Islandzka dzikość i nieprzewidywalność zachwyca i budzi respekt. Była to wyprawa pełna wyzwań, emocji i niezapomnianych widoków. Niemniej, jednym z najsilniejszych wspomnień ponownie jest życzliwość ludzi spotkanych na krańcach świata.
Na skróty:
Islandia zawsze była dla mnie miejscem pełnym tajemnic – przestrzenią, gdzie żywioły rządzą niepodzielnie. Krajobraz tworzą tu wulkaniczne pola lawy, lodowce oraz rozciągające się bez końca pustkowia. Gdy oglądałem zdjęcia innych podróżników, miałem wrażenie, jakby znajdowali się oni na innej planecie. Takiej scenerii jeszcze nigdy nie widziałem na żywo, dlatego postanowiłem to zmienić. W sezonie 2024, w połowie czerwca, wyruszyłem motocyklem ku nowej przygodzie.
Dotarcie na Islandię było stosunkowo proste. Najpierw z Polski dojechałem na kołach do Danii, do miasta Hirtshals, skąd wypływał mój prom. Trasa liczyła 1205 km, a jej pokonanie rozłożyłem na dwa dni. Miesiąc wcześniej zarezerwowałem bilet na prom, aby pierwszy tydzień spędzić na Wyspach Owczych, które znajdowały się na trasie statku. Kilku moich przyjaciół, którzy już tam byli, doradziło mi, aby zrobić to w tej kolejności, bo przy powrocie nie byłoby już takiego spektakularnego efektu. Tydzień na Wyspach Owczych minął bardzo szybko. Archipelag ten jest wart poznania, choć tydzień okazał się zbyt długi. Promem ze stolicy Tórshavn popłynąłem dalej do Seyðisfjörður, portu na wschodnim wybrzeżu Islandii.
Inny poziom dzikości
Moment, gdy prom wpływał do zatoki, zapamiętałem bardzo dobrze. Wtedy, rozglądając się dookoła, poczułem, że Islandia to inny poziom dzikości – chłód, wiatr i ciemniejsze kolory natury powitały mnie od razu. Miałem dwa tygodnie na objechanie wyspy, jednak nie miałem sztywnego planu. Trzymałem się tylko kilkunastu punktów i szlaków, które wyznaczyłem na mapie, a także podążałem za wskazówkami napotkanych osób. Zdarzyło się również, że celowo zboczyłem z drogi, nie znając jej końca – taki sposób zwiedzania dostarczył mi kilku mocnych wrażeń.
Chcąc uniknąć opadów deszczu już w pierwszych dniach, skierowałem się drogą numer 1 na południe, a potem podążałem zgodnie ze wskazówkami zegara. Droga nr 1 to obwodnica Islandii, która okala całą wyspę i liczy 1323 km. To jedyna główna trasa, która łączy każdy zakątek Islandii, spajając ją w jeden surowy krajobraz.
Pierwsze, co poczułem, gdy opuściłem port, to silny wiatr, który zmuszał mnie do walki na drodze, a czasami sprawiał, że moja szyja była zmęczona ciągłym naporem. Pierwszego dnia udałem się w kierunku latarni morskiej Dalatangi. Stamtąd mogłem ujrzeć prom opuszczający wyspę, którym przypłynąłem. Było tam jednak coś więcej, co wywołało we mnie pozytywne wrażenia. Droga 953, licząca około 46 km, była w całości szutrowa i prowadziła w stronę fjordu Mjóifjörður. Było mokro, widoczność ograniczała gęsta mgła. Dotarłem do przełęczy, z której rozpościerał się przepiękny widok na dolinę. Gdzieś tam przy brzegu znajdował się porzucony wrak statku US Navy, z czasów II wojny światowej, a wcześniej mijałem kaskadowy wodospad Klifbrekku. Przy latarni morskiej, która była końcowym etapem, spotkałem starsze małżeństwo z Polski podróżujące samochodem terenowym. To niezwykłe, że nawet w takim zakątku można trafić na rodaków.

