Wybierając się na wakacje do Indonezji nie zakładałem, że będzie to wyprawa motocyklowa. Owszem, brałem pod uwagę wypożyczenie skutera, lecz nie przypuszczałem, że zrobię na nim ponad 1000 km i objadę dwie najbardziej popularne wyspy regionu – Bali i Lombok, które choć leżą obok siebie, to są bardzo różne pod względem zabudowy, religii i kultury.
Na skróty:
Od lat nie korzystam z biur podróży, tylko sam organizuje sobie wyjazdy. Tak też było tym razem. Ruszyliśmy więc z Kingą, moją drugą, lepszą połową, na podróż w nieznane. Mieliśmy w głowach tylko zarys podróży i zaklepane noclegi w czterech lokalizacjach, mających być punktami wypadowymi do dalszej eksploracji okolic. Pierwszym było Uluwatu, na południowym wybrzeżu Bali, tuż obok lotniska w Dampasar, później Candidasa na południowym wschodzie. Trzeci etap podróży wiódł do Kuta na Lomboku. Na koniec wróciliśmy na Bali do uroczego miasta Ubud, będącego idealną bazą do dalszego zwiedzania centralnej części wyspy. Trudno byłoby opisać wszystkie odwiedzone przez nas miejsca, przedstawię więc te, które najbardziej zapadły mi w pamięci. Postaram się także oddać sam klimat przemieszczania się na skuterze po tych pięknych krainach.
Taksówka, prom i skuter
Najbardziej popularnym środkiem lokomocji, pozwalającym przemieszczać się turystom pomiędzy większymi miastami jest taksówka. Klimatyzowane busiki są wygodne, a ceny nie wygórowane. Co więcej, koszty przejazdu znane z góry i nie ma przypadków, że kierowca szuka przysłowiowego „jelenia”, którego przewiezie za potrójną stawkę. Więc nawet nie próbowałem korzystać z komunikacji publicznej – nie będąc tubylcem ciężko było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat jej działania.
Z kolei do podróży między wyspami najpopularniejszym rozwiązaniem są promy lub szybkie łodzie motorowe. My skorzystaliśmy z obu możliwości. W drodze na Lombok poruszaliśmy się dość wiekowym promem, pełnym ludzi i wypchanych po brzegi ciężarówek. Taka podróż trwa ponad 4 godziny i jest tania. Nie uświadczymy tu atrakcji znanych z bałtyckich promów. Jest więc surowo, a ludzie wypoczywają gdziekolwiek, wykorzystując do tego celu ławki bądź fragmenty pokładu. Wracając na Bali pozwoliliśmy sobie na szybką łódź motorowa, która dostarczyła nas do celu mniej więcej w godzinę. W tym czasie pasażerowie mogą wylegiwać się na słońcu i raczyć się zimnymi napojami serwowanymi przez załogę.

Ruch uliczny w Indonezji początkowo może przerażać. Po kilku dniach w całym tym bałaganie zaczyna się widzieć reguły.

