fbpx

Miałem zamiar w tym miesiącu pisać na zu­pełnie inny temat, ale tak się złożyło, że uczestniczy­łem niedawno w pewnej im­prezie, zwanej przez niektó­rych zlotem motocyklowym. Wywarła ona na mnie tak duże wrażenie, iż postano­wiłem mniej pilne sprawy zostawić na później i po­dzielić się z Wami paroma impresjami z tej niewątpli­wie pouczającej lekcji.

Tylko z czystej sympatii do głów­nego organizatora i po sta­rej znajomości nie wymienię nazwy miejscowości, w któ­rej odbyło się to jedno z ostatnich spotkań miłośni­ków dwóch kółek w tym sezonie. Ponieważ mam nadzieję, że w przyszłym roku ta sama impreza również dojdzie do skutku, nie chciałbym Wam obrzydzić jej nie dając szans na poprawę komandorom zlotu. Ale zacznijmy od po­czątku…

Jest piątek, wczesne, cie­płe wrześniowe popołudnie, pozytywnie nastrajające do wyjazdu, obiecujące wspaniałą zabawę. W miarę po­rządny ośrodek, znajomi, piwo, wszystko to zapowia­da niezłą zabawę. Zapowia­da ją tak mniej więcej do po­łudnia w sobotę, kiedy to organizator ogłasza paradę (bocznymi drogami, bo po zeszłorocznych zadymach policja nie dała zgody na wjazd do miasta). Po mniej więcej półgodzinnej jeździe i rozegraniu dwóch prób (w których lekko już sfrustrowani motocykliści nie bardzo chcą uczestniczyć) sytuacja wra­ca do normy – to znaczy znowu nic się nie dzieje.

Na­wet wieczorny koncert skądinąd całkiem niezłego zespołu nie jest już w stanie rozwiać oparów wszechogarniającej nudy. Tyle opi­su. W zasadzie nic złego się nie stało, jeśli nie liczyć lek­ko zniszczonego samocho­du, wybitej szyby i temu podobnych drobiazgów. Ale nie o to w gruncie rzeczy chodzi. Problem tkwi znacz­nie głębiej. Jeżeli skoszaruje się ok. 80 facetów w miarę daleko od cywilizacji, a za jedyną rozrywkę da im się czynny prawie non stop bar z niezbyt drogim piwem, to praktycznie można mieć 100 procent pewności, że impreza skończy się tak, a nie inaczej. I znowu po okolicy pójdzie pogłoska o bandzie pijanych motocy­klistów, przed którymi nale­ży jak najszybciej uciekać.

A przecież ci ludzie wcale nie są inni, niż cala reszta społeczeństwa. Jak wszę­dzie, tak i na zlotach czy rajdach jakość imprezy w głównej mierze zależy od stopnia zaangażowania or­ganizatora. Nie chcę tu by­najmniej bronić gości, któ­rzy nie umieją bawić się w miarę normalnie w żad­nych warunkach, bo tacy zdarzają się wszędzie. Prze­cież zadymy (i to na znacz­nie poważniejszą skalę) zdarzają się na co drugim koncercie rockowym czy meczu naszej, pożal się Boże ligi piłki nożnej, gdzie mili chłopcy z przeciwnych ekip ochoczo wsadzają sobie noże w plecy i nikt z tego powodu nie robi tragedii.A brać na motocyklach? Im po prostu w tym wypadku nie dano żadnych szans. Jestem prze­konany, że większość z nich wróciła do domów z niedo­sytem i poczuciem zmarno­wanego czasu. Czy napraw­dę warto jechać kilkadziesiąt (a czasami kilkaset) kilome­trów, żeby dać się wpuścić w maliny? Na pewno nie. Myślę, że warto by byto wprowadzić w życie coś w rodzaju listy rankingowej ogólnodostępnych turysty­cznych imprez motocyklo­wych. Nie mam pomysłu, kto powinien się tym zająć – PZM, Kongres Klubów Motocyklowych czy nasze pismo, ale wiem jedno – wszystkim zainteresowanym wyszłoby to na zdrowie. Potencjalni zlotowicze wiedzieliby, co ich czeka na danej imprezie, a organizatorzy (mam taką nadzieję) w obawie o marną frekwencję i słabą ocenę bę­dą starali się podnosić po­ziom zlotów.

Dlaczego w ogóle piszę (nie po raz pierwszy zre­sztą) o tym drobnym wycin­ku świata motocykli? Prze­cież jest jeszcze sport, kolek­cjonerstwo, daleka turysty­ka itp. Powód jest dosyć pro­sty. Każdy chłopak w wieku kilkunastu lat odczuwa po­trzebę posiadania własnych dwóch warczących kółek. Prze­ważnie zaczyna się od uży­wanych, niezbyt drogich po­jazdów i właśnie zlotów. Dopiero później, gdy młody człowiek uzna, że motocykl to jest to, dokonuje wyboru, którą ścieżką pojechać. Je­żeli od samego początku wzorce do naśladowania bę­dą kiepskie, to jest nieomal pewne, że kandydat na easy ridera będzie powielał i utr­walał w rzeszach pieszych i czterokołowców pokutują­cy stereotyp o niekultural­nym (czytaj chamskim) mo­tocykliście. 

KOMENTARZE