fbpx

Decyzja o wyjeździe do Nowej Zelandii nie była spontaniczna. Rodziła się kilka lat. Zawsze było trzy razy „za”: Za daleko, za długo i za drogo. I faktycznie tak było po przeciwnej stronie kuli ziemskiej – przyjemnie, długo i niestety nietanio.

Zatoka Milforda – w regionie Fiordland w południowej części Wyspy

Fiordland to Park narodowy będący na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, jedna z największych atrakcji przyrodniczych Nowej Zelandii.

Na południowej półkuli
Nowa Zelandia
Powierzchnia: 268,7 tys. km2
Ludność: 4 393,5 tys.
Najwyższy szczyt: Góra Cooka (3754 m n.p.m.); największy lodowiec (Tasmana – o długości ok. 29 km) – na Wyspie Południowej, w centrum Wyspy Północnej – kilka stożków wulkanicznych (3 czynne).
Prawo jazdy: w ruchu turystycznym akceptowane jest polskie prawo jazdy (z oficjalnym tłumaczeniem na angielski) lub międzynarodowe.
Ruch drogowy: lewostronny. Niektóre przepisy o ruchu drogowym odbiegają od obowiązujących w Polsce.
Znaki drogowe: ograniczenia prędkości i odległości – podawane są w kilometrach (nie w milach); teren zabudowany – do 50 km/h, poza terenem zabudowanym – 100 km/h dla samochodów osobowych, vanów i motocykli.
Koszty leczenia poszkodowanych w wypadkach drogowych nie są objęte ubezpieczeniem komunikacyjnym, lecz pokrywa je Accident Compensation Committee. Pierwsza pomoc powypadkowa jest udzielana bezpłatnie. Koszty dalszego leczenia pokrywa cudzoziemiec, dlatego warto wykupić odpowiednią polisę ubezpieczenia zdrowotnego.
Na podstawie: msz.gov.pl/pl/informacje_konsularne/profile_krajow/nowa_zelandia, psz.gov.pl, wikipedia.pl.

 

Przydatne informacje
Noclegi w Nowej Zelandii, a w szczególności w Auckland, baza noclegowa nie nadąża za rozwojem turystyki. Miejsca trzeba rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Polecam Verandahs Backpacker Lodge, jest naprawdę w porządku (w innych np. kuchnię, wyjścia na taras, ogród zamykają od 22 do 6 rano itd). Sprawdziła się sieć kempingów Top 10. Można spotkać też mniejsze kempingi, hotele, pokoje i domki przy farmach.
Kulinaria cowieczorny rytuał – nowozelandzka, grillowana jagnięcina. Polecam regionalne sauvignon blanc i gigantyczne, świeże i niedrogie małże.
Zwyczaje wysokoprocentowy alkohol jest dostępny tylko w wybranych sklepach, jak w Skandynawii.
Inne informacje najlepsze motocyklowo drogi są na Wyspie Południowej.
Na co uważać na kampery i samochody z wypożyczalni oraz na policję.

 

Na lewą stronę

Fot. powyżej: Biwak na szlaku ku Alpom Południowym.

Zgodnie z przewidywaniami, podróż do Nowej Zelandii była męcząca i długa. Trwała trzy dni i dwie noce. Lecąc samolotem na wschód, przemieszczaliśmy się „pod słońce i czas”, więc zaciągnęliśmy 12 godzin „długu”. Przy okazji zwiedziliśmy lotniska w Dubaju, Bangkoku i Sydney.

