fbpx

Radość, nie przymus. Satysfakcja, nie wynik. Potrzebowałem wielu lat, upadków i przemyśleń, żeby jazda na motocyklu zaczęła sprawiać mi prawdziwą satysfakcję.

Dlaczego zacząłem jeździć, dlaczego się ścigałem i dlaczego ścigam się teraz? Te trzy podobne pytania w moim przypadku mają trzy bardzo różne odpowiedzi. W moim przypadku, ponieważ wiele osób zaczyna przygodę z motocyklami trochę bardziej świadomie, tzn. w wieku dorosłym i podejmują tę decyzję sami. Natomiast jeśli chodzi o praktycznie całą stawkę mistrzostw świata MotoGP oraz WSBK, wspomnienia z pierwszej samodzielnej jazdy motocyklem mieszają się ze wspomnieniami z pierwszej samodzielnej kupy, a na treningach zamiast izotoników mieli przerwę na mleko z cyca. Jedni więc pakują się w “moto-świat” świadomie, znając już samych siebie; inni natomiast zwyczajnie nie są w stanie wyobrazić sobie życia bez regularnej walki z przyczepnością nawierzchni oraz trzymania odkręconej manetki. Ja znajduję się gdzieś pośrodku. 

Dorastałem z motocyklami, ale nie wychowałem się na nich. Sam stwierdziłem, że chcę się ścigać, ale będąc durnym nastolatkiem. Przez to moje powody, dla których to robiłem (i robię), zmieniały się niejednokrotnie, za to regularnie były trzymane przez jedno – wytrwałość i szanowanie włożonego wcześniej wysiłku. 

Początkowo decydującym elementem było podekscytowanie. Jako trzynastoletni chłopiec miałem okazję jeździć maszynami przeznaczonymi dla szesnastolatków i w dodatku bardzo szybko ogarniałem temat. Co prawda były to tylko jazdy na placu manewrowym, ale banan nie schodził mi z twarzy. Miałem okazję skoczyć z tatą na pożyczonej 125-ce do Radomia na tor i choć do “zejścia na kolano” brakowało mi kilkadziesiąt centymetrów, to bawiłem się świetnie, a z sesji na sesję obcinałem czas. No i nie możemy zapomnieć o tym, co naprawdę się liczy – “motory” są mega „cool”. 

Po kilku miesiącach wyjechaliśmy rodziną na wakacje do Walencji, gdzie razem z moim tatą przez dwa tygodnie trenowaliśmy w sportowej szkółce KSB. Tam pierwszy raz zszedłem na kolano, a tydzień później na łokieć. Oczywiście nie obyło się bez szlifów, ale na szczęście jeżdżąc między pachołkami na Pit-Bike’ach oraz MiniGP, ciężko o poważny uraz. W międzyczasie złapałem solidną zajawkę na oglądanie motocyklowych Grand Prix, co w połączeniu z faktem, że trenowałem między innymi z Jorge Navarro, który wtedy regularnie stawał na podium w Moto3, spowodowało, że powodów do ekscytacji było tylko więcej. Dwa miesiące później przeprowadziłem się do Walencji i zacząłem trenować w KSB między 24 a 33 godziny w tygodniu (+ treningi wydolnościowe i raz w tygodniu jazda na torze). 

Zanim nabrałem szybkiego tempa, zauważyłem moją mocną stronę – jestem bardzo precyzyjny i powtarzalny. Był to kolejny powód do dumy, co oczywiście nakręcało mnie jeszcze mocniej. To, jak szybko robiłem postępy, było dla mnie jak narkotyk, i wyćpany satysfakcją z treningów ignorowałem moje zmęczenie. Przyzwyczaiłem się do ekspresowego poprawiania tempa, jednak w momencie, w którym progres przestał być ewidentny gołym okiem, wizja niezrobienia życiówki na każdym cotygodniowym wyjeździe na tor wciąż była po prostu nieakceptowalna. Tak więc, aby utrzymać ten, w perspektywie czasu idiotyczny, “balonik dumy”, musiałem cisnąć. I oj, cisnąłem solidnie. 

Wizja niezrobienia życiówki była po prostu nieakceptowalna.

Teraz znów jest to moją rutyną, ale ponieważ to lubię i nie czuję się do tego zmuszony.

Treningi nie były już przyjemnym odkrywaniem jazdy na motocyklu, a każda sesja przypominała walkę na ringu. Kilka miesięcy takiej rutyny naprawdę mnie wykończyło, a powody, które przywiodły mnie do motocykli, powoli traciły kolor. Stety/niestety w tamtym momencie zainwestowałem w to już tak wiele czasu i wysiłku, że odwrót czy nawet zluzowanie treningów nie były dla mnie opcją. Jeździłem, trenowałem i ścigałem się tylko i wyłącznie, aby udowodnić sobie samemu, że nie jestem poddającym się… eee, leszczem. 

