fbpx

Ale od pomysłu do wylotu daleka droga. Trzeba wszystko zaplanować – zebrać ekipę, pieniądze, ustalić trasę i załatwić milion innych spraw przed wyjazdem. Po drodze mnóstwo decyzji i niewiadomych. Tylko jedno jest pewne – nowa Yamaha Super Ténéré. To tym motocyklem przemierzymy krainę kangurów. Palcem po mapie Początkowo planujemy wyprawę na dwa miesiące. Ale praca, rosnące koszty i czekające rodziny […]

Ale od pomysłu do wylotu daleka droga. Trzeba wszystko zaplanować – zebrać ekipę, pieniądze, ustalić trasę i załatwić milion innych spraw przed wyjazdem. Po drodze mnóstwo decyzji i niewiadomych. Tylko jedno jest pewne – nowa Yamaha Super Ténéré. To tym motocyklem przemierzymy krainę kangurów.

Palcem po mapie

Początkowo planujemy wyprawę na dwa miesiące. Ale praca, rosnące koszty i czekające rodziny szybko weryfikują nasze plany do pięciu tygodni. Nasza wyprawa ma mieć dydaktyczny charakter, dlatego kładziemy duży nacisk na przygotowanie techniczne motocykli i dobór odpowiednich ciuchów. I tutaj popełniam błąd. Do bagażu pakuję wysoką szybę do Super Ténéré, ale z braku miejsca rezygnuję z podpinek do kurtki i spodni, a także z przeciwdeszczówki. Przecież w Australii jest ciepło i słonecznie! Zaczynam żałować tej decyzji w parę dni po przyjeździe.

Już na motocyklu

Sydney wita nas typową australijską wiosną. Meldujemy się na 66. piętrze hotelu, w budynku cała ściana jest ze szkła, więc mamy miasto jak na dłoni. Podziwiamy nieprawdopodobny widok na zatokę i operę, potem szybki prysznic, krótki sen i nad ranem wracamy na lotnisko. Musimy przemieścić się z Sydney do Cairns gdzie czekają na nas motocykle. Na miejscu z nieba leje się żar, ubranie klei się do ciała. U lokalnego dealera Team Moto Yamaha odbieramy pojazdy. Są! Trzy potężne Super Ténéry.

Sprzedawcy podpowiadają, których dróg w okolicy używać i gdzie warto pojechać. Korygujemy trasę według ich wskazówek i później jeszcze wielokrotnie za radą spotkanych na trasie mieszkańców. Na koniec robimy jeszcze zakupy: śpiwory, namioty, konserwy i wszystko, co będzie nam potrzebne, a czego nie mogliśmy zabrać z Polski ze względu na ograniczoną wagę bagażu. Zapominamy tylko o kuchence, więc musimy się żywić puszkami na zimno. Część rzeczy pakujemy w kufry boczne i na tylne kanapy, reszta mniej ważna jedzie w samochodzie operatorów, którzy będą się starali nadążyć za nami. Ale jak czas pokaże, nie zawsze im się to uda i nieraz będziemy zdani tylko na siebie.

Krokodyle i żmije

Następnego dnia rano ruszamy na północ. Gładkim asfaltem docieramy nad ocean, nadarza się pierwsza okazja do kąpieli. Parkujemy motocykle przy plaży. Woda jest bardzo ciepła, ale też zaskakująco nieprzezroczysta. Dopiero po wyjściu na brzeg, dostrzegamy znak „Uwaga, krokodyle”. Jak to?! W oceanie? To one nie żyją na bagnach i przy słodkich zbiornikach? Jak się okazuje, pewne osobniki upodobały sobie mętne fale oceanu i już na głębokości pół metra można spotkać takiego wielkiego gada.

Chcemy dotrzeć do najdalej wysuniętego na północ punktu kontynentu, ale naszą trasę ogranicza data 15 października. Wtedy musimy być na Phillip Island na rundzie MotoGP. Dlatego po obejrzeniu w Port Douglas farmy zwierząt zawracamy na południe. W pamięci pozostaje mi huk kłapnięć pysków karmionych surowym mięsem ośmiometrowych krokodyli i obraz najbardziej wyluzowanego na świecie misia koala  oraz ostrzeżenia o jadowitych żmijach, które w Australii występują w zastraszających ilościach.

W drodze na południe zahaczamy o Cairns, gdzie doleciały nasze zagubione bagaże, a w nich wysokie szyby do Super Ténéré. Dzięki nim jazda motocyklami staje się jeszcze przyjemniejsza. Wiatr nie szumi w kasku, nie szarpie kurtki. Można się wygodnie wyprostować, odprężyć i snuć plany na kolejne dni.

Równikowa pogoda jest bardzo zmienna. Kilka razy dziennie ulewne deszcze moczą nas na wylot, a potem suszy nas duszne 30°C. Jedziemy do Tully, gdzie odbył się spływ pontonami. Tam jest najwyższa  średnia roczna opadów w Australii. Bogaty region słynie z upraw trzciny cukrowej i bananów, farmy ciągną się setkami kilometrów, co chwila powietrze przecina słodki zapach cukrowni wypiekających trzcinę na cukier. Pierwsze banany, po które się zatrzymujemy, są kompletnie zielone i niejadalne. Ale już z kolejnych robimy solidny lunch i pakujemy jeszcze kiść na jeden z motocykli. Na później.

