fbpx

Kopalnia soli w Bochni gościła nas dosyć długo, ale w końcu musieliśmy opuścić jej chłodne objęcia i ruszyć dalej. Budżet naruszyliśmy w niewielkim stopniu i mieliśmy zamiar dobrze spożytkować resztę. Jednak już na starcie pojawił się problem… Bardzo miły problem… Jak?

– Tobiasz, co robimy? – Nie wiem, a Ty? – No ja też nie… – Aha… Tak mniej więcej wyglądała nasza rozmowa po wyjściu z kopalni. Problem polegał na tym, że kompletnie nie mogliśmy się zdecydować, gdzie jechać. Jedynymi znanymi elementami naszej wycieczki były motocykle, budżet i kontakt z solą. Dalej mieliśmy lecieć spontanicznie. No i lecieliśmy palcem po telefonach, próbując się zdecydować. Nowy Targ? Bielsko? Bieszczady? A może druga strona czyli Dolny Śląsk? Wszędzie byli znajomi, gotowi nas ugościć i skoczyć z nami pojeździć na motorkach. Chcielibyśmy, żeby tylko takie problemy nas spotykały!

Na ile starczy dnia

W końcu zdjęliśmy palce z telefonów i przełożyliśmy je na guzik rozrusznika. Decyzja podjęta: jedziemy w Bieszczady! Tam jest najmniejszy ruch i największy spokój. Zresztą kilka dni wcześniej gadałem o naszym wyjeździe z Pawłem z Gęsiego Zakrętu i jak zwykle mówił, że drzwi otwarte. Trudno było nie skorzystać.

Na ile starczy dnia

Kiedy wyjeżdżaliśmy za parkingu, rzucaliśmy już nieco dłuższe cienie, więc nie napalaliśmy się, że tego samego dnia wylądujemy w Zadwórzu. Ustawiliśmy nawigację na trasę rowerową z nadzieją, że pozwiedzamy trochę wiosek i bocznych dróg, zamiast lecieć główną trasą. Niestety, googlowe mapy kiepsko poradziły sobie z wyborem malowniczej trasy i prowadziły nas cały czas wzdłuż autostrady A4, urozmaicając podróż jedynie przejazdami przez kładki. Jechaliśmy trochę na przekór wskazań i zjeżdżaliśmy w dróżki, które sprawiały wrażenie prowadzących do jakichś fajnych szos czy szutrów. Pokręciliśmy się tak przez jakiś czas, aż w końcu znaleźliśmy jakiś normalny odcinek z kilkoma ciekawymi zakrętami.

Nocleg na plaży

Zrezygnowaliśmy z tras rowerowych i kierowaliśmy się na krajówkę nr 73 mniej więcej wzdłuż Wisłoki. Po drodze kupiliśmy jeszcze ingredienty na kolację i rozglądaliśmy się za miejscem do spania. Daleko nie trzeba było szukać, zjechaliśmy z drogi, przedarliśmy się przez krzaki i wylądowaliśmy na plaży. Postanowione – zostajemy. To znaczy bardziej motocykle zostały w piachu kilka metrów po wjechaniu na plażę, ale i bez tego podjęlibyśmy taką samą decyzję.

Zanim rozłożyliśmy namioty, sami rozłożyliśmy się w rzece. Po całym dniu w czterdziestostopniowym upale i ciuchach motocyklowych nie mogliśmy wymarzyć sobie niczego lepszego. W końcu jednak w rytm marszu głodowego wyskoczyliśmy opędzlować konserwy, pstryknąć kapslami i przyszykować spanie.

Po prostu jedźmy

O dziwo, pomimo upałów, udało nam się pospać do siódmej. Szybko spakowaliśmy graty, ostatni raz wskoczyliśmy do rzeki, a później na motocykle. Przez chwilę jechaliśmy drogą 73, ale szybko uciekliśmy z niej na DW 990 i DK 28. Dopiero w Sanoku zjechaliśmy z tej trasy, choć niechętnie. Po wyjeździe 28-ką z Sanoku w stronę Przemyśla zaczyna się naprawdę ciekawa, kręta trasa, ale musieliśmy z niej zrezygnować. Zrezygnowaliśmy także ze zwiedzania, choć na wyciągnięcie ręki mieliśmy XIV-wieczny zamek królewski w Sanoku, czy ruiny średniowiecznego Zamku Sobień. Co prawda trochę szkoda tej drogi na Przemyśl, ale droga na Lesko też jest całkiem przyjemna – zwłaszcza dla amatorów skałek i ścianek wspinaczkowych, ze względu na słynny kamień Leski. Poza tym mieliśmy cel – przed południem dotrzeć do Gęsiego, zrzucić bagaże i ruszyć w dalszą trasę, żeby porobić zdjęcia, a potem skorzystać z dobrodziejstw bieszczadzkich tras.