Największą niespodziankę uszykowały dla nas służby lotniskowe w Auckland. Szczególnie zainteresowali się naszymi butami i sprzętem campingowym. Namioty zabrali na badania bakteriologiczne. Postraszyli karami, jeśli znajdą robaki, ich jaja lub larwy. Śmialiśmy się, że na lotnisku w Auckland są najdroższe jabłka na świecie. Za wykrytą próbę przewiezienia jednego jabłka kara wynosi od 400 $NZ (dolarów nowozelandzkich). Namioty po godzinie wyrzucili przez okienko na salę przylotów. Porozpinane, wynicowane, zwinięte w kłębek. Demonstracyjnie je rozwinęliśmy, złożyliśmy i spakowaliśmy do worków.
Zarezerwowane motocykle odbieraliśmy z Coleman Suzuki: cztery V-Stromy 650 i jeden 1000. Walizki i torby z podróży zostawiliśmy w wypożyczalni. Jest tu też sklep motocyklowy i serwis. Gdybyśmy czegoś zapomnieli, na pewno dobralibyśmy coś z bogatej oferty na miejscu. Butle z gazem można kupić w sąsiednim sklepie sportowym (obowiązuje standard „camping gaz” z gwintem). I można było jechać. Lewą stroną.
Najtrudniejszy jest pierwszy skręt w prawo, pierwsze rondo i wyjazd z zakorkowanego miasta. Później jest już miło i przyjemnie. Drogi są bardzo dobrze i czytelnie oznakowane. Nawigacja przydaje się tylko przy poszukiwaniu konkretnego adresu w największych miastach (Auckland i Wellington). Poza terenem zabudowanym na „legalu” można jeździć 100 km/h i poza kamperami mało kto jeździ wolniej. Na wjeździe do terenu zabudowanego ograniczenia są bardzo dobrze oznakowane. Kilka razy spotkaliśmy się z 70 km/h, ale jeśli w polu widzenia są dzieci, to obowiązuje 40 km/h.

 

Plan – bez planu

helikopter

Fot. powyżej: Ofert lotów nad lodowiec jest sporo – można wybrać cenę i program.

Podróż zaplanowaliśmy w typowy dla nas sposób: plan główny – żadnego planu. Ledwie kilka punktów, które chcieliśmy zobaczyć. Trasę wytyczaliśmy w zależności od pogody i warunków na jeden, dwa dni naprzód. Gdy w niepewnej klimatycznie Nowej Zelandii prognozy pogody na najbliższe dni okazały się pomyślne, skierowaliśmy się ku Wyspie Południowej, na której wpływ bliskiej już Antarktydy jest wyraźnie odczuwalny. Wyspę Północną, jako bardziej stabilną i pewniejszą pogodowo, zostawiliśmy na drugą część pobytu.
W drodze minęliśmy od zachodu park narodowy Tongariro i podziwialiśmy zachodnie wybrzeże Wyspy Północnej. Pierwszy nocleg wypadł nam w namiotach. W nocy temperatura spadła do 6°C. Koledzy, którzy wzięli cienkie śpiwory, rano mieli nietęgie miny.
Widoki i roślinność są niesamowite. Szczególne wrażenie robią paprocie wielkości palm. Krajobraz jest zróżnicowany: od lasów deszczowych, przez wybrzeża klifowe, po płaskowyże i lodowce w Alpach Południowych. Rozjechane na jezdni futrzaki są ostrzeżeniem, by nie jeździć po zmierzchu. Lecz nie zawsze się to udaje.
Nowozelandczycy przestrzegają wszelkiego rodzaju przepisów. Są przekonani, że powstały dla ich dobra. Jednocześnie są dumni ze swobód i wolności, jakie prawo im gwarantuje. Lecz są i cienie tego stanu rzeczy: kilkakrotnie mieliśmy problem z noclegiem. Choć na kempingu wydać było hektary pustej, wykoszonej łączki, nie przyjmowano nas, gdyż wyczerpana była normatywna pojemność obiektu. Podobnie z promami między wyspami: nawet na największym pięciu motocykli nie dało się „dopchnąć”…

 

Umiłowanie zabytków

Przed przeprawą promową w Wellington natknęliśmy się na cztery zabytkowe motocykle i ich jeźdźców – panów 70+. Podczas krótkiej pogawędki pokazali mi moje miejsce w szyku. Decydujący był film z Indianem four. Indian jak Indian – marzenie, tylko że z dwóch rzędowych czwórek powstało V8…
W Nowej Zelandii jest bardzo dużo zabytkowych samochodów i motocykli. Użytkowane są zgodnie z przeznaczeniem, czyli do jeżdżenia. Być może ułatwieniem w ich użytkowaniu jest fakt, że w NZ nie ma obowiązku posiadania ubezpieczenia komunikacyjnego. Kumulację zabytków na drogach widać w weekendy. Mijaliśmy ich wtedy całe kolumny.

 

Bez przywilejów

Fot. powyżej: Alpy Południowe. Czekamy na przejazd przez tunel, podziwiamy widok na lodowiec i wodospad.