Pierwsza wywrotka

Pokonujemy kolejne kilometry wzdłuż wybrzeża. Delektuję się świetnym rozkładem masy Super Tenery i wygodną pozycją, dzięki której nie czuć nawiniętych kilometrów, gdy nagle na horyzoncie dostrzegam rozświetlony punkt. Podjeżdżamy z Jarkiem bliżej, a tu regionalne zawody dirt tracku, czyli naszego żużla. Przecieramy oczy ze zdziwienia – oprócz zwykłych jednośladów startują też motocykle z koszami! Dodatkowo na wewnętrznym torze ścigają się juniorzy. Dzieciaki po kilka, góra kilkanaście lat. Już wiem, dlaczego potem tylu Australijczyków trafia do MotoGP!

Następnego dnia pierwsi wyjeżdżamy z motelu, ekipa filmowa ma nas dogonić w ustalonym punkcie. Po drodze natrafiamy na zjazd na plażę. Czemu by tam nie zajrzeć? Jedziemy rzadko uczęszczaną drogą, w telefonach brak zasięgu, pełne odludzie. Nagle na moich oczach Przemek nie skręca za Jarkiem, tylko rezygnuje z zakrętu i pakuje się prosto do rowu. Wpada między drzewa. Rzucamy się z pomocą. Na szczęście jest cały. Motocykl lekko pokiereszowany, z wyłamaną szybą, cały owinięty drutem kolczastym, który był rozpięty wzdłuż drogi. Przemek ma poszarpaną odzież, drut skaleczył go jedynie nad ochraniaczem zbroi i zostawił trzy sznyty na szybie kasku. Na pamiątkę. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby Saleta był nieodpowiednio ubrany!

Ruszamy dalej, dopiero słoneczny region Whitsunday z malowniczymi wysepkami z białego piasku rozwiewa złe wspomnienie. W Airlie Beach spotykamy Polaka. Paweł śledził naszą wyprawę i zaproponował spotkanie. Umówił nas Mick Fiałkowski, który z Polski nadaje o naszej podróży mediom. Paweł organizuje nam nocleg i bonusowo wycieczkę statkiem z nurkowaniem na rafie koralowej. Jest bosko!

Błoto środkowej Australii

W Mackay odbijamy w kierunku środkowej Australii. Momentalnie zmienia się klimat, piękną zieleń zastępuje step, a drogi utwardzone – szuter. Bezdroża zaczynają się w Clermont. Wyjątkowo intensywne w zeszłym roku opady w Australii rozmoczyły step, zamieniając go w grząski i niebezpieczny teren. Na 200-kilometrowym odcinku po raz pierwszy możemy się przekonać, jak Super Tenere radzi sobie w takich warunkach. Wydawałoby się, że jest duża i ciężka, tymczasem wyjątkowo zwinnie prowadzi się po nasiąkniętych bezdrożach. Ma trzystopniową kontrolę trakcji, która później mnie uratuje przed wywrotką na mokrym asfalcie, a Czachora zaskoczy swoją skutecznością.

Na tym etapie podróży zaczynamy bardzo dokładnie rozpisywać każdy dzień przejazdu, przecież spieszymy się na MotoGP. Codziennie robimy blisko 400 km, co w tym terenie jest sporym wyzwaniem. Niestety trzeciego dnia musimy zweryfikować trasę. Drogi są całkowicie zalane. Pierwsze strumienie mają nie więcej niż 30 cm głębokości i z tymi jeszcze sobie radzimy, ale w parku narodowym Welford natrafiamy na prawdziwą tymczasową rzekę. Cofamy się ze 100 km w poszukiwaniu objazdu. Podróż wydłuża się o cały dzień, więc skreślamy z naszej trasy Alice Springs. Szkoda, ale według planu za trzy doby musimy być w Coober Pedy. Im dalej, tym trudniejsze drogi, musimy redukować długość dziennych odcinków.

Jarek jednego dnia zalicza trzy wywrotki. Lekko uszkadza motocykl, ale na szczęście można jechać dalej. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby na dobre unieruchomił pojazd. Na tym pustkowiu jesteśmy totalnie odcięci od pomocy. Pogoda też nas nie rozpieszcza. Temperatura skacze z 30 do 10°C, raz pali słońce, za chwilę leje i wieje. W tych warunkach, pod presją czasu wyjeżdżamy ze stanu Queensland, przecinamy Nową Południową Walię i docieramy do stolicy stanu Południowej Australii. Adelajda – cóż za odmiana po dwóch tygodniach spędzonych w dziczy!