Solidnie doposażony Triumph Tiger doskonale nadaje się na tego typu wyprawę.

Droga numer 1 to jakby obwodnica Islandii, liczy 1323 km.

Kaskadowe wodospady Klifbrekku robią wielkie wrażenie.

Islandia to inny poziom dzikości – tu spotka Cię chłód, wiatr i ponure krajobrazy.
Warto słuchać ostrzeżeń
Kolejne dni okazały się pełne wyzwań. Najbardziej utkwił mi w pamięci drugi dzień podróży. Dodam, że drugi dzień na Wyspach Owczych również zapadł mi w pamięć – niestety, potrąciłem wtedy owcę, która nie przeżyła wypadku. Ja sam uszkodziłem nieco felgę w Tigerze, co powodowało wyczuwalne drgania na przednim kole. Na Islandii na szczęście obyło się bez podobnych incydentów, choć drugiego dnia przejechałem zaledwie 8 km, zanim potężny wiatr zmusił mnie do postoju.
Wszystko przez anomalie pogodowe, które akurat przypadły na moją podróż. Nieświadom zagrożenia – mimo ostrzeżeń turystów wyruszyłem z campingu w Djúpivogur dalej na zachód drogą nr 1. Mądry Polak po szkodzie – to określenie doskonale pasowało do mnie tamtego dnia. Jak tylko wyjechałem z miasteczka, poczułem, że to będzie ciężka walka z wiatrem. Był on tak silny, że musiałem mocno trzymać kierownicę i napinać mięśnie. Rozważałem powrót, intuicja podpowiadała mi, że to nie jest dobry pomysł, ale mimo to ją zignorowałem. Sprawdzałem wcześniej radar pogodowy na telefonie, co było moim jedynym narzędziem planowania, więc liczyłem, że uda mi się przejechać kilkadziesiąt kilometrów przed godziną, w której miały pojawić się najsilniejsze wiatry. Nie przewidziałem jednak jednego – wąski przesmyk między oceanem a wysoką górą, do którego dojechałem na ósmym kilometrze, miał mnie osłonić, ale nic bardziej mylnego. Miejscowi nazywali to miejsce „czarnym punktem”, bo góra potęgowała siłę wiatru. W najgorszym momencie porywy wynosiły do 50 m/s. Wtedy już leżałem na ziemi, schowany za motocyklem obok dwóch riderów ze Szwajcarii i kampera z francuskimi turystami. Finalnie udało mi się stamtąd wydostać dzięki pomocy „lokalsów”, którzy zabrali nas do samochodu i zawieźli z powrotem do Djúpivogur, zostawiając motocykle w „czarnym punkcie”. Odebraliśmy je z pomocą innego mieszkańca – Polaka – kilka godzin później.
Gdy przygotowywałem się do podróży na Islandię, słyszałem ostrzeżenia, że samotna podróż tam to niekoniecznie dobry pomysł, a pogoda bywa nieprzewidywalna i niebezpieczna. Mimo to nie miałem wtedy własnych doświadczeń, które mogłyby zbudzić we mnie przydatny strach. Dopiero gdy siedziałem schowany za motocyklem, poczułem, jak silny wiatr uniemożliwiający zwykłe poruszanie się, zrozumiałem, z czym się mierzę. Próbowałem podnieść Tigera, nakłonić Szwajcarów, abyśmy to zrobili wspólnie – bezskutecznie. Choć w przypływie adrenaliny udało mi się dźwignąć ważącego 290 kg Tigera, wiatr prawie nas zwalił z nóg, więc wróciłem do punktu wyjścia.
Islandia to kraj, który wymaga przygotowania – zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Wewnętrzny spokój okazał się kluczowy. Co utkwiło mi w pamięci, to moment, gdy siedziałem za motocyklem i podrzucałem kamyczki, które wiatr wystrzeliwał jak z procy.

