fbpx

Wydawałoby się, że w polskich warunkach czymś niemożliwym jest wygrana w plebiscycie na Sportowca Roku z piłkarzami, skoczkami narciarskimi czy lekkoatletami. Udało się to jednak Bartoszowi Zmarzlikowi, wielokrotnemu mistrzowi świata na żużlu. Źródło jego sukcesu? Dosłowne oddychanie motocyklami od najmłodszych lat!

Tomasz Dryła: Pamiętasz dzień, w którym motocykle pojawiły się w twoim życiu?

Bartosz Zmarzlik: Raczej nie… Nie pamiętam po prostu, by kiedykolwiek nie było ich wokół mnie (śmiech). Głównie za sprawą taty, ale także starszego brata. Kiedy przyszedłem na świat, grunt miałem już odpowiednio przygotowany.

TD: Jakie wobec tego pierwsze motocykle pamiętasz?

BZ: Były to dwa sprzęty. Pierwszy to crossik Lem 50 ccm, na którym lubiłem się bawić. Drugi pojazd dosłownie kochałem na zabój. Jeździłem nim codziennie, bez wyjątku, przed i po przedszkolu, potem po szkole, a w weekendy, święta, w wakacje i ferie to od rana do wieczora, serio. To był mały quadzik, 100% „designed and manufactured by tata” (śmiech). Ojciec użył silnika „trójki” z Simsona, chyba z jakiegoś skutera, bo pamiętam, że miał chłodzenie wiatraczkiem, na kole magnesowym. To był wtedy cały mój świat. Z dzieciństwa pamiętam jedno zmartwienie – by w zbiorniku było paliwo.

TD: Kiedy zacząłeś jeździć?

BZ: Tata mówi, że szalałem na tych wspomnianych maszynach już w wieku trzech lat, ale ja pierwsze jazdy pamiętam z czasu, gdy miałem ich pięć, może sześć… Wiem, że każdego dnia pierwszą myślą po przebudzeniu było to, żeby się ubrać i gonić na zewnątrz, żeby odpalić oba pojazdy. Potem piłowałem je bezlitośnie. Sam jeździłem po podwórku i wokół domu, a z ojcem i świętej pamięci dziadkiem ruszaliśmy na wycieczki do lasu. Genialnie wspominam to dzieciństwo. Absolutnie beztroski i pełen uśmiechu czas.

Wylicytuj medal mistrzostw świata z 2019, który Bartosz przekazał na licytację na rzecz Niny! Aukcja znajduje się tutaj: https://allegro.pl/oferta/zloty-medal-b-zmarzlika-za-tytul-mistrza-swiata-10882044643Bartosz ZmarzlikTD: Kiedy w Twoim życiu pojawił się sport?

BZ: To był 2002 rok, miałem siedem lat. Razem z bratem, Pawłem, zapisaliśmy się do szkółki miniżużlowej w Wawrowie.

TD: Bo?

BZ: Bo poszedłem z mamą na zakupy do sklepu spożywczego. Naprawdę! Na ladzie ktoś rozłożył ulotki informujące o tym, że za kilka dni w pobliskim Barlinku ze swoim pokazem pojawią się dzieciaki z sekcji miniżużlowej. Kompletnie nie wiedziałem wtedy, o co chodzi, ale obrazki motocykli na ulotkach wystarczyły, by zawładnąć moją wyobraźnią. Męczyłem rodziców, żeby tam pojechać, prosiłem, błagałem, pewnie coś tam nawet obiecałem (śmiech). Najważniejsze, że się zgodzili.

TD: Co tam zastaliście?

BZ: Było mnóstwo dzieciaków i to najbardziej mi się spodobało. Część z nich jeździła na takich samych crossikach jak mój. Byłem pod wielkim wrażeniem tego, że to może być sposób wspólnego spędzania czasu wśród rówieśników. Ja dotąd bawiłem się sam, a na przejażdżki ruszałem z tatą i dziadkiem, a tu – patrzę – inne dzieci w moim wieku jeżdżą razem, ścigają się, bawią, śmieją. Ale czad! No i znowu zaczęło się męczenie rodzic w. Tym razem o sprzęt i zapisanie do szkółki.