Tankowanie benzyny z flaszek po absolucie to standard. Dwie takie butle pozwalają na pokonanie skuterem nawet dwustu kilometrów. Taniej się nie da!
Praktycznie każdy dorosły mieszkaniec Indonezji posiada skuter. Wypożyczalnie są niemal wszędzie, a w większości przypadków są to po prostu dodatkowe usługi świadczone przez właścicieli hotelików czy pensjonatów. Formalności są ograniczone do minimum – spisywane są dane z paszportu, nie są blokowane środki na karcie kredytowej, nikt nawet nie pyta o prawo jazdy. A jest to dość istotna sprawa w Indonezji, gdyż powinno korzystać się z międzynarodowego prawa jazdy (nasze polskie nie jest uznawane). Oczywiście dowiedziałem się o tym już podczas wyprawy. Pocieszający był fakt, że tutejsi policjanci są skorzy do „negocjacji” z turystami. Na szczęście nie musiałem mierzyć się z takimi sytuacjami, a dokumenty sprawdzano mi tylko raz, podczas wsiadania na prom.
Ceny za wypożyczenie pojazdu są wręcz śmieszne, za dzień płacimy mniej więcej tyle, co za skromny posiłek w hotelowym barze. Kieszeni nie nadszarpnie też tankowanie. Benzyna jest tania i dostępna w przydrożnych mini stacjach, w których paliwo sprzedawane jest w litrowych butelkach, przeważnie po „Absolucie”. Warto sprawdzić podstawowy stan techniczny skutera – poziom oleju i ciśnienie w oponach. Dokonany tego w każdym mini-warsztacie, którego pracownicy potrafią spawać, klepać, lakierować i zrobić remont silnika siedząc na podłodze.
Etap I – na południe od Dempasar
Denpasar i okolice warto odwiedzić głównie z powodu dwóch lokalizacji. Pierwsza z nich to zbudowana w XI wieku świątynia Pura Luhur Uluwatu, znajdująca się na malowniczym klifowym nabrzeżu (o wysokości dochodzącej do 70 metrów). Ten widok urzekł mnie na tyle, że stwierdziłem, iż mogłoby to ostatnie miejsce, na które patrzę w życiu. Niezwykłą atmosferę tego miejsca zaburzają nieco jego dzicy mieszkańcy – małpy, które są prawdziwymi rozbójnikami. W celu uzyskania jedzenia dopuszczają się zuchwałych kradzieży okularów, telefonów komórkowych, aparatów fotograficznych, czy klapek. Widziałem, jak małpa ugryzła pewną Japonkę w nogę, by po chwili ukraść jej but i oddalić się do parku. Na szczęście pomogli pracownicy, którzy mają metody przekupienia małp smaczkami. Tutaj też nauczyłem się, że nie powinno się zostawić żadnej rzeczy na skuterze. Plecak czy reklamówka zostaną dokładnie przeszukane w celu znalezienia potencjalny fantów.
