Spokojny ruch drogowy, sprzyjające przepisy i mnogość innych atrakcji czynią bliską Skandynawię idealnym kierunkiem bezstresowego motocyklowego wypadu z dzieckiem. W tej historii południowo-zachodni Bałtyk będzie towarzyszem, punktem odniesienia, a także drogą, bo zaliczymy trzy duże przeprawy promowe i rejs wycieczkowy. Dla mnie to powrót w uwielbiane rejony, dla mojego syna – pierwszy wyjazd zagraniczny, pierwsze noclegi pod namiotem i wiele innych „pierwszych”. 

W czasie tegorocznych wakacji nie mogło zabraknąć dłuższego motocyklowego wyjazdu w zespole ojciec-syn. W poprzednim sezonie, w którym Maciek skończył siedem lat i mając go za plecami mogłem w końcu pojechać szybciej niż przepisowe 40 km/h, objechaliśmy duży kawałek Polski. Teraz przyszedł czas na pierwszy wyjazd za granicę, a pierwotnym planem były moje ulubione Czechy i Słowacja.

Coś mnie tknęło i zacząłem szukać informacji na temat obowiązujących w poszczególnych krajach przepisów dotyczących jazdy z dzieckiem (mój artykuł na ten temat pt. „Nie tylko minimalny wiek” ukazał się w numerze 4/2022 ŚM). Okazało się, że u naszych południowych sąsiadów minimalny wiek małego pasażera to 12 lat. Pomyślałem więc, żeby objechać kawał Bałtyku, zaczynając od naszego wybrzeża, przez Niemcy, Danię, Szwecję, Wyspy Alandzkie do Finlandii, a następnie powrót przez Estonię, Łotwę i Litwę. Kolejny rzut oka na przepisy wykluczył Estonię i Litwę – tam również obowiązuje dolna granica 12 lat. 

Bornholm wieczorową porą

Trudno – przez najbliższe trzy sezony odpadnie nam kilka popularnych kierunków, ale za to będziemy eksplorować te mniej oczywiste. Ostatecznie ustaliliśmy, że w tym roku odwiedzimy Bornholm oraz południową Szwecję, w tym wyspę Olandię.

Stracony etap

Pierwotny plan podróży zakładał dotarcie w niedzielę na nocleg do naszych przyjaciół w Stargardzie (już nie Szczecińskim!), w poniedziałek nieśpieszną trasę na niemiecką wyspę Rugię, skąd mieliśmy wykupiony rejs na Bornholm we wtorek. Niestety wszystko rujnuje pogoda – nad Polską przechodzą potężne ulewy, a my mamy do przejechania jakieś 600 km.

Gdybym jechał sam, być może zdecydowałbym się wyruszyć. Mając jednak na względzie przede wszystkim bezpieczeństwo Maćka, odkładam wyjazd o jeden dzień wiedząc, że przez to nie zdołamy odwiedzić kilku punktów w północnych Niemczech, musimy bowiem zdążyć na prom. Wybaczcie więc, że wspomnę tu o miejscach, obok których przejeżdżaliśmy, ale ostatecznie do nich nie wstąpiliśmy. Zachęcam jednak, byście ich nie pominęli, jeśli zdecydujecie się wyruszyć kiedyś w podróż podobną do naszej.Przełożenie wyjazdu okazuje się dobrą decyzją. Następnego dnia, w poniedziałek, pogoda jest znakomita i bez przeszkód, omijając autostrady, docieramy do Stargardu. We wtorek ruszamy skoro świt i kierujemy się na Wolin i Uznam. Bardzo nam się śpieszy, więc chociaż tamtejsze plaże kuszą i zachęcają do odpoczynku, my prujemy przed siebie.