TD: Znowu dali się przekonać?

BZ: No tak. Ja wspominam tamte czasy jak jakiś wakacyjny film. Formalnie jeździliśmy na treningi, ale to były po prostu genialne spotkania, na których panowała fantastyczna atmosfera. Zjeżdżali się rodzice i gawędzili sobie o tym, jak to jest wychowywać dzieci tak pełne energii. A my w tym czasie szaleliśmy, wydurnialiśmy się i ćwiczyliśmy. To był jeden wielki, rozkrzyczany plac zabaw, tylko na motocyklach. Zupełnie beztroski okres. Po treningach organizowaliśmy ogniska, gry terenowe itp. Powstało wiele znajomości i przyjaźni, niektóre przetrwały do dziś.

TD: Trenowałeś wyłącznie na minitorze w Wawrowie?

BZ: Trenowałem wszędzie, gdzie znalazłem kawałek toru, albo przynajmniej placu, na którym sam go sobie wytyczałem. Mnie wtedy żadna siła nie była w stanie powstrzymać przed jazdą. Mogłem nie jeść, nie spać, ale jeździć musiałem.Bartosz ZmarzlikTD: Kiedy przerodziło się to w coś naprawdę poważnego?

BZ: Myślę, że ta zmiana przyszła naturalnie, ale to, że od wielu lat ścigam się profesjonalnie i tej dyscyplinie w pełni się oddaję, nie zmienia faktu, że nadal kocham ten sport i świetnie się nim bawię. Oczywiście teraz podejście do żużla jest zupełnie inne, maksymalnie profesjonalne, ale bez pasji i frajdy nie byłbym w stanie oddać serca temu sportowi. A żużel, według mnie, wymaga serca. Nakręcają mnie rywalizacja, ściganie, sukcesy, kibice. Wszystko to niezmiennie daje mi radość.

TD: Przesiadka z miniżużla na duży motocykl nie przyszła jednak łatwo, prawda?

BZ: Tak. Zostałem zawodnikiem Stali Gorzów. Poza swoimi treningami na małym motocyklu, zacząłem przyjeżdżać na zajęcia senior w. Kiedy trenerzy pozwalali, wyjeżdżałem na tor i kręciłem tyle kółek, ile się dało, ale cały czas marzyłem o tym, żeby spróbować w końcu swoich sił na dużym motorze. Tylko, że… ja wtedy ledwo wystawałem za bandę (śmiech). Byłem po prostu za niski! Tak męczyłem trenera Stanisława Chomskiego, że w końcu wziął marker, narysował na słupku w parku maszyn kreskę i powiedział, że nie puści mnie na „pięćsetkę”, dopóki nie dorosnę do tego poziomu. I ja dwa razy w tygodniu ciągnąłem go pod ten słupek, żeby sprawdzał, czy już urosłem.

TD: I jak ci szło?

BZ: No właśnie nie za bardzo! Ale na to też znalazłem sposób. Przed jednym z treningów zabrałem ukradkiem do busa buty mamy na wysokim obcasie. Założyłem je i na pewniaka, wyższy o osiem centymetrów niż dwa dni wcześniej, poszedłem na miarę. Trener od razu się skapował, że coś jest nie tak. Spojrzał w dół, zobaczył te buty i chyba zrozumiał, że ze mną nie wygra (śmiech). Zgodził się, a ja byłem najszczęśliwszym dzieciakiem pod słońcem. Do dziś jestem mu wdzięczny, bo sporo ryzykował.

TD: Czy pamiętasz te pierwsze okrążenia na „pięćsetce”?