W tej okolicy warto też odwiedzić lokalne plaże. Pierwszą była kameralna Padang Padang Beach, łącząca piękny piasek i ostre skały. Na jednej z nich Kinga poślizgnęła się i zraniła w nogę. Niby nic istotnego, ale czas pokazał, że nie należy bagatelizować nawet takich drobnych „awarii”. Druga plaża to Nusa Dua Beach, na której widzieliśmy dziesiątki surferów, korzystających z wysokich fal.
Takich miejsc jest tu oczywiście więcej, śledząc mapę półwyspu znajdującego się na południe od Dempasar znajdziemy kolejne co kilka/kilkanaście kilometrów.

Świątynia Pura Luhur Uluwatu zachwyca położeniem na skalistym wybrzeżu. Klify mają nawet 70 metrów wysokości.

Ciągnące się na długie kilometry piękne plaże znajdziemy zarówno na Bali, jak i na Lomboku. Jedne są piaszczyste, na innych spotkamy różne formacje skalne.
Etap II – południowy-wschód, Candidasa
Po dwóch dniach spędzonych w okolicach Dempasar, przenieśliśmy się na południowy wschód, do Candidasa. Tu chyba muszę zrobić reklamę ośrodkowi Temple Cafe & Seaside Cottages, w którym za cenę podrzędnego polskiego hostelu wynajęliśmy przepiękny i klimatyczny domek, prawie nad samym morzem. Ta sielanka została zakłócona w nocy, gdy obudziłem się z przerażeniem, zastanawiając się, czy chodzący nas łomot to koniec świata, czy tsunami. Oczywiście nic złego się nie działo, ale szum fal rozbijających się o falochron całkowitych ciemności, wydawał się dużo bardziej przerażający niż był w rzeczywistości.
Candidasa okazała się wyśmienitym punktem wypadowym do większości atrakcji na wschodzie wyspy. Najważniejsze z nich to świątynie. Pomimo, że Indonezja jest największym na świecie (pod względem liczby mieszkańców) państwem islamskim, Bali jest wyjątkiem od reguły. Tu króluje hindduizm, a elementy kultu religijnego znajdziemy nawet w przydomowych ogrodach. Nawet mi, zatwardziałemu ateiście, bardzo podobały się zwyczaje tej grupy wyznaniowej. Uśmiechnięci ludzie spotykają się na różnego rodzaju świętach, spędzając razem czas. Spotkani na Bali Hinduiści są pozytywnie nastawieni do wszystkiego co żyje, dlatego też nie widziałem tam tak wielu bezdomnych i zaniedbanych psów, jak miało to miejsce na Lomboku (o tym później).
Zwiedzając w świątynie trzeba pamiętać o kilku podstawowych zasadach. Po pierwsze trzeba mieć sarung czyli rodzaj chusty owijanej wokół bioder zasłaniającej nogi. Po kilku wypożyczeniach tego dodatku, zdecydowaliśmy się na zakup stroju na jednym z lokalnych bazarów (nie pod świątaniami, bo tam jest dużo drożej). Nie dajmy się też nabrać fałszywym sprzedawcom biletów. Ogólnie Balijczycy są uczciwi, ale jak to bywa i w takiej rodzinie znajdzie się czarna owca. Są więc grupki, które przed daną atrakcją sprzedają bilety, które zupełnie nie są potrzebne.