Bardzo żałujemy, że tym razem nie jest nam również dane odwiedzić słynnego Muzeum Historyczno-Technicznego w Peenemünde. Urządzono je na terenie zbrojeniowego ośrodka badawczego, w okresie II wojny światowej największego w Europie, w którym projektowano i produkowano m.in. słynne rakiety V-2 – jedną z nich można zresztą oglądać na placu przed muzeum. Zaletą obiektu jest możliwość skorzystania z usług polskiego przewodnika lub audioprzewodnika w języku polskim. W pobliskim porcie cumuje radziecki okręt podwodny U-461, również udostępniony do zwiedzania. 

U szwedzkich brzegów. Po drugiej stronie Cieśniny Kalmarskiej widać Olandię

Jadąc w stronę Rugii mijamy jeszcze zameczek Ludwigsburg i ruiny średniowiecznego klasztoru Eldena pod Greifswaldem. Kierując się wzdłuż wybrzeża na zachód, docieramy do Stralsund. Jeśli macie wolny czas, warto odwiedzić miejscowe nowoczesne oceanarium. Nas, poganianych przez widniejącą na biletach godzinę odpłynięcia promu, interesuje jednak wyłącznie imponujący most Rügenbrücke, wiszący kilkadziesiąt metrów nad lustrem wody w cieśninie Strelasund, oddzielającej Rugię od stałego lądu. Do portu pod Sassnitz docieramy w samą porę, tuż przed rozpoczęciem załadunku promu. 

Wyspa z klocków LEGO

Po trzygodzinnym rejsie, w czasie którego odsypiamy szybką poranną jazdę, dopływamy do Rønne, największego miasta Bornholmu. Ta należąca do Danii wyspa ma powierzchnię niecałych 600 km2, jest więc niewiele większa od Warszawy. Na jej północnym wybrzeżu dominują wysokie klify i kamieniste plaże, natomiast na południu zachwycające, szerokie plaże z ponoć najdrobniejszym piaskiem nad Bałtykiem. Miałem okazję się o tym przekonać 12 lat temu, byliśmy tu bowiem z żoną w podróży poślubnej i na ten piasek spadła mi obrączka. Zniknęła błyskawicznie, a ja przez dobrą godzinę bawiłem się w archeologa – odgrodziłem obszar poszukiwań i cierpliwie przesiewałem piasek kuchennym sitkiem. Z sukcesem!

Port w Rønne. Pierwsza przeprawa promowa za nami!

Można odnieść wrażenie, że do rozmiarów wyspy dostosowali się jej mieszkańcy. Wszystko jest tutaj w mikroskali, jakby było zbiorem budowli z klocków LEGO. W małych wioskach i miasteczkach stoją małe domki, a przy wielu z nich maszt z duńską flagą. Nie ma dużych reklam. Podstawowym środkiem transportu jest tutaj rower, bardzo popularne są również motorowery, i to zabytkowe, takich marek jak Puch czy Gilera. Nic dziwnego, tu po prostu nie ma gdzie się rozpędzić i wszędzie jest blisko.

Sielski klimat Bornholmu sprawia, że przestajemy się gdziekolwiek śpieszyć. Tu wręcz nie wypada…

Drogi są wąskie, a najodleglejsze punkty wyspy, latarnie morskie Hammerodde na północy i Dueodde na południu, dzieli jakieś 50 km, czyli godzina przepisowej jazdy wśród pól i pagórków, zza których co chwila wyłania się morze. Sielski klimat, idealny dla kogoś, kto nie znosi polskiej nadmorskiej rzeźni typu Mielno, z tłumem ludzi, niekończącymi się wstęgami straganów i atakującą uszy z setek głośników disco-chłostą. Czyli dla mnie. I choć ceny są tu generalnie wyraźnie wyższe niż w Polsce, koszt całego urlopu w jakiś magiczny sposób wychodzi podobny…

Duńczycy i Szwedzi kochają żywe kwiaty, które od wiosny do jesieni zdobią tu niemal każde podwórko