W Polskę za pięć stów część 2

Plan się powiódł. Zrzuciliśmy z motocykli bagaże i ruszyliśmy wielką pętlą bieszczadzką. Ruch mieliśmy znikomy, pogodę idealną, więc w pewnym momencie ze spokojnej pojeżdżawki zrobiło nam się małe tourist trophy. Nie ma się co dziwić: nitka pętli do tego zachęca, a i motocykle mieliśmy zwinne.

Na spotkanie z legendą

W końcu musieliśmy zrobić postój. Rozłożyliśmy na stoliku pod sklepem pajdę, pasztet i odpaliliśmy mapy. Okazało się, że mamy rzut beretem do Bezmiechowej Górnej, gdzie jest tzw. „szybowisko”. Nie przesadzę jeśli nazwę to miejsce legendarnym wśród polskich motocyklistów. Bywają miesiące, gdy z jednego z tamtejszych zakrętów wypada ok. setka motocyklistów.

Motocyklem w Bieszczady za 500 zł

Kiedy zajechaliśmy na miejsce, nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi. Ot, zwykły prawy zakręt na małej, górskiej dróżce – żadnych dziur, wyrw czy zjazdu. Okazuje się jednak, że diabeł tkwi w szczegółach. Nie widać tego, ale jego profil jest pomieszany w trzy światy, przez co wypluwa Cię nie na zewnątrz, a do wewnątrz zakrętu – w pole. Zresztą, jest już w nim nawet wyjeżdżona ścieżka.

Skupienie, kwestia kluczowa

Nam udało się go przejechać bez przeszkód i nie było to specjalnym wyczynem, ale jeśli wchodzi się w niego odruchowo, jak w każdy inny, to głowa może się pogubić i nie wiadomo, jak się zachować. Niemniej wydaje mi się, że przez niektórych to miejsce jest po prostu demonizowane. Wystarczy jechać na spokojnie i skoncentrowanym, a dojedziesz do celu.

A cel jest nielichy, bowiem na samej górze widoki potrafią wynagrodzić nawet ewentualnego paciaka. Jest tam też knajpa, ale nie wiemy, jak dają tam jeść. Szkoda, że tamtejszy ośrodek szybowcowy nie przeprowadza lotów turystycznych – trzeba być kursantem lub pilotem.

W Polskę za pięć stów część 2

Z szybowiska zebraliśmy się, żeby zamknąć wielką pętle. Wcześniej jednak stanęliśmy na stacji, zatankowaliśmy do pełna i… Okazało się, że nie zużyliśmy nawet połowy budżetu, a przecież prawie 300 km jechaliśmy po autostradzie. Po drodze zgarnęliśmy więc jeszcze butelkę „mistrza łowiectwa”, żeby z pustymi rękami do kogoś nie wchodzić. Weszliśmy więc miło i jeszcze milej zostaliśmy ugoszczeni. Kolejny, dobrze zakończony dzień.

Dokąd teraz?

Wspominałem na początku, że nie mieliśmy za bardzo planu, dokąd jedziemy, ale to nie do końca była prawda. Chcieliśmy przejechać z „dółu” do „góry” Polski. Później wyklarowało się, że zrobimy to mniej więcej ścianą wschodnią i dotrzemy na Mazury, pod Mrągowo, gdzie akurat urzędował Lechu. Z Gęsiego ruszyliśmy zatem w kierunku Przemyśla. Po drodze zatrzymaliśmy się w Arłamowie. Co prawda nie na zgrupowanie, ale widoki były ładne, więc Tobiaszowi ręka sama rwała się po aparat.

Kiedy już dotarliśmy do Przemyśla na podtankowanie siebie i motocykli, zauważyłem, że na twarzy mojego kompana maluje się najpierw skupienie, a później zaskoczenie… Okazało się, że Tobiasz pomylił daty i jutro ma iść na wieczór kawalerski do kumpla…

Na Mazury mieliśmy jakieś 600 km, a do domu ok. 400. Były dwie opcje: albo pędzić, żeby – sztuka dla sztuki – tylko dojechać, albo odłożyć dalszą podróż. Tak też zrobiliśmy. Od Pawła i Ani i tak wyjechaliśmy późno, a do domu mieliśmy ok. 400 km.

Skierowaliśmy się w stronę Kielc. Trasa była dość przyjemna, ale do czasu. Im bliżej Kielc, tym bardziej monotonna i prosta. Nie trwało to, stety i niestety, długo. Dojazd do krainy scyzoryków oznaczał, że musimy się pożegnać, choć kusiło, żeby gdzieś jeszcze skoczyć razem. Przecież jakąś samotną stówkę byśmy w kieszeni znaleźli. Aaaale, przecież się nie zmarnuje… Będzie na kolejny wyjazd!

KOMENTARZE