Jezioro Batur powstało na dnie krateru wygasłego wulkanu. Dzisiaj daje ono piękne widoki turystom, a miejscowym miejsce pracy przy uprawach i połowie ryb.
Z odwiedzonych kilku świątyń w tej okolicy, największe wrażenie wywarły na mnie dwie lokalizacje. Pierwsza, to znajdujące się daleko w górach Pura Luhur Lempuyang, zwanych Bramą Nieba. Dotarcie do tego miejsca wcale nie okazało się dla nas proste. Korzystaliśmy z GPS w telefonie, po uprzednim wyposażeniu go w indonezyjską kartę SIM. Problem w tym, że nawigacja zaprowadziła nas do miejsca najbliższego świątyni. Był to punkt znajdujący się 200 m od niej, ale… leżący pod drugiej strony potężnej góry Lempuyang. Dopiero za trzecim razem udało nam się skręcić w odpowiednią drogę i dotrzeć do celu. Świątynia jest chyba jedną z najpopularniejszych na Bali, głównie ze względu na bramę, w której niemal każdy sobie robi sobie zdjęcie po cierpliwym odczekaniu w długiej kolejce. My postanowiliśmy wspiąć się na najwyższy punkt świątyni, Sang Naga Taksaka, do którego prowadzi 1700 schodów. Ku pewnemu zaskoczeniu, spotkaliśmy tam wycieńczonego kurczaka. Zniosłem biedne zwierzę na dół, do okolicznej zagrody. Miła pani stwierdziła, że kurczak nie jest jej i mogę go sobie zabrać. Odmówiłem i przekazałem go w prezencie.
Druga ciekawa świątynia to Pura Besakih, będąca potężnym kompleksem u podnóży wulkanu Agung, najwyższego szczytu na Bali (2997 m). Jak na złość, w tym dniu cały szczyt przykryty był gęstą mgłą. Ilość świątyń na Bali jest tak ogromna, że po zwiedzeniu kilkunastu, pomimo ich piękna, zdecydowaliśmy się jednak skupić na przyrodzie. A ta również ma wiele do zaoferowania. Bali znana z wodospadów, upraw ryżu na tarasach na zboczach gór i wspaniałej roślinności.
Adrenalina na skuterze
Poruszanie się skuterem po indonezyjskich drogach nie jest takie proste, jak może się wydawać. Na początku byłem lekko zestresowany tym rozgardiaszem, jak również ruchem lewostronnym. Szybko okazało się jednak, że w tym pierwszym się odnajduję, a drugie po ciągłym powtarzaniu sobie „lewa bliżej, lewa bliżej” stało się w końcu czymś naturalnym. Po prostu trzeba wbić sobie do głowy, że to lewy krawężnik jest naszym przyjacielem i przewodnikiem.
Indonezyjskich skuterzystów można podzielić na cztery kategorie. Pierwsza to turyści, którzy rzadko kiedy w ogóle potrafią jeździć na motocyklu. Gość w centrum medycznym pokazywał mi katalog z rysunkami ludzików, na których zaznaczone są miejsca obcierek i złamań. Druga kategoria to spokojni tubylcy, którzy po prostu jadą nie narażając się na specjalne ryzyko. Często są to ludzie starsi czy kobiety objuczone gromadką dzieci. Trzecia kategoria to tak zwani „starzy wyjadacze”, którzy mieszczą się w każdą możliwą przestrzeń między innymi uczestnikami ruchu i jadą tak szybko na ile pozwalają warunki drogowe. Kategoria czwarta to moim zdaniem szaleńcy, pędzą na złamanie karku wyprzedzając całą resztę, chociaż wydaje się to niemożliwe. Aż dziwne, że w czasie całej podróży nie widziałem ani jednego wypadku. Powiem nieskromnie, że pod koniec wyjazdu należałem już do kategorii trzeciej, jazda przestała mnie stresować, a wręcz dawała mi niesamowitą frajdę i pewną dawkę adrenaliny.