Standardy przeprawy mogą być bardzo zróżnicowane. Na południe wykupiliśmy bilety w liniach Bluebridge.
Na najbliższy nie było już miejsc, więc wybraliśmy taki, który po nocnym, 3,5-godzinnym rejsie miał dotrzeć o świcie. Obsługa niemile nas zaskoczyła. W cywilizowanym świecie jako pierwsze wjeżdżają TIR-y, a za nimi motocykle. Ale nie tu. Za ciężarówkami poszły, kampery, osobówki, weszli piesi. Nasze motocykle wpuścili pięć minut przed rzuceniem cum. I mieliśmy kilka godzin stania w deszczu. Na promie oszczędzali też na ogrzewaniu. Dawno tak nie zmarzliśmy. Tej linii nie polecam.
W drodze powrotnej było o niebo lepiej. Na przewoźnika wybraliśmy Interslander. Wjechaliśmy na samym początku, załadunek był szybki i sprawny, było gdzie siedzieć, było ciepło, a na dodatek promowa kuchnia oferowała całkiem niezłe i niedrogie posiłki.

 

Marzenia motocyklisty

Fot. powyżej: Nocleg w zamkniętym barze z rozpisanym menu i uczestnikami wyjazdu.

Wróćmy do Wyspy Południowej. O świcie, w Picton z ulgą zjechaliśmy z promu i zaraz skręciliśmy w podrzędną, górską drogę w kierunku północno-zachodnim, do Nelson. To było to – marzenie motocyklisty: ciasne, naprzemienne zakręty, kilkakrotne zjazdy do poziomu morza i wjazdy na przełęcze. I tak przez kilkadziesiąt kilometrów. Po drodze w kierunku Abel Tasman National Park sprawdziliśmy kilka bocznych dróg i mam pewność, że gdziekolwiek byśmy skręcili, wszędzie byłoby pięknie.
Pojechaliśmy na południe wyspy wzdłuż zachodniego wybrzeża. Przy wjeździe w Alpy Południowe trzeba wzmóc czujność. Stacje benzynowe są tam rzadsze i dwukrotnie niechcący sprawdziliśmy zasięg naszych „osiołków”. Jedną stację przegapiliśmy, w kolejnym punkcie samoobsługowym była awaria systemu i zaliczyliśmy rajd „o kropelce”. Szczęśliwie DL-e miały niewielki apetyt. Średnie spalanie w „sześćsetpięćdziesiątce” wyniosło 4,3 l/100 km, a w tysiącu było niewiele większe. W północnej części zachodniego wybrzeża mijaliśmy rajskie pejzaże z górskimi jeziorami. Według przewodnika pada tam przez 280 dni w roku. Szczęśliwie trafiliśmy na te nietypowe – bezdeszczowe.
Naszym celem był fiord Milord Sound. Prowadzi do niego jedna droga. Miastem przystankowym jest Te Anau, w którym – choć sporo tam miejsc noclegowych – trudno znaleźć kąt do spania. Bilety na rejs po fiordzie można kupić na stacji benzynowej (choć do portu jest nadal 105 kilometrów). Po drodze – przejazd tunelem pod lodowcem. Ruch jest tu wahadłowy, bo kilkukilometrowy tunel jest wąski, praktycznie nieoświetlony i prowadzi dość stromo w dół. Po wyjeździe z niego i pokonaniu kilku kilometrów serpentyn znaleźliśmy się w raju. Słońce, góry, turkusowa woda – fiord jak w Norwegii, tylko na brzegu rosną paprocie – giganty.
Milord Sound to kilka budynków, kemping, schroniskojadalnia przy parkingu i przystań.
Rejs trwa około 2 godzin. W drodze powrotnej – przystanek przy wygrzewających się na skałach fokach, a dla chętnych – na dziobie statku kąpiel w wodospadzie. Ruszyliśmy z powrotem, rozglądając się za miejscem na nocleg. Szczęśliwie przy drodze wytyczone są miejsca biwakowe.

 

Muzeum w sklepie

Fot. powyżej: Invercargill: Indiany Burta Munro w „sklepowym” muzeum.