Na wybrzeżu natknąłem się na zardzewiały wrak okrętu US Navy, pamiątkę z czasów II WŚ.

To może dziwne, ale Polacy stanowią tu największą mniejszość narodową. nasz język jest wszechobecny.

Maskonury są wizytówką Islandii i Wysp Owczych.

Samotna podróż na Islandię, to niezbyt dobry pomysł, bo pogoda bywa nieprzewidywalna, wręcz niebezpieczna.

Za sprawą jęzorów zastygłej lawy i kraterów na pustkowiach można się tu poczuć, jak na innej planecie.
Polacy są wszędzie
Na Islandii kontakt z miejscowymi był ograniczony – przez cały pobyt, nie licząc rozmów w sklepach, rozmawiałem może z kilkoma osobami. Jednak wszechobecność języka polskiego mnie zaskoczyła. W miejscach, które odwiedzałem, niemal wszędzie można było usłyszeć polską mowę. W Djúpivogur w knajpce pracowała Polka, a na recepcji campingu obsługiwał mnie pracownik mówiący po polsku , chociaż z lekkim zagranicznym akcentem. Nawet w marketach sieci Bonus, przy kasach samoobsługowych, można było wybrać menu w języku polskim. Islandia to pierwsze miejsce, gdzie język ojczysty był tak powszechny. Polacy stanowią tu większą część mniejszości narodowej – według statystyk z 2022 roku mieszka ich na Islandii około 23 315, co stanowi 6% populacji wyspy.
Relacje z innymi turystami były również wyjątkowo pozytywne. Na przykład małżeństwo z Belgii pomogło mi, gdy utknąłem motocyklem na piaskowej wysepce pośrodku brodu rzecznego. Aby uniknąć głębokiego przejazdu, wjechałem na wysepkę, na której ostatecznie zakopałem się po samą zębatkę. Próby odkopywania koła zajęły mi godzinę, aż w końcu pojawili się Belgowie, którzy wyciągnęli mnie liną zaczepioną do swojego busa.
Podczas podróży spotkałem też wielu motocyklistów z różnych zakątków Europy. Każdy był otwarty na rozmowę i chętnie dzielił się swoimi doświadczeniami. Spędziłem też kilka nocy u znajomych. Dzięki takim spotkaniom, jak u Rafała w Akureyri, który nie dość, że przenocował mnie, to też mogłem sobie u niego wyprać rzeczy, spędzić ten czas na basenie i saunie oraz podkurować się gdy nieco się rozchorowałem, czy później u Karoliny i Szymona (Life on Moto) w okolicach jeziora Mývatn, mogłem lepiej poznać życie i funkcjonowanie na Islandii, co dało mi zupełnie nowe spojrzenie na tę wyspę.
Oprócz tych sytuacji, kilka odcinków dróg przejechałem z motocyklistką z Polski, Asią, w tym trasę przez interior (drogę nr 35) i kilka pobocznych ścieżek. Tego typu wspólne przejazdy i spotkania pozwalały mi jeszcze bardziej docenić piękno i wyjątkowość Islandii.
Oszałamiająca przyroda
Jednak to, co naprawdę definiowało piękno tego miejsca, to niezwykłość przyrody – potężne wodospady jak Dettifoss, tryskający na kilkanaście metrów w górę gejzer, geotermalne obszary w okolicach Reykjaviku, jeziora Mývatn oraz lodowcowe laguny. Jednym z takich miejsc była mniej znana laguna Hoffellsfjöll, ukryta na uboczu i dostępna jedynie przez kamienistą drogę, która miejscami przebiegała przez wyschnięte koryto rzeki. W zależności od pory roku koryto może nie być suche. Dalej, słynna laguna Jökulsárlón, przyciągająca tłumy turystów – to tutaj bryły lodu dryfują z jeziora ku oceanowi, a następnie są przez fale wyrzucane na piaszczystą czarną plażę, lśniąc jak diamenty.
Poruszając się wzdłuż drogi nr 1, natknąłem się na niewielki półwysep Dyrhólaey z malowniczymi widokami, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem maskonury. Śmieszne, urocze ptaki, które stały się wizytówką Islandii oraz Wysp Owczych. Widok z tego miejsca na rozciągający się po horyzont pas czarnej plaży, wody oceanu i zieleni to obraz, który mógłbym podziwiać godzinami.
Wyjątkowych miejsc było mnóstwo, więc skupię się na kilku, które wywołały we mnie największe emocje. Próbowałem dotrzeć do aktywnego wulkanu na półwyspie Reykjanes – trasa, którą wytyczył mi jeden z widzów znający lepiej ten teren, miała prowadzić blisko miasteczka Grindavík. Niestety, miejscowość ta została ewakuowana w listopadzie 2023 roku z powodu silnej aktywności wulkanu i postawiono tam punkt kontrolny, który przepuszczał jedynie osoby z rezerwacją do ośrodka spa Blue Lagoon.