Świątynia Pura Luhur Lempuyang to lubiana atrakcja turystyczna. Ciekawa jest nie tylko sama budowla, ale i widoki na okoliczne góry.

Po spotkaniu tych żarłocznych zwierząt wiem już, skąd mamy powiedzenie „łykać jak pelikan”. To nie jedyne ptaki spotkane na Bali. Były też papugi i wiele innych egzotycznych garunków.

Małpy do trudny przeciwnik – te na pozór urocze zwierzątka trudnią się kradzieżami, wyłudzeniami i napadami bez użycia broni. Opustoszą każdy plecak, czy pozostawioną reklamówkę.
Etap III – inny świat, Lombok
Drugą wyspą, którą chcieliśmy odwiedzić, był Lombok. Znajomi bardzo zachwalali to miejsce, głónie ze względu na niesamowite podwodne widoki. Jako że oboje jesteśmy płetwonurkami, zapragnęliśmy skorzystać z takiej możliwości. Lombok jednak nie jest tak piękny i magiczny jak Bali. Na południu wyspy nie uświadczymy dużej ilości wysokiej roślinności, przeważają uprawy. Inna jest też zabudowa, a miejsce hinduistycznych świątyń zajęły meczety. Lombok zdaje się też być nieco biedniejszą wyspą, co widać nie tylko po ludziach, ale i po zwierzętach. Widok wielu bezdomnych psów i kotów, często niedożywionych, bądź chorych był dla nas mocno dołujący. Nie odnajdziemy tutaj wśród mieszkańców tego współczucia dla istot żywych, charakterystycznego dla hinduistycznego Bali.
Jest tu jednak coś, przez co wyspa może być nazwana wyjątkową. To niezwykłe, długie na kilometry, piękne, piaszczyste plaże znajdujące się w okolicy miasta Kuta, gdzie mieliśmy wynajęty hotel. Byliśmy w Indonezji poza wysokim sezonem, więc można było godzinami spacerować spotykając jedynie drobne grupki ludzi. Dla mnie dziwnie wyglądają plaże, bez całego tego polskiego festynu – automatów do gier, budek i parawanów, chociaż ani przez chwilę za tym nie zatęskniłem.
Atrakcjami Lomboku jest nie tylko nurkowanie, ale też surfing. Zapisałem się do mieszczącej się obok naszego hotelu szkółki na szybki kurs. Już prawie udawało mi się utrzymać na desce, gdy jedna z fal nakryła mnie i coś delikatnie uderzyło mnie w głowę. W ciągu kilkunastu sekund cała koszulka zabarwiła się na czerwono, a krew z mojej głowy spływała niepokojąco intensywnym strumieniem. Zostałem więc zawieziony na skuterze do centrum medycznego. Ucieszyłem się, że służba zdrowia działa tu tak sprawnie. Zostałem zaprowadzony do niewielkiego pomieszczenia, z którego przepędzono dwie kury i ułożono na kozetce. Miła pani łamaną angielszczyzną powiedziała, że będziemy szyć. Patrząc na warunki, byłem pewien, że znieczuleniem będzie kołek wsadzony w zęby, ale na szczęście dostałem znieczulenie. Jednak zaniepokojony jakością owej operacji, udałem się do bardziej cywilizowanego punktu medycznego, w którym dzięki ubezpieczeniu turystycznemu w profesjonalny sposób, doktor jeszcze raz oczyścił i zaszył ranę, zakładając osiem szwów. Tak zakończyła się moja kariera windsurfera i marzenia o nurkowaniach. Zostałem z dziurą w głowie, a Kinga z bolącą nogą po upadku na plaży.
Przymusowo mieliśmy kilka stacjonarnych dni, a Kinga mogła wreszcie oddać się nurkowaniu. Wybrałem więc sam, na samą północ, zobaczyć ocean od drugiej strony. Po drodze miałem też w planach odwiedzenie kilku wodospadów, których nie brakuje także na Lomboku. To rasa ok 100 km w jedną stronę, co w warunkach polskich nie jest specjalnym wyczynem. Tam jednak jest to około czterech godzin jazdy, po niesamowicie zatłoczonych drogach.
Szczególnie miło wspominam poszukiwanie jednego z największych wodospadów, który wyszukałem śledząc szczegółowo mapę wyspy. Kierując się namiarami GPS, najpierw jechałem drogą asfaltową, potem polną, wąską drogą polną, na koniec wąską ścieżką, po czym odstawiłem skuter przed jedną z większych przeszkód. Dalej powędrowałem na piechotę ledwo widoczną ścieżką biegnącą przez tropikalny las. Co jakiś czas, po bokach pojawiały się niewielkie uprawy ryżu albo ostrej papryki. W końcu dotarłem do celu, chociaż nie do końca tak sobie wyobrażałem finał wyprawy. Znalazłem się nad wodospadem, na samej górze będąc przy miejscu, w którym woda spada kilkadziesiąt metrów w dół. Jak zwykle mapy zrobiły mnie w konia.
Przy okazji pomyślałem, że gdyby wyskoczył teraz wąż i mnie ukąsił, to nie byłbym w stanie w żaden sposób wezwać pomocy i określić miejsca, w którym się znajduję. Na szczęście nic złego się nie przytrafiło, a mimo rozczarowania związanego z wodospadem, cieszyłem się niesamowitą roślinnością i dzikością przyrody w tym miejscu.