BZ: Jasne, że tak! To był odlot! Wtedy dopiero rozwinąłem skrzydła. Poczułem prędkość, moc i potencjał motocykla żużlowego. Od razu wiedziałem, że to jest sport dla mnie, że temu się poświęcę.

TD: Kto ci wtedy najwięcej pomagał?

BZ: Musiałbym wymienić wiele osób. Zawsze stała za mną cała rodzina, na czele z tatą, mamą i bratem. Bardzo pomógł mi klub. Ówczesny prezes, Władysław Komarnicki, poprosił Tomasza Golloba, który był wtedy zawodnikiem Stali, by wziął mnie pod swoje skrzydła. To było na pewno przełomowe.Bartosz ZmarzlikTD: Jak ci się współpracowało z Tomkiem?

BZ: O rany! Mnie wspaniale, ale trzeba jego o to zapytać (śmiech). Nie dawałem mu spokoju nawet na sekundę! Cały czas się przy nim kręciłem, pytałem dosłownie o wszystko, każdy szczegół mnie interesował, byłem przyklejony do niego jak huba. Ciekawiły mnie wszystkie detale. Samo podglądanie przy pracy najlepszego polskiego zawodnika było wielkim przywilejem, a możliwość zadawania mu miliona pytań to już w ogóle kosmos. Tomasz wywalczył wtedy swój upragniony tytuł mistrza świata, a jednak był w stanie poświęcać mi wiele czasu, cierpliwie odpowiadać i uczyć. To było coś niesamowitego.

TD: Komentowałem z Tomkiem ubiegłoroczne turnieje Grand Prix w Pradze. Siedzimy sobie z mikrofonami i nagle on odbiera sms. To była wiadomość od ciebie. W trakcie turnieju podpytywałeś, które pole startowe wybrać!

BZ: Faktycznie, tak było. Mamy świetny kontakt do dziś, często dzwonimy do siebie i długo rozmawiamy. Obserwacje i rady Tomka są bezcenne i nie mam żadnych oporów, by zapytać go o zdanie. On, nawet przez monitor, jest w stanie dostrzec niuanse, których nie wychwyci nikt inny. Bardzo dużo mu zawdzięczam i wiem, że jestem wielkim szczęściarzem mając mentora właśnie w Tomku.

TD: Wiem, że twoją wielką pasją poza speedwayem jest motocross, prawda?

BZ: Zgadza się. Motocross był i nadal jest dla mnie zajawką oraz formą treningów przed sezonem żużlowym. Były takie lata, że jeździłem naprawdę dużo na crossie, ale nigdy nie poszedłem w jakiś wyczyn. Nie szkoliłem się dużo stricte motocrossowo, by jak najlepiej skakać, urywać ułamki sekund. Zawsze jeździłem dla funu. Motocross jest odskocznią i to dosłownie, bo na żużlu się nie skacze (śmiech). Na tor można wyjechać dużo wcześniej niż na obiekt żużlowy, który po zimie wymaga wielu tygodni troski i przygotowań. Motocross traktuję jako formę treningu i dobrą zabawę. Umiem się na takim motorze wyszaleć, zrelaksować, zmęczyć, przyzwyczaić do pozycji na motocyklu, do prędkości itd. Właściwie każdy kontakt z motocyklem jest cenny, a motocross niezmiennie daje mi mnóstwo frajdy. Dbam jednak o to, żeby nie przeginać i nie dojść do momentu, w którym stałby się dla mnie niebezpieczny.

TD: Gdzie jeździsz?

BZ: Mam prywatny tor pod domem i na nim jestem najczęściej. Znam go najlepiej i wiem, na co mogę sobie tam pozwolić. Przygotowaliśmy go też tak, żeby dawał mi jak najwięcej korzyści w kontekście treningowym. A jeśli chcę coś zmienić, to wsiadamy z bratem w koparkę i działamy. Ale generalnie zawsze, gdy jest okazja, staram się poznawać inne tory. Przez lata wyjeżdżałem na początku roku do Hiszpanii albo do Włoch, właśnie na crossa. Ale klimat się zmienia i również w Polsce można już wyjeżdżać na tor coraz wcześniej.

