fbpx

Było to któregoś piękne­go, wiosennego popołu­dnia. Siedziałem przy kufel­ku piwa przed warszaw­skim klubem motocyklo­wym B-40. Jak to w podob­nych wypadkach bywa, kie­dy zejdzie, lub zjedzie się grupa motocyklowych za­paleńców, jeden przez dru­giego opowiadają swe ostatnie motocyklowe prze­życia. Tak było i wtedy. 

Je­den opowiadał o tym, jak to w trasie „padła mu elektry­ka”, inny o tym, jak „łoił” GSX-R-em 220 km/h po moście Grota Roweckiego, a jeszcze kilku innych oma­wiało transakcję kupna mo­tocykla. Siedzieliśmy tak w wesołym, wiosennym na­stroju, kiedy nagle gwar naszych rozmów został bru­talnie przerwany przez przetaczający się po szosie Wału Miedzeszyńskiego grzmot. Brzmiało to tak, jakby Zeus cisnął gromem wzdłuż ulicy. Głowy wszyst­kich, jak na komendę skie­rowału się ku źródłu ogłuszającego dźwięku. Obok nas przemknął jakiś bliżej niezidentyfikowany, bardzo długi i bardzo niski moto­cykl. Jadący tym mecha­nicznym stworem motocy­klista przemknął z dużą prędkością, machając nam ręką, po czym rozpoczął hamowanie, by na najbliż­szym skrzyżowaniu zawró­cić i podjechać pod bar. Gdy redukował biegi potęż­ny silnik zagrał wspaniałą, rozpisaną na puste wyde­chy symfonię. Kiedy widzia­łem, jak zawraca, prze­mknęła mi przez głowę ta­ka myśl: „Jezu, toż to po­trzebuje obszaru woje­wództwa, żeby zawrócić, zupełnie jak MIG 21 przy pełnej szybkości”. Na widok nadjeżdżającego w naszą stronę pojazdu zaczęliśmy snuć domysły, co to takie­go?

– Chyba Harley – rzucił ktoś. 

– Coś ty! Za szeroki -skwitował inny. 

– Ale „bandycko” wyglą­da! Dało się słyszeć z innej strony. 

Wreszcie motocyklista zatrzymał swą maszynę, otworzył „policjanta” i nie zsiadł, a raczej wstał z mo­tocykla, którego siodło umieszczone było mniej więcej na poziomie kolan stojącego człowieka. Wtedy naszym oczom ukazała się ta maszyna w całej swej okazałości. 

Przód, łącznie z reflekto­rem, kierownicą, manetka­mi, półkami, kołem i hamul­cem, pochodził od H-D So­ftail, tyle że był pokryty perłowym, bordowym lakie­rem, w sposób tak perfek­cyjny, że specjaliści z Mil­waukee mogliby popatrzeć na to zazdrosnym okiem. W solidnej, podwójnej, ru­rowej ramie spoczywał sil­nik V4 o pojemności 1200 ccm z samochodu Za­porożec, sprzężony z moto­cyklową, „radziecką” skrzy­nią biegów i takimż samym napędem tylnego koła. Koło to, obute w „kapeć” odpo­wiednio słusznych rozmia­rów, lecz mocno już „podły­siały”, wieńczył wspaniały harleyopodobny błotnik. Całość zaś zdobiły pięknie wymalowane płomienie. 

Była to niewątpliwie najle­piej wykonana „samoróba”, jaką kiedykolwiek widzia­łem. I choć zawsze odnoszę się do takich wynalazków z dystansem, bo wiadomo, że samodzielnie wykonany motocykl nie ma prawa uzyskać tak dobrych wła­sności prowadzenia, które przecież decydują o bezpie­czeństwie, jak motocykl zbudowany w renomowanej wytwórni, to jednak przy­znać trzeba, że ten Zaporo­żec bije na głowę wszystkie fabryczne maszyny, jeśli chodzi o staranność wykoń­czenia, jakość lakieru i wrażenie, jakie wywiera na oglądających jego syl­wetkę. Pomyślałem wtedy, że motocykl ten musi „paść ofiarą” naszego redakcyjne­go obiektywu i umówiłem się z właścicielem na sesję zdjęciową oraz garażowe pogaduszki o tym, jak po­wstawał ów mechaniczny stwór. 

Spotkaliśmy się ponow­nie już pod koniec sezonu w trzyosobowym składzie. Michał Wawrzonowski – właściciel i twórca Zapo­rożca, Krzysztof, który robił zdjęcia i ja, który piszę te słowa. Jak wiadomo, motocykl najwdzięczniej prezentuje się w ruchu. Poleciliśmy więc Michałowi, aby zrobił kilka rundek na wąskiej, lokalnej, podwarszawskiej drodze. 

Niestety, zdjęcia nie mo­gą oddać wszystkich bodź­ców, jakie podziałały na na­sze wyczulone, motocyklo­we zmysły, gdy patrzyliśmy na zbliżającego się lub odda­lającego choppero-dragstera. Bo oprócz sylwetki pięknie komponującej się w krajo­brazie, oprócz widoku sno­pu iskier krzesanych na za­kręcie przez podnóżek ni­czym z tarczy szlifierskiej, do naszych uszu docierał groźny pomruk czterocylin­drowej V-ki na pustych wy­dechach przepełniając całą okolicę mechanicznym tęt­nem maszyny. Tego nie da się opisać, to trzeba prze­żyć! Zachęcony przez nas do nieco ostrzejszej jazdy Michał stwierdził na ko­niec: „Wiecie – nie wiedzia­łem, że tym się tak fajnie pomyka, ale kończmy już, bo mi się kończą podnóżki!”. 