Tak się kończy rumakowanie, czyli szybka lekcja surfingu.Gabinet po wygonieniu kur okazał się całkiem przyzwoity. Było nawet znieczulenie!
Etap IV – kolebka kultury, Ubud
Na Bali wróciliśmy szybką łodzią, po czym pojechaliśmy do Ubud. Jest to dobra baza wypadowa do zwiedzania centralnej i północnej części wyspy. Jedną z ciekawszych, polecanych miejsc są okolice jeziora Batur, powstałego w kraterze wygasłego wulkanu. Widoki są niesamowite! Niestety nie udało nam się objechać dookoła całego jeziora, bo nasz skuter nie dawał sobie rady na bardzo stromych podjazdach. Mimo wszystko jest to obowiązkowy punkt na mapie Bali którego nie można pominąć. Koniecznie trzeba także zobaczyć świątynię Tanah Lot, co znaczy „ziemię pośrodku morza”. Niesamowita budowla powstała w XVI wieku, znajduje się na skale, a dostęp do niej możliwy jest tylko w czasie odpływu i to przy sprzyjającej pogodzie. Niestety nie można wejść do środka, ale samo obcowanie z tym miejscem nawet z zewnątrz, dostarcza niesamowitych wrażeń. Korzystając z odpływu, udaliśmy się na spacer skalnym nabrzeżem, które cieszyło widokiem mnóstwa rybek i skorupiaków,w zagłębieniach wypełnionych resztkami wody.
W samym Ubud polecam zobaczyć taniec Kecak. Jest to bardzo ciekawe przedstawienie, zarówno od strony muzycznej, jak i wizualnej. Na Bali znajdziemy też słynną na cały świat kawę Luwak, chociaż nie polecam zasilania tej branży naszymi dolarami – Kopi Luwak jest robiona z ziaren strawionych i wydalonych przez sympatyczne zwierzątka – łaskuny palmowe (zwane lokalnie luwakami, stąd nazwa kawy). Oczywiście na potrzeby turystów cały proces pokazany jest idyllicznie jako niewielkie ekologiczne gospodarstwa, w lokalnych wioskach. W rzeczywistości luwaki trzymane są na wielkich farmach w ciasnych klatkach, w warunkach dalekich od komfortowych (coś jak nasz chów na skalę przemysłową). To nieetyczne podejście do zwierząt gryzie się z balickim wizerunkiem dbałości o przyrodę. Niestety tam, gdzie pojawia się duży biznes, ludzie niezależnie od kultury i religii pozbywają się skrupułów.
Taniej się nie da
Po prawie trzech tygodniach w Indonezji i przyjechaniu ponad 1000 km na skuterze, mogę śmiało powiedzieć, że była to jedna z fajniejszych i jednocześnie najtańszych wypraw motocyklowych, jaką dane mi było przeżyć. Nie liczę kosztów biletu i zakwaterowania, bo jako zwykły turysta również musiałbym je ponieść. Mam na myśli sam wątek motocyklowy. Wypożyczenie pojazdów na cały czas pobytu i paliwo, kosztowało mniej cena wynajmu BMW GS w Europie na dobę.
Nie czułem też potrzeby korzystania z większych motocykli. W Indonezji jest ich bardzo mało, widziałem tylko jedną grupkę na ciężkich sprzętach i wcale nie zazdrościłem. Skuter jest tym, co zostało wręcz stworzone na potrzeby krajów azjatyckich. Jeśli miałbym jeszcze raz wrócić na Bali, chyba zdecydowałbym się na podróż „na lekko” (czyli z bagażem podręcznym) i pokonanie całej trasy tylko na skuterze z pominięciem taksówek.

Uprawa ryżu w górach nie jest wcale taka prosta. Ale i z tym ludzie sobie poradzili, budując rozległe systemy tarasów i nawodnienia.

Świątynia Pura Besakih leży u stóp mierzącego prawie 3000 metrów wysokości wulkanu Agung. Jak na złość, w tym dniu zasłaniała go gęsta mgła.
Warto wiedzieć
- Na Bali wymagane jest międzynarodowe prawo jazdy.
- Dolary czy Euro? Wybierajmy te pierwsze, bo są one w traktowane na zasadzie jeden do jednego. Najlepiej jest jednak płacić w ich własnej walucie, wymieniając ją w lokalnych kantorach. Dokładnie przeliczajmy pieniądze, gdyż znane są przypadki oszustw.
- Banknoty dolarowe sprzed 2001 roku nie są honorowane i nie ma możliwości ich wymiany. Te bezwartościowe tam papierki można wymienić w Polsce w kantorze.
- Zabierz chustkę na głowę i okulary chroniące przed wiatrem, piaskiem i owadami. Nie miałbym śmiałości założyć na głowę kasku z wypożyczalni, a ich najczęściej są bardzo zmęczone życiem.
- Warto sprawdzić stan oleju w wypożyczanym motocyklu i powietrze w kołach. Można to zrobić w jednym z okolicznych warsztatów.
- Dobrze planujmy dzień. Warto ruszyć o świcie, gdyż już około godziny 18 robi się ciemno i jazda staje się niebezpieczna, ze względu na ludzi i zwierzęta pałętające się środkiem drogi, zazwyczaj bez oświetlenia.
Tekst po raz pierwszy ukazał się w drukowanym wydaniu magazynu „Świat Motocykli” [09-10/2024]