TD: To nie jedyny twój tor prywatny, prawda?

BZ: Teraz już jedyny, ale wiem, o co pytasz. Wiele lat temu mieliśmy na działce jeszcze jeden, żużlowy. Najdłużej jeździłem na nim małym motocyklem, ale w okresie, gdy przesiadłem się na „pięćsetkę”, normalnym sprzętem też sporo tam trenowałem. Zimą siadałem na traktor, zbierałem śnieg, usypywałem z niego bandy i upalałem jawkę, którą sam sobie przygotowałem. Latałem po tych śnieżnych płotach, że hej (śmiech). Zakładałem normalną oponę, bo chodziło mi o to, by ćwiczyć jazdę w pełni kontrolowanym uślizgu. Z jednej strony chciałem mieć jak najmniej przyczepności, a z drugiej szukałem jej w sposób naturalny, tylko balansując ciałem, bez podpierania się itp. Myślę, że to mi dużo pomogło.Bartosz ZmarzlikTD: Co się stało z tym torem?

BZ: Dokładnie w tym miejscu stoi teraz mój dom. Można więc powiedzieć, że w jakimś sensie mieszkam na torze żużlowym.

TD: Jakie jeszcze motory upalasz?

BZ: Ujeżdżałem wiele sprzętów. Quady, trójkołowce, trochę samoróbek, które regularnie wystawia z warsztatu ojciec. Sporo jeżdżę też na szosie. Latałem R1, R6, Suzuki Gladius. Śmigałem też na GS 1100 taty i wielu innych sprzętach, których już nawet dobrze nie pamiętam. Zawsze ciągnęło mnie do motoryzacji i jeździłem na wszystkim, co wpadło mi w ręce. Ostatnio pośmigałem elektrykiem KTM Freeride i muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczony. Wiadomo, że brakuje dźwięku silnika, zapachu spalin, tego charakterystycznego drgania, ale sama jazda daje naprawdę dużo uciechy. To po prostu inny rodzaj pojazdu, który proponuje wiele ciekawych możliwości.

TD: Powiedz mi w takim razie…

BZ: Czekaj, jeszcze coś! Mocno ciągnie mnie ostatnio na endurówkę. Przejechałem się kilka razy na maszynach znajomych i doskonale się bawiłem. Jazda jest inna niż na crossie, ale prędkość, praca zawieszenia i swoboda prowadzenia robią robotę. Chodzi mi jeszcze po głowie dakarówka. To też musi być czad!Bartosz ZmarzlikTD: Po pustyni już jeździłeś i to całkiem niedawno!

BZ: Dokładnie. Z Maćkiem Giemzą wybraliśmy się w grudniu do Dubaju. Maciej szykował się do Dakaru, a ja nie mogłem już wytrzymać bez motocykli i słońca, więc skorzystałem z jego zaproszenia. Na miejscu jeździliśmy z Mohammedem Balooshim i to była genialna sprawa. Rano trenowaliśmy na torze motocrossowym, a popołudniami braliśmy plecaki, bidony i ruszaliśmy na pustynię, prosto w piach. Mohammed był nieocenionym przewodnikiem. Śmigaliśmy po wydmach, on nadawał kierunek tak, byśmy w odpowiednim momencie zjechali do jakiegoś miasteczka na tankowanie i dalej wio! Nasze wycieczki trwały po ok. pięć godzin. Oni mieli dakarówki, a ja Husqvarnę 450 full cross. Bardzo się tym zajarałem. Piękna, surowa przyroda, zachody słońca na pustyni, niczym nieograniczona przestrzeń, swoboda. Super sprawa.

TD: Na Torze Poznań też było super?

