. 

Podczas oględzin okazało się, że motocykl nie ma kilku dro­biazgów (wał silnika, napęd obrotomierza, uszczelniacze pompy hamulcowej), ale szczególnie mi to nie prze­szkadzało, nie żyjemy prze­cież na wsi w XIX wieku, działają poczta i telefony. Od znajomego wyłudziłem na kilka dni serwisówkę i ocho­czo (napędzany przez głów­nego sprawcę) zabrałem się do … intensywnego myślenia. Sprowadzę wał, to i od razu łożyska, nowe pierścienie, za­wory i prowadnice. Tryby i łańcuch rozrządu też są już „lekko chodzone”. Może więc cały silnik? Nie, niestety na to mnie nie stać. 

A co z resztą podzespołów? Motocykl w postaci skrzyni zmienia łkilku właścicieli i nie było pewności, czy jest kompletny. Na szczęście skrzyni biegów i dyfra nikt nie odważył się rozbierać i dzięki temu za­chowały się w całkiem przy­zwoitym stanie. Podczas gdy ja przeprowadzałem inten­sywne prace myślowe, żona denerwowała się, dlaczego toto jeszcze nie jeździ, Heniek powoli, lecz systematycznie zabrał się do pracy. Po kilku miesiącach, kiedy z Anglii przyjechały upragnione czę­ści, kupa szmelcu przypomi­nała nieco motocykl. 

Rama na kołach, zamocowany dy­fer, kierownica i błotniki to już coś. Po mniej więcej pół­torej roku pełen sukces – po­jazd jest w całości. Jeszcze tylko drobiazg, akumulator. I tu sprawdziło się przysłowie rozszyfrowujące skrót BMW – Będziesz Miał Wydatki. Jedy­na pasująca bateria kosztuje prawie 4 mln zł (w połowie lat 90., przed denominacją złotego, przyp. red.)! Trudno, trzeba płacić, przecież z tak błahego powodu motocykl nie będzie czekał na uruchomienie przez następny sezon. 

W międzyczasie opowia­dałem znajomym (chociaż bez większego entuzjazmu) o nowym nabytku. Wtedy właśnie od bardziej doświad­czonych kolegów dowiedzia­łem się, że ten model nazy­wany jest pieszczotliwie Bab­cią. Dlaczego? Bo jest stary, nienowoczesny, ale zawsze lubiany. Co do wieku, to i ow­szem, motocykl z 1973 r. to już prawie zabytek, ale czy zdołamy wzajemnie się polu­bić? 

Jestem człowiekiem do­syć przesądnym i nie chcia­łem uczestniczyć przy pierw­szym odpalaniu maszyny. Teoretycznie wszystko było wykonane zgodnie ze sztuką, ale gdyby jednak coś się sta­ło, wolałbym przy tym nie być. Poprosiłem Henia, aby uruchomił Babcię sam. Gdy tylko zadzwonił telefon, wskoczyłem w samochód i pojechałem do Płocka. Tam, przed garażem dumnie pre­zentował się kompletny, jeż­dżący motocykl. Nie mniej dumny Henryk odpalił bez­problemowo silnik, a potem z markotną miną stwierdził, że teraz dopiero żałuje, że sprzedał Babcię. 

Przed moim przyjazdem wykonał kilka kółek dookoła osiedla i był zachwycony. Ja również po przejechaniu kilku kilome­trów uznałem, że dobra opi­nia o tym modelu wcale nie jest przesadzona. Wyjątkowo elastyczny silnik (67 KM) po­zwala kierowcy prawie na wszystko. Na trzecim biegu można spokojnie jechać zarówno z prędkością 30, jak i 120 km/h. Wiem, że w dzi­siejszych czasach nie jest to żadna rewelacja, ale moto­cykl ma przecież swoje lata. Nie mogłem oprzeć się pokusie (prawdziwy motocyklista chyba mnie zrozumie) i na trasie gdańskiej odkręciłem Babci manetkę gazu trochę ostrzej. Bez większych opo­rów poszła 180! 

Nieco za­strzeżeń można mieć do ha­mulców. R 90 był to model, w którym po raz pierwszy zastosowano hamulce tar­czowe (w wersji „6″ jedną a w „S” dwie). Jest to prze­dziwna i chyba dosyć mało skuteczna konstrukcja. Klam­ka ciągnie linkę, która z kolei poprzez system dźwigni działa na umieszczoną pod zbiornikiem paliwa pompę. Dalej już wszystko odbywa się klasycznie, ale motocykl hamuje dosyć kiepsko. Jak na razie dwa podciśnieniowe gaźniki Bing nie bardzo dają się precyzyjnie ustawić, ale jest to chyba winą nieszczel­nych króćców ssących, które po prostu należy wymienić na nowe. 

Poza tym, mimo stosunkowo wąskiej kierow­nicy, motocykl prowadzi się doskonale. R 90 była prze­cież niemiecką odpowiedzią na zalewającą świat falę ja­pońszczyzny. Nie ustępowała im pod żadnym względem. Miała tylko jedną wadę. Była dwa razy droższa niż jej konkurenci. Jej rozwinięcie, R100 RT, jest do dzisiaj uwa­żane za najlepszy motocykl turystyczny. 

Gdy po kilku tygodniach współpracy z Babcią miałem okazję spróbować jazdy na tak upragnionej Hondzie Shadow, nie sprawiła mi ona żadnej przyjemności. Teraz liczy się tylko BMW. Po raz kolejny sprawdziło się powiedzonko o kobiecej intuicji. Przecież gdyby nie żona, miałbym w rodzinie o jedną babcię mniej.



KOMENTARZE