Kolejnym celem było Invercargill, bo nie mogliśmy przecież nie zobaczyć pamiątek po Burcie Munro, tym od najszybszego Indiana (w którego postać wcielił się A. Hopkins w filmie „Prawdziwa historia”). Wybraliśmy alternatywną drogę wzdłuż wybrzeża i było fajnie, dopóki nie zawiało od Antarktydy. Gwałtowna zmiana pogody, deszcz i bardzo silny wiatr. Jechało się nie za dobrze, trudno było utrzymać się na swoim kawałku asfaltu. Dziwne, że tubylcy jakoś nie mieli takich problemów…
Na stacji benzynowej w Invercargill dostaliśmy wskazówki, jak dojechać tam, gdzie jest to, co w miasteczku najważniejsze. I Nowa Zelandia znowu nas zaskoczyła. Bo zdziwiłby się ten, kto szukałby muzeum Burta Munro. W centrum jest po prostu duży sklep Ehayes, gdzie jest wszystko, od kosmetyków po sprzęt farmerski. Są tam i pamiątki po Munro, które służą za wystrój wnętrza i stałą ekspozycję, w tym Indiany Munro i część jego warsztatu (a także inne zabytkowe samochody i motocykle). Obok „zagablotowanych” maszyn stoją repliki modeli, którymi bił rekordy prędkości. W jednej można wręcz zająć miejsce i poczuć się jak sama legenda. Cóż, niektórym trudno było się zmieścić… Koszt wizyty w sklepie – muzeum to zakup biletu w ulicznym parkometrze. Godzina może być za mało. Oczywiście są pamiątki: koszulki, kubeczki, plakaty, książki.
W pobliskim parku – pomnik Burta Munro. Na szczęście pogoda się zlitowała, przestało lać i wiać, więc mogliśmy zrobić sobie z nim pamiątkowe foty.

 

Uwaga, pingwiny

Fot. powyżej: Lodowiec na Mt. Cook. Bałwanek jest dla Jaśka – andrzejowego wnuczka.

Zaczęliśmy powolny powrót przez Alpy Południowe. Widomą oznaką, że zaczął się weekend były mijane zabytkowe i klasyczne pojazdy. Trasę modyfikowaliśmy na bieżąco, w zależności od pogody, nastrojów i chęci. Początkowo planowaliśmy odpuścić sobie drogę wzdłuż jeziora Pukaki w kierunku Mt. Cook, ale pogoda nam sprzyjała, więc skręciliśmy w boczną drogę w stronę masywu góry i lodowca. I dobrze! Bo to 56 kilometrów widokowej, wręcz pocztówkowej trasy! Przy niej co chwilę reklamy lotów widokowych. Trzy osoby z grupy zdecydowały się na tę atrakcję z lotniska przy samym lodowcu. Jest bliżej, taniej i z międzylądowaniem na śniegu. W ten sposób w pełni naszej zimy i nowozelandzkiego lata wytarzaliśmy się w białym puchu.
Wschodnie wybrzeże Wyspy Południowej postanowiliśmy ominąć. Stosunkowo, jak na Nowa Zelandię, gęsto zaludniony teren, zniszczony niedawnym trzęsieniem ziemi, nie pociągał nas tak mocno. Do powrotnego promu jechaliśmy wzdłuż wybrzeża Parku Narodowego Paparoa. Po lewej stronie mieliśmy akurat wyjątkowo spokojny ocean, po prawej – widoki z „Parku jurajskiego” i „King Konga”. I znów zaskoczenie – znak „uwaga na pingwiny na odcinku 8 km”…

 

U Hobbitów

Fot. powyżej: Hobbiton. Trochę za sztucznie jak na mój gust.

Postawiwszy koła i stopy znów na Wyspie Północnej, ruszyliśmy w kierunku „Shire” z „Władcy pierścieni”. Ponownie minęliśmy Park Narodowy Tongario, tym razem od wschodniej strony. Księżycowy krajobraz po zjeździe z płaskowyżu kontrastuje z brzegiem jeziora Taupo.
W Rotora, zagłębiu śmierdzących siarką gorących źródeł, złapało nas załamanie pogody. Zwykle to Wyspa Południowa jest bardziej chimeryczna i nieobliczalna pod tym względem. Lecz nastąpiła inwersja pogody: na południu ładnie, na północy – ulewy. Nie było już wolnych miejsc na kempingach, więc przebijając się przez noc i ścianę deszczu, dotarliśmy do Matamata, w pobliżu którego jest Hobbiton.
Pogoda nie odpuszczała: im dalej na północ, tym więcej deszczu. Musieliśmy zweryfikować plany. Odpuściliśmy Przylądek Północny. Przeczekując główne uderzenie niżu, zostaliśmy na kempingu jeszcze jeden dzień, regenerując siły w basenie termalnym i susząc ciuchy. Po dniu przerwy, zaliczyliśmy Hobbiton. Zwiedzanie – tylko w zorganizowanej grupie. Poza pagórkami i drzewami wszystko jest tu sztuczne i „disnejowskie”. Dla mnie – szkoda czasu i kasy.