BZ: Zupełnie inaczej, ale też pięknie! Na tor trafiłem dzięki znajomym z Wójcik Racing Team. Zrobiliśmy taką zamiankę z Markiem Szkopkiem – on zabrał mnie na motocykl wyścigowy, a ja później uczyłem go w Gorzowie jazdy na żużlu. Jeździłem Yamahą R3.Bartosz Zmarzlik na Yamasze R3 na torze PoznańTD: Co ci się najbardziej w tej dyscyplinie podobało?

BZ: Najbardziej to wszystko (śmiech). A tak poważnie, to samo schodzenie w zakręcie na kolano wystarczyło, by tylko kask ograniczał uśmiech. Marek mówił, mam nadzieję, że bez przesadnej kurtuazji, że dawałem radę i był zaskoczony, że przy pierwszym podejściu szło mi tak dobrze. Złapałem mega zajawkę i już jesteśmy umówieni na kolejne jazdy. Ta bliskość asfaltu, większa prędkość, sam ubiór, motocykl i pozycja na nim bardzo mi się spodobały. To dyscyplina zupełnie inna od wszystkich, których wcześniej próbowałem.

TD: Co masz na myśli?

BZ: Wystarczyłoby, gdybym powiedział, że asfalt. Równiutka trasa i stałe linie przejazdu to dla mnie coś nowego. Na motorze żużlowym czy crossie cały czas coś telepie, drgania i wibracje, szczególnie w speedwayu są ogromne, staje się na nogi, rzuca motorem itd. A tu elegancja-Francja: z prawej do lewej, szerokie wejście i wąskie wyjście. Piękna sprawa. Powiedziałbym, że ten sport jest bardziej estetyczny, liniowy, elegancki. A przy tym mega szybki, a to zawsze mnie kręciło. Przy czym ta dynamika jest w przewidywalny sposób rozłożona w czasie i przestrzeni. W żużlu trzeba czasem szarpnąć całym sprzętem, dosłownie w ułamku sekundy zmienić całkowicie trajektorię jazdy i bywa, że taka gwałtowna, toporna akcja może przynieść świetny skutek. Mam wrażenie, że w wyścigach chodzi o coś zupełnie innego i przewagę buduje się kompletnie inaczej. Ale to tylko moje pierwsze odczucia. Na pewno też zupełnie czymś innym jest wyścig, a czym innym jazda za Markiem Szkopkiem po pustym torze. No i jeszcze jedna subtelna różnica – ścigacz ma hamulce (śmiech).Bartosz Zmarzlik na Yamasze R3 na torze PoznańTD: Ile tak w ogóle masz motocykli w swoim garażu?

BZ: Sześć motocykli żużlowych, w pełni gotowych do nowego sezonu. Do tego dwa w domu. To są motory, na których wywalczyłem dwa tytuły indywidualnego mistrza świata. Po tych wyścigach, w których zapewniałem sobie tytuł, chowałem je do busa. Są tylko umyte, wyplakowane i kompletne stoją w pokoju. Poza tym mam pita CRF 110, KTM SXF 250, elektryka KTM Freeride i Suzuki Gladiusa. No i stały dostęp do sprzętów taty. Komarki, Simsony, SHL-ki, MZ i pewnie ze dwadzieścia wynalazków, których nazw nawet nie pamiętam.

TD: Mam wrażenie, że możesz o tych swoich zajawkach mówić bez końca…

BZ: Bo ja szczerze kocham motocykle. Wszystkie! Żużel to miłość życia, sportowe spełnienie i w jakimś sensie zawód, który wymaga w pełni profesjonalnego podejścia, bo tylko takie daje szansę na sukces. Ale każde dwa kółka sprawiają, że czuję się jak dzieciak, który dostaje wymarzoną zabawkę. Uwielbiam to. Uwielbiam szybkość, adrenalinę i wyzwania. Niezależnie, czy to ścigacz, pit bike, czy duże enduro – jestem szczęśliwy, kiedy mogę jeździć.

KOMENTARZE