default

default




Szukając alternatywy, wybrałem off-roadową trasę, biegnącą równolegle do drogi nr 42, w pobliżu jeziora Kleifarvatn. Na szlaku dominowały brązowe kolory i zielono-szare pola zastygłej lawy. To był kontrast, który robił niesamowite wrażenie. Przejechałem również kilka tras w interiorze, oznaczonych literą „F”, w tym F338, F208 i F225. Miejscami czułem się, jakbym był na innej planecie, a jednocześnie czułem pełną wolność. Mimo że co jakiś czas mijało mnie auto terenowe, miałem wrażenie, że wewnętrznie jestem tam całkowicie sam.
Południe wyspy jest zdecydowanie bardziej zagęszczone przez turystów, natomiast północ, zwłaszcza półwyspy Skagi i Tröllaskagi, które udało mi się objechać, były mniej popularne i bardziej dzikie. Wysokie, nieczynne już kratery, takie jak Krafla z turkusowym jeziorem w środku, czy pusty Hverfjall z piękną panoramą na okolicę, dopełniły moje doświadczenia.
Noce głównie spędzałem w namiocie, rozkładając się na campingach – była to najtańsza forma noclegu. Gdy jednak pogoda się psuła, spałem w hostelach. Jeden z campingów, który najbardziej mnie urzekł i który uznawany jest za jeden z najpiękniejszych na wyspie, to Þakgil. Droga do tego miejsca była przepiękna, a samo położenie campingu, ukrytego w górach, sprawiło, że poczułem niezwykłość tego miejsca.
Dziko i życzliwie
Islandia pokazała mi swoją surową stronę, ale w tej dominującej naturze spotkałem też niesamowitą życzliwość ludzi. To nie tylko krajobrazy i żywioły zostaną w mojej pamięci, ale i ci, którzy stanęli na mojej drodze. Jednym z takich momentów, a było ich kilka, była rozmowa z polskim kierowcą autokaru, który mieszka na Islandii od kilkunastu lat. Rozmawialiśmy o wyspie, podróży, jego doświadczeniach, kiedy nagle przerwał, wrócił do autokaru i przyniósł mi prowiant, mówiąc: „Tobie się to bardziej przyda niż mnie.”
To właśnie takie gesty sprawiły, że Islandia stała się dla mnie czymś więcej niż tylko pięknym, dzikim krajem. Pokazała mi też, że w miejscu, gdzie rządzi natura, ludzka życzliwość potrafi być równie silna. Ta wyprawa nauczyła mnie szacunku zarówno do sił przyrody, jak i do ludzi, którzy potrafią wesprzeć drugiego w potrzebie – nawet w najbardziej niebezpiecznych warunkach.
Tekst po raz pierwszy ukazał się w drukowanym wydaniu magazynu „Świat Motocykli” [11-12/2024]