Wracając do naszej podróży – wczesnym popołudniem zjeżdżamy z promu i od razu kierujemy się na wschodnie wybrzeże, na zarezerwowany wcześniej kameralny kemping. Rozbijamy namiot, wypakowujemy bagaże i lecimy na szybkie zakupy do pobliskiego Gudhjem. Resztę dnia i wieczór spędzamy na kamienistej plaży położonej tuż obok kempingu. Jest bardzo ładna i pełna dużych głazów, po których Maciek ochoczo się wspina. Do wody da się jednak wejść wyłącznie z betonowego pomostu – coś za coś…

Archipelag Ertholmene. W naturalnym kanale między wyspami Christiansø i Fredriksø mieści się zaciszny port

Następny dzień zaczynamy od wizyty w ruinach zamku Hammershus, w północno-zachodniej części wyspy. Wielka budowla położona jest na równie imponującej półce skalnej, ponad 70 metrów nad powierzchnią morza. Tuż obok zaczyna się wspaniały szlak pieszy biegnący szczytem klifów, przez wrzosowiska i liczne formacje skalne. Doskonale widać stąd wybrzeże Szwecji, do którego popłyniemy następnego dnia. Na razie czeka nas jednak inny rejs.

Zamek Hammershus, wzniesiono na wysokiej półce skalnej. Przy dobrej pogodzie doskonale widać stąd szwedzkie wybrzeże

Wracamy do Gudhjem, zostawiamy motocykl na portowym nadmorskim parkingu i wchodzimy na pokład statku wycieczkowego, który zabiera nas na maleńki archipelag Ertholmene, składający się z trzech głównych wysp: Christiansø, Fredriksø i Græsholm, z czego tylko dwie pierwsze są zamieszkałe, oraz kilku pomniejszych, będących w zasadzie wystającymi z morza skałami, na których gnieżdżą się kolonie ptaków.

Portowe miasteczko Gudhjem na wschodnim, skalistym wybrzeżu Bornholmu ma nieodparty urok

Wysepki te, oddalone o ok. 19 km od Gudhjem, są najdalej wysuniętym na wschód terytorium Danii. W dawnych czasach były bazą grasujących na Bałtyku piratów, w XVII wieku wybudowano tu fortecę, pełniącą następnie funkcję ciężkiego więzienia. W czasie wojen napoleońskich twierdzę bez powodzenia atakowali Brytyjczycy. W połowie XIX wieku archipelag stracił znaczenie militarne, a żołnierze, którzy zdecydowali się tu pozostać, dali początek mikroskopijnej społeczności zamieszkującej wyspy do dziś. Po powrocie do Gudhjem postanawiamy resztę dnia spędzić na piaszczystej plaży w Boderne. Przygotowany na kuchence turystycznej posiłek smakuje w tym miejscu doskonale. 

Jedna z „plaż” po wschodniej stronie wyspy. Kamienie i skały, skały i kamienie…

Szwedzkie tropiki

Rano wjeżdżamy na pokład nowoczesnego promu-katamaranu, który zabiera nas do szwedzkiego Ystad. To bardzo szybka jednostka, na której nie ma odkrytych pokładów spacerowych. Z ciekawości sprawdzam w telefonie prędkość, z jaką mkniemy po bałtyckich falach. GPS pokazuje ponad 60 km/h – zupełnie nieźle jak na kolosa z dziesiątkami aut i ciężarówek wewnątrz, a podobno nie jest to kres jego możliwości.

Szwedzkie Ystad przez setki lat unikało wojennych zniszczeń. Dzięki temu możemy podziwiać oryginalną zabudowę, tzw. szachulcową

Po krótkim, 1,5-godzinnym rejsie dopływamy do Ystad. Zjeżdżamy na ląd i od razu wpadamy w duży korek na drogach wyjazdowych z portu. Ulice, nawet główne, są tu wąskie, a pojazdów dużo. W pobliskim markecie robimy szybkie zakupy i jedziemy do centrum zjeść śniadanie. Znajdujemy fajne plenerowe stoliki w ogrodach otaczających XIII-wieczny klasztor Gråbrödra.