 

Jedziemy „po naszemu”

Fot. powyżej: Niezwykłe, „robaczkowe niebo” – niebieskie sklepienie jaskini w Waitomo.

Została nam jeszcze jedna pozycja z listy „chcemy zobaczyć” – świecące robaczki. W zasadzie świeci wydzielina larw. Zwabia inne owady, które stają się ich posiłkiem. Lecz można je znaleźć tylko w niektórych jaskiniach. Zagłębiem tych miejsc są okolice Waitomo. Do zwiedzania udostępniono kilka jaskiń. Opłata jest zależna od opcji zwiedzania i fotografowania. Próbowaliśmy zobaczyć to dziwo jeszcze na Wyspie Południowej, lecz tam – bez powodzenia. Tu początkowo też wydawało się, że wtopiliśmy, lecz na koniec zeszliśmy do podziemnej rzeki. W ciemnościach wsiedliśmy na łódkę i… Ukazało się nam sklepienie usiane jasnoniebiesko punkcikami – jak pod rozgwieżdżonym niebem! Niesamowite wrażenie.
Piękne chwile kiedyś się kończą. Następnego dnia wbijaliśmy się już do Auckland, by oddać motocykle. Przejazd przez miasto lepiej wymazać z pamięci: wielokilometrowy korek w deszczu. W końcu pojechaliśmy po naszemu – poboczem i pasem awaryjnym… Zobaczymy, czy dostaniemy pamiątkowe „zdjęcia z wakacji”.
W Nowej Zelandii każdy znajdzie coś dla siebie. Tylko potrzeba dużo czasu. Polecam zwłaszcza Wyspę Południową – są kręte, górskie drogi albo płaskowyże i przejazdy dolinami (dotyczy to zachodniego wybrzeża i Alp Południowych).
Nowozelandczycy mają wysoką kulturę jazdy, jeżdżą rozważnie i ułatwiają podróż innym. Lecz – uwaga: im bardziej na północ, tym więcej i bardziej agresywnej policji. Sposoby „polowania” są podobne jak u nas. Każdy radiowóz ma kamery z przodu i z tyłu. Kilkakrotnie byliśmy „eskortowani” przez obserwujące nas radiowozy – oznakowane i nie.
W całej Nowej Zelandii jest prowadzona akcja propagandowo-uświadamiająca. Motywem przewodnim jest hasło „zobacz w motocykliście człowieka”, np. męża, babcię, wnuczka itd., oczywiście zawsze na tle stosownego dla danej osoby jednośladu. Bardzo pomysłowe.
Czy warto było się wykosztować? Warto.

 

Przykładowe koszty i podsumowanie wyprawy

Fot. powyżej: Klify zachodniego wybrzeża południowej części Wyspy Północnej.

Wynajem motocykla na 16 dni
1400 $NZ plus zaliczka z Polski;
Karta telefoniczna
za 25 $NZ starczyła nam na miejscowe rozmowy i internet przez prawie trzy tygodnie;
Lot nad lodowcem Mt. Cook
320 $NZ;
Zwiedzanie Hobbitonu 80 $NZ;
Zwiedzanie jaskiń ze świecącymi robaczkami 50 $NZ (opcja ekonomiczna);
Bilet lotniczy w obie strony
około 5000 zł;
Pozostałe koszty na miejscu
równowartość około 2500 $USA;
Kurs 1 $NZ = ok. 2,64 zł

 

Pokonany dystans > 5548 km
Termin wyjazdu > przełom lutego i marca (u nas późna zima, na miejscu koniec lata).
zakres temperatur > 6-25oC
Uczestnicy > Andrzej Bunio, Artur Lipczyński, Janek Przybysz, Marcin Kłyś i Wojtek Bielak

 

KOMENTARZE