Asfalt na Wyspie Filipa

Od Phillip Island dzielą nas 2000 km, od MotoGP – cztery dni. Na równej, wijącej się wzdłuż skalistego wybrzeża Great Ocean Road dołącza do nas coraz więcej motocyklistów. Wszyscy jedziemy na największe motocyklowe święto w Australii – rundę mistrzostw świata MotoGP! Docieramy na miejsce na czas, ale za to w strugach deszczu i temperaturze poniżej 10°C, targani bardzo silnym wiatrem. Ale to nic, jesteśmy, udało się!

Chłonę atmosferę wyspy, na każdym metrze kwadratowym czuć motocyklową atmosferę, wszędzie stoją znaki informujące o parkingach, restauracjach, przypominające o konieczności jazdy w kasku, o właściwym ubraniu. Tor robi na mnie kosmiczne wrażenie, przepięknie położony nad zatoką Cat Bay jest zupełnie inny od tych kilkudziesięciu, które do tej pory widziałem. Zawodnicy ścigają się wzdłuż skarpy, kilkadziesiąt metrów od urwiska, w przerwach między startami w dole słychać ocean.

Mamy wejściówki na paddock i umówione zwiedzanie boksów zwycięskiego zespołu Fiat Yamaha Team oraz Monster Tech3. Zobaczyć Yamahy M1 Lorenzo i Rossiego – bezcenne! Robimy sobie zdjęcia w boksach, rozmawiamy z mechanikami i biegniemy na spotkanie z Colinem Edwardsem i Benem Spiesem, który w tym roku zastąpił Rossiego w fabrycznym teamie. Przybijamy z nimi piątki i życzymy powodzenia na wyścigu. Potem pędzimy obejrzeć kwalifikacje. Na trybunach mimo deszczu panuje piknikowa atmosfera. Wszyscy się śmieją, rozmawiają, kibicują, ogólnie znacznie większy luz niż w Europie. Niedzielny wyścig wygrywa wprawdzie Stoner, ale już drugi na mecie melduje się mistrz świata 2010 Jorge Lorenzo, za nim dojeżdżają Rossi i Spies.

Witamy Czachora

Następnego dnia rano, wciąż jeszcze niesieni emocjami minionego weekendu, jedziemy na spotkanie kolejnego mistrza świata – Jacka Czachora. Dołącza do nas w Melbourne. Jacek tryska humorem i z miejsca zabiera się za naprawianie motocykli chłopaków. Wszystko na opaski zaciskowe i szarą taśmę klejącą. Nie ma to jak doświadczenie z Dakaru! Jeszcze tylko musimy skombinować pojazd dla Jacka. W miejscowej wypożyczalni wpadamy na parę z Polski. Zaskoczenie jest tym większe, że Iza i Paweł słyszeli o naszej wyprawie i zainspirowani nią ułożyli własną trasę. Próbowali skontaktować się z nami jeszcze w kraju, ale bezskutecznie. Para sprząta nam sprzed nosa Super Ténéré, więc Jacek decyduje się na mniejszą siostrę tego motocykla – XT 660Z Ténéré. Potem często się zmieniamy na motocyklach, bo Czachor chce przetestować XT 1200Z. Chyba robi na nim wrażenie!

W uzupełnionym składzie ruszamy wzdłuż wschodniego wybrzeża. Mamy pełne dwa tygodnie na dotarcie do Sydney, więc po drodze zwiedzamy co ciekawsze miejsca. Zahaczamy o najdalej wysunięty na południe punkt krainy kangurów – Wilsons Promontory. Ciekawa jest też Great Alpine Road w kierunku Alpine National Park i gór alpejskich w Australii. Niesieni wskazówkami Jacka, pokonujemy kilometry szutru. Zaliczamy Górę Kościuszki i na przemian drogami szutrowymi i asfaltowymi kierujemy się do miasteczka Eden. Z pokładu statku oglądamy niemal cyrkowy pokaz wieloryba z ADHD, jego płetwa ma ze dwa metry długości. Dookoła skaczą delfiny i foki, istny raj na ziemi. Dojeżdżamy do Sydney, spędzamy tam kilka dni, oglądamy port i operę, zażywamy kolejnej dawki adrenaliny, skacząc ze spadochronem nad południowymi plażami miasta i nurkując z kilkumetrowymi rekinami. Gdy taki potwór zbliża się na odległość 10 cm, trudno zachować spokój. Zwłaszcza że, jak się później okazało, parę wypadków się zdarzyło. Dla zbalansowania wrażeń jedziemy jeszcze do Blue Mountains. Przez dziesiątki lat góry te wstrzymywały ekspansję białych ludzi na zachód. Zapierające dech skaliste zbocza stanowią tło do naszych filmów szkoleniowych na Super Ténéré z udziałem Czachora.

W Sydney nasza podróż dobiega końca. Ale nie jest powiedziane, że jeszcze kiedyś tu nie wrócimy. Czeka północno-zachodnia część kontynentu, niezwykły Ocean Indyjski, czeka największa pustynia w centralnej Australii i Alice Springs.

Tekst Adam Badziak | Zdjęcia Michał „Perek” Pernach

KOMENTARZE