Ales Stenar, czyli „szwedzkie Stonehenge”

Po posiłku udajemy się na krótki spacer, choć zaczyna się niemiłosierny upał i chodzenie w motocyklowych spodniach i butach nie należy do szczególnych przyjemności. Na szczęście uroda miasta to rekompensuje. W Ystad możemy podziwiać kilkusetletnią zabudowę ceglaną i szachulcową. Jest w pełni oryginalna, ponieważ wszelkie wojny i inne kataklizmy szczęśliwie omijały to miejsce. Szczególnie urocze są małe uliczki szczelnie wypełnione kolorowymi domkami, przed którymi prosto z bruku wyrastają kwiaty.  

Wyjeżdżamy z Ystad na wschód, drogą nr 9. Ruch jest niestety spory, a ograniczenia prędkości nieubłagane, toczymy się więc nieśpiesznie. Na wysokości Kabusy odbijamy w prawo i lądujemy w pełnym turystów nadmorskim miasteczku Kåseberga. Tutaj czeka nas kolejny spacer w przyciężkich ciuchach, w dodatku po piaszczystej dróżce i ostro pod górę.

Widok na Bałtyk z klifu obok Ales Stenar

Wspinamy się na klif, by zobaczyć Ales Stenar, kamienny pomnik zwany też „szwedzkim Stonehenge”. Obiekt liczy sobie jakieś 1400 lat i składa się z 59 głazów ułożonych w kształt wrzeciona lub statku. Generalnie po spokojnym i „oszczędnym w ludziach” Bornholmie przeżywamy mały szok, bo odnosimy wrażenie, że cała ludność Szwecji przyjechała na wakacje na południe. Tłumy są nieprzebrane, a każdy z kamieni szczelnie obstawiony plecakami i innym turystyczno-piknikowym szpejem.

Większą atrakcją niż pomnik okazuje się sama jego lokalizacja. Z wysokich klifów rozciąga się oszałamiający widok na Bałtyk. Jedziemy dalej, by zahaczyć o najdalej na południowy-wschód wysunięty fragment szwedzkiej prowincji Skania, w której właśnie się znajdujemy. W miejscowości Sandhammaren wychodzimy na przepiękną, szeroką piaszczystą plażę u stóp latarni morskiej. Ludzi sporo, ale ani jednego parawanu. Oni czegoś nie wiedzą, czy my czegoś nie wiemy? 

Plażą w Sandhammeren w okresie szczytu urlopowego. Pełna ludzi, ale bez wrażenia tłoku. Zaraz, zaraz, czegoś tu brakuje…

Upał staje się nie do zniesienia, nawet w czasie jazdy. Kierując się na północ uciekamy w głąb lądu, w nadziei, że trafi się jakiś większy obszar leśny. Niestety, ten region Szwecji to głównie rozległe pola uprawne malowniczo położone na pofalowanym terenie. Nie brakuje za to małych pałacyków i zameczków, w całym kraju są ich tysiące.

Zamek Glimmingehus

Zatrzymujemy się przy jednym z nich, Glimmingehus. To podobno jedna z najstarszych i najlepiej zachowanych warowni w całej Szwecji. Zbudowali ją Duńczycy, do których kiedyś należały te ziemie. Jest pomnikiem ponurych czasów, w których umiejętne robienie krzywdy bliźniemu było cenną umiejętnością. Na atakujących budowlę żołnierzy czekały liczne ślepe korytarze, fałszywe drzwi i pomieszczenia, w których nagle zaczynała lecieć na głowę wrząca smoła. Dziś to miejsce pełne atrakcji, zwłaszcza dla dzieci, prezentujące codzienne życie dawnych mieszkańców zamku. Przy odrobinie szczęścia można tu również trafić na prawdziwy turniej rycerski. Ostatnim punktem pierwszego dnia w Szwecji jest znane muzeum motoryzacji w Simrishamn – Autoseum Nisse Nilssona. W wielkiej hali w przemysłowej części miasta zgromadzono dziesiątki, jeśli nie setki zabytkowych aut, utrzymanych w perfekcyjnym wręcz stanie. Do tego spora wystawa motocykli i innych pojazdów oraz bogata kolekcja modeli kolejowych i lotniczych. Absolutnie wspaniałe miejsce!