Tak oto wyglądały ponad cztery lata mojego młodzieńczego życia. Jednak po tym czasie szczęśliwie nastąpił przełom i w pewnym momencie zacząłem rozmawiać o tym z bliskimi mi osobami, jednocześnie coraz mniej przejmując się tym, co myślą inni. Piękne doświadczenie, polecam każdemu, a sam mogę być jedynie wdzięczny, że stało się to, kiedy miałem 20 lat, a nie 40, 80 lub nigdy. 

Znajdowałem się wtedy w ciekawym miejscu, bo sam nie do końca wiedziałem, co teraz zrobić. W sporcie zaszedłem już dosyć daleko i wizję przyszłości zawsze wiązałem z motocyklami. Wpadłem na szalony pomysł! Co jeśli… będę robił takie treningi, jakie lubię? Wiem, brzmi dziwnie, bo przecież nie można robić czegoś zarówno produktywnego, jak i fajnego… Zdecydowałem to jednak sprawdzić i tak oto przyszedł czas na eksperyment. 

Wtedy już byłem świetnie przygotowany wydolnościowo pod wyścigi i postanowiłem z tego skorzystać, skupiając się jedynie na utrzymaniu formy, a nie optymalizowaniu wzrostu siły i wytrzymałości. Robiłem więc ćwiczenia, które lubię, a doprowadzałem się do po prostu mocnego zmęczenia, a nie – tak jak wcześniej – do granicy porzygu. Podobną technikę zastosowałem w treningach motocyklowych. Mianowicie obciąłem po dziesięć minut z każdego wyjazdu na tor i robiłem dwie sesje mniej niż zazwyczaj. 

WYŚCIGI MNIE UKSZTAŁTOWAŁY. NIE TYLKO JAKO ZAWODNIKA, ALE PRZEDE WSZYSTKIM JAKO CZŁOWIEKA.

Nagle siłownia i jazdy nie doprowadzały mnie codziennie do skraju wytrzymałości, a w mojej głowie na słowo “trening” zaczęły pojawiać się myśli o fajnym jeżdżeniu, a nie o zdychaniu, zdychaniu i zdychaniu… Co śmieszniejsze, w pewnym momencie, nie dość że wróciłem do poprzedniej intensywności, to w dodatku ją przebiłem, bo zwyczajnie miałem na to ochotę. Teraz znów jest to moją rutyną, ale ponieważ tego chcę, ponieważ to lubię i w żadnym stopniu nie czuję się do tego zmuszony. 

Cały czas robię postępy i choć nie zawsze są one ewidentne, to stałem się na tyle świadomy jazdy na motocyklu, że znam swoje słabe punkty, umiem się na nich skupić i czerpię ogromną satysfakcję z delikatnego szlifowania mojej jazdy oraz ciągłego zbliżania się do wykorzystywania 100% z prowadzonej maszyny. Podczas jazdy widzę w głowie wykresy telemetrii, a odkrywając zależności między różnymi technikami prowadzenia, oponami, warunkami czy ustawieniami zawieszenia, cieszę się jak dziecko rozwiązujące łamigłówkę. 

Oczywiście toczenie obecnie walk i finiszowanie na mecie przed zawodnikami takimi jak Corsi, Baldassarri, McPhee, Dalla Porta czy Oncu, których oglądałem na najwyższym stopniu podium w Moto3 i Moto2, można by uznać za kolejny element nakręcający do jazdy, ale nie mam zamiaru już opierać się na wcześniej wspominanej dumie. Chcę cieszyć się z konsekwentnego odnajdywania coraz to ciekawszych elementów jazdy, a nie w przemęczeniu oczekiwać na pojedyncze szanse do potencjalnego objedzenia się chwałą, by może zadowolić ludzi, których nigdy nie widziałem na oczy. 

Teraz, choć nie jestem do końca pewny, jak potoczą się następne lata, to wiem, że moja przyszłość zdecydowanie będzie związana z “tymi hałasującymi motorami”. 

Podsumowując – od pierwszego kontaktu jazda była dla mnie niesamowicie ekscytująca i natychmiast zakochałem się w jednośladach, ale zbagatelizowanie mojego zmęczenia doprowadziło do utraty tego uczucia. Teraz, gdy staram się czerpać radość z mikro-sukcesów, jakimi jest zdobywanie coraz większego zrozumienia oraz kontroli nad motocyklem (cały czas podbijając tempo), poświęcanie godzin na przygotowywanie fury, pakowanie busa i setki kilometrów, aby dojechać na tor, znów są warte tego momentu jazdy na limicie. 

Dzięki tej drodze nauczyłem się, że pasja nie zawsze musi oznaczać nieustanne ciśnięcie na 110% – czasem warto zwolnić, posłuchać siebie i znaleźć w tym wszystkim przyjemność. To podejście daje mi dziś więcej radości i motywacji niż jakikolwiek wynik na torze. A przyszłość? Niech mnie zaskoczy – byle w siodle i z wiatrem na twarzy.

Zdjęcia: PSP Świderek, Monika Harwas-Drzymulska, archiwum autora

 

Tekst po raz pierwszy ukazał się w drukowanym wydaniu magazynu „Świat Motocykli” [11-12/2024]

KOMENTARZE