Autoseum Nisse Nilssona w Simrishamn. Wiele z prezentowanych tu maszyn wciąż można spotkać na szwedzkich i duńskich ulicach

Na nocleg wybieramy wielki nadmorski kemping na północ od miasta. Czujemy się trochę jak na Woodstocku, pełno ludzi i wszędzie daleko, za to udaje nam się znaleźć skrawek trawy pod namiot tuż przy wejściu na plażę. Jesteśmy zaledwie 25 km od gorącego Sandhammaren, a warunki są tu skrajnie inne. Piasek na plaży jest gruboziarnisty, a woda w Bałtyku bardzo zimna. Przez cały wieczór Maciek dzielnie trenuje morsowanie przed nadchodzącą zimą. 

Deszcze niespokojne

Następnego dnia budzimy się jakby w innym kraju. Błękitnego nieba i lejącego się zeń żaru już nie ma, są za to ponure ołowiane chmury. Wiemy już, że nadchodzący etap podróży nie będzie należał do najłatwiejszych. Ruszamy na północ i w drodze na Olandię chcemy zahaczyć o podobno bardzo ładne zagłębie sadownicze w okolicach Kivik. Zapewne jest tam przyjemnie, ale nie w zimnej mżawce, która stopniowo zaczyna przechodzić w regularną ulewę.

„Gutek” V85 TT okazał się świetnym kompanem. Nowoczesny, a jednocześnie bardzo oldschoolowy. Tak jak
cała Skandynawia!

W takich warunkach nie ma mowy o zwiedzaniu, lecimy po prostu najkrótszą drogą do Kalmaru. To jakieś 250 km od Simrishamn, głównie przez lasy, których tak mocno wypatrywaliśmy jeszcze poprzedniego dnia. Mamy wrażenie, że wpadliśmy w jakiś zielony tunel czasoprzestrzenny. W ścianie wody lecimy przez totalnie niezmienny krajobraz. Las i droga, droga i las, a za lasem podobno jezioro… Po drodze zjeżdżamy na stację benzynową, by napić się czegoś gorącego. Ekspedientką okazuje się mieszkająca tu na stałe Polka, dla której nasza wizyta jest przyjemnym urozmaiceniem dnia pracy w miejscu, w którym totalnie nic się nie dzieje. 

Skandynawska plaża, indyjska potrawa i włoskie meble kuchenne. Czy może być lepiej?

Mamy nadzieję dotrzeć tego dnia na Olandię i znaleźć tam jakiś kemping, ale im bliżej wieczoru, tym wyraźniej dociera do nas, że nic z tego nie będzie. Jesteśmy totalnie przemoczeni i zziębnięci, decydujemy się więc na nocleg w pensjonacie w leżącym po drodze mieście Nybro. Za najtańszy pokój płacimy równowartość ok. 500 zł, ale przynajmniej jest ciepło, sucho, a do tego mamy łóżka i pościel. Ja czuję, że coś zaczyna mnie rozkładać i przesypiam resztę dnia zakopany pod kołdrą po czubek nosa. 

Wąska, za to długa

Następny dzień to kolejna zmiana pogody. Tym razem jest słonecznie i sucho, ale bardzo wietrznie. Szybko dojeżdżamy do Kalmaru, który jest bramą na Olandię. Jeśli macie więcej czasu, polecam zobaczenie miejscowego renesansowego zamku, malowniczo położonego na niewielkiej wyspie. My kierujemy się od razu na imponujący Ölandsbron, długi na ponad sześć kilometrów most łączący Olandię z resztą Szwecji. W najwyższym punkcie jedziemy 36 metrów nad wodami Cieśniny Kalmarskiej. Zbudowany na początku lat 70. obiekt wyeliminował uciążliwą konieczność korzystania z promów. 

Na Olandii stoi do dziś dokładnie 351 wiatraków. Są ważnym elementem krajobrazu wyspy

Wjeżdżamy na wyspę i od razu kierujemy się w prawo, w stronę jej południowej części. Mijamy kilka miejscowości o wyraźnym zabarwieniu kurortowym i w końcu trafiamy w spokojniejsze, typowo rolnicze rejony. Po drodze zatrzymujemy się przy cmentarzysku Gettlinge. Formacje kamieni nagrobnych z epoki brązu i żelaza ciągną się przez prawie dwa kilometry i wraz z licznymi na wyspie wiatrakami i wrzosowiskami tworzą charakterystyczny, nieco mroczny krajobraz. Obecność setek wiatraków nie jest przypadkowa – na Olandii niemiłosiernie wieje.

Mur Karola X Gustawa, czyli 1:0 dla zwierzyny łownej

Jedziemy dalej na południe i natrafiamy na ciekawostkę: kamienny Mur Karola X Gustawa. Został wybudowany w połowie XVII wieku na zlecenie wymienionego władcy, przebiega przez całą wyspę dokładnie z zachodu na wschód i przecinają go tylko dwie drogi. Powstał w celu odcięcia od reszty wyspy populacji danieli, na które lubiła polować ówczesna arystokracja, lecz okazał się bardzo nietrafioną inwestycją. Sprytne zwierzęta łatwo go przeskakiwały… 

Cmentarzysko Gettlinge

Docieramy w końcu na sam południowy kraniec wyspy, zajęty przez rezerwat Ottenby. To piękne miejsce, gdzie wody Bałtyku wdzierają się między nadbrzeżne skały i na nisko położone łąki, tworząc rozległe rozlewiska zamieszkane przez ptasie kolonie. Znajduje się tu również 42-metrowa latarnia morska Långe Jan (Wysoki Jan), najwyższa w całej Szwecji. Z kolei na północnym skraju wyspy stoi Wysoki Erik, nieco niższa latarnia, oddalona od Jana o jakieś 140 km. Olandia jest bowiem długa, ale bardzo wąska – w najszerszym miejscu ma tylko 16 km. Pod względem kształtu to takie trochę skandynawskie Chile. 

Latarnia morska Långe Jan (Wysoki Jan)

Odbijamy na północ, jadąc tym razem wzdłuż wschodniego brzegu. W miejscowości Eketorp odwiedzamy zrekonstruowany średniowieczny gród, przypominający nieco klimatem nasz Biskupin. Obiekt jest cały czas rozbudowywany, a jego pracownicy chodzą w strojach z epoki. Czeka tu sporo atrakcji dla dzieci. Maciek włączył się w rywalizację ze swoimi szwedzkimi rówieśnikami w przeciąganiu liny i w pojedynki na poduszki siedząc na drewnianej belce, nauczył się również strzelania z łuku.

„Szwedzki Biskupin”, czyli rekonstrukcja dawnej osady Eketorp. Życie w tych stronach nie było łatwe…

Powoli zaczyna nas gonić czas, tego samego dnia wieczorem mamy prom do Polski z oddalonej od Kalmaru o 85 km Karlskrony. Wiemy już, że nie zdążymy objechać północnej części wyspy. Optymalnie byłoby spędzić tu 2-3 dni, których niestety nie mamy. Rezygnujemy więc z odwiedzenia Wysokiego Erika i położonych nieopodal rezerwatów: Lasu Trolli i Pól Neptuna, kierujemy się za to w stronę Borgholmu. To jedno z ulubionych miejsc wypoczynku szwedzkiej rodziny królewskiej.

Pałac Solliden, czyli przepych w stylu włoskim

Znajdują się tu obok siebie dwa obiekty – rozległe ruiny średniowiecznego zamku, opuszczonego na początku XIX wieku, pod którymi odbywają się liczne festiwale, oraz Pałac Solliden, z którego monarcha i jego bliscy korzystają do dziś jako letniej rezydencji. Jego budowę ukończono na początku XX wieku, a formą nawiązuje do luksusowych willi na włoskiej wyspie Capri. Samego pałacu nie można zwiedzać, turystom udostępniono natomiast otaczające go, pięknie utrzymane ogrody w kilku stylach. Liczne kamery i zakazy wstępu do poszczególnych części obiektu wciąż przypominają jednak o podstawowej funkcji tego miejsca.

Ruiny zamku Borgholm 

Wygodny powrót

Ponownie przejeżdżamy przez Most Olandzki i tuż przed Kalmarem zjeżdżamy na małą wysepkę, na której pod gigantycznymi filarami mostu urządzamy pożegnalny biwak. Mówcie co chcecie, ale prosty posiłek przygotowany na turystycznej kuchence gazowej w takich okolicznościach przyrody smakuje lepiej niż w dobrej knajpie.

Ten biały olbrzym zabierze nas do domu. Nocny rejs promem Stena Line z Karlskrony do Gdyni trwa ok. 10 godzin

Jadąc w stronę Karlskrony trafiamy w końcu na autostradę, a ja po raz pierwszy od opuszczenia Niemiec wrzucam szósty bieg. Tak, to prawda – zarówno na Bornholmie, jak i w południowej Szwecji najczęściej spotykane limity (oznaczone znakami) to 40 km/h w zabudowanym i 70 km/h poza nim. I niemal wszyscy się tego trzymają. Jeśli więc macie smykałkę wyścigową, jadąc tu musicie mocno przestawić umysł. Przyznam szczerze, że zdążyłem się do tego przyzwyczaić, a widmo kredytu na spłatę mandatu nie grało w tym pierwszych skrzypiec. Spokojnej jazdy, jak wszystkiego, można się po prostu nauczyć. Pod tym względem ten kierunek jest idealny do jazdy z dzieckiem – sami nie szalejemy na drodze i nie robią tego inni.

Ölandsbron, czyli Most Olandzki, ma ponad 6 km długości

Zdecydowaliśmy się na powrót nocnym promem z Karlskrony do Gdyni, trasę tę obsługuje linia Stena Line. Mając przed sobą jeszcze powrót z Trójmiasta pod Warszawę zgodnie uznaliśmy, że wygodny nocleg w kabinie będzie najlepszym rozwiązaniem, a z Gdyni mamy do domu znacznie bliżej niż ze Świnoujścia. Choć naciskałem na odpowiednią dozę odpoczynku przed dalszą jazdą, Maciek wybrał się jeszcze na zorganizowaną na promie dziecięcą dyskotekę. Chłopak wie, jak się bawić…

Szczur lądowy czy wilk morski? Po tym wyjeździe na pewno pełnoprawny motocyklowy turysta. Za nami trzy tysiące kilometrów skandynawskiej przygody

Pierwsza podróż zagraniczna zaliczona, wrażenia zebrane, podobnie jak apetyt na więcej. W przyszłym roku planujemy wakacje na Bornholmie całą rodziną. To zdecydowanie moje ulubione miejsce na Bałtyku (czy też nad nim). Natomiast na Szwecję po prostu potrzeba czasu. To piękny, rozległy kraj, który należy smakować z typowo skandynawskim spokojem. Tu nie ma miejsca na sprinty. I właśnie poszukiwaczom spokoju szczególnie polecamy te rejony. 

Zdjęcia: Konrad Bartnik


Dziękujemy firmom Liberty Motors i Stena Line za pomoc w realizacji materiału


 

 

 

KOMENTARZE