Po zakończeniu zdjęć, zasiedliśmy wygodnie na turystycznych krzesełkach przed garażem Michała, by przy szklaneczce piwa do­wiedzieć się, jak doszło do powstania tej interesującej maszyny. Michał, jak chyba więk­szość z krążących po pol­skich drogach motocykli­stów, zaczynał swą przygo­dę z jednośladem będąc jeszcze uczniem podstawówki. Pierwszym „sprzę­tem”, który z zapałem ujeż­dżał, wkraczając w arkana jednośladowego rzemiosła, była motorynka. W tym też czasie nastąpiło zdarzenie, które na dobre wciągnęło Michała w zwariowany świat motocykli. 

Otóż jego starszy brat kupił Junaka z przedłużonym przodem, wysoką kierownicą i „gru­bym” tylnym kołem. Kiedy Michał zsiadł z tego chop­pera po pierwszej prze­jażdżce, był już innym czło­wiekiem. Młodzieńcowi do­siadającemu motorynki Ju­nak wydał się wielką ma­szyną o gigantycznej mocy – wielkim, trudnym do opanowania drogowym smo­kiem. No i ten dźwięk czte­rosuwu! Kiedy masz coś ta­kiego pod sobą i panujesz nad tym, świat należy do ciebie, znikają wszystkie problemy codzienności, je­steś tylko ty, motocykl, któ­ry oddaje ci swoją moc i droga, którą musisz poko­nać. Tak więc Michał, „po­rażony” przez Junaka, po­stanowił kupić „prawdziwy” motocykl. W wyniku inten­sywnych poszukiwań udało się namierzyć stare NSU 250. Motocykl był mniej więcej sprawny technicznie, lecz z oryginału pozostał tylko silnik, reszta była zbieraniną przypadkowych części, ale o tym Michał jeszcze wtedy nie wiedział. NSU z racji swego stanu technicznego nie był wier­nym towarzyszem wieloki­lometrowych wypraw, ale za to wprowadził swego właściciela w świat tłoków, popychaczy, trybów i tym podobnych mechanicznych wnętrzności. 

Następnym pojazdem była „emka”, któ­rą Michał starannie przebu­dował, nadając jej sylwetkę lekkiego choppera. Moto­cykl miał przedłużane tele­skopy od MZ, osadzone w półkach od Junaka, przednie koło z hamulcem tarczowym od MZ, tylne ko­ło to szprychowana ob­ręcz od Syreny, zbiornik paliwa – H-D Sportster, zaś schodkowa, dwuosobowa kanapa wieńczyła „emkow­ską” ramę. Silnik miał pole­rowany blok i głowice oraz wyposażony był w dwuna­stowoltową prądnicę od „malucha”. Na tym zgrab­nym chopperku Michał zdo­łał już zjeździć pół Polski i mile go do dziś wspomina. 

Jednak już w czasie moto­cyklowych eskapad na „em­ce” Michał zaczął odczuwać niedostatek mocy silnika. Pomyślał o zbudowaniu od podstaw motocykla, który byłby inny od wszystkiego, co dotychczas widział, któ­rego sylwetka byłaby nienaganna pod względem stylu. Powstał pomysł zbudowa­nia potężnej maszyny z wy­korzystaniem silnika V4 z samochodu Zaporożec. Brat i wszyscy znajomi sły­sząc o planach Michała po­takiwali dla świętego spo­koju głowami z udawanym zrozumieniem, lecz nikt na­prawdę nie wierzył, że Mi­chał zdoła swój zamysł urzeczywistnić. 

Źródło napędu przyszłe­go Monster Bike’a udało się kupić za symboliczne 400 tys. zł. Następnie szybko poddano go remontowi w celu przywrócenia zaklę­tym w czterech cylindrach koniom mechanicznym ich właściwej siły. Potem poja­wił się pierwszy poważniej­szy problem techniczny, z którym twórca motocykla musiał sobie poradzić. Na­leżało bowiem sprzęgnąć samochodowy silnik z mo­tocyklową skrzynią biegów. W tym celu oryginalne sa­mochodowe sprzęgło, wraz z kołem zamachowym, zo­stało wymontowane, a obu­dowa tego mechanizmu została skrócona. Miejsce wy­montowanego koła zama­chowego zajął nowy, spe­cjalnie wytoczony element, będący połączeniem części koła zamachowego od Zaporożca i od „emki”. Teraz już bez przeszkód można było połączyć samochodowy silnik z motocyklowym „na­pędem”. 

Następnie przyszła kolej na zbudowanie kręgo­słupa całej konstrukcji. Do budowy ramy Michał użył fragmentów dwóch ram od „emki”, resztę stanowią elementy wyginane przez niego z rur i spawane w jedną całość. Do podwój­nej rurowej konstrukcji przyspawano uchwyty mo­cowania silnika, na których spoczywa on za pośrednic­twem poduszek gumowych pochodzących z Żuka. Do ramy przykręcony został graniasty zbiornik paliwa, który Michał osobiście wy­ginał i spawał z kawałków blach. W konstrukcję ramy wkomponowana została oryginalna główka od „em­ki”, przednie zawieszenie zaś „pożyczono” od Jawy, a koło przednie od MZ. Mo­tocykl pomalowany został na czarno i tak wyglądał w swej pierwszej wersji. 

Od momentu rozpoczęcia prac do pierwszego wyjazdu upłynęło siedem miesięcy. Nowonarodzony pojazd nie miał łatwego życia. Od razu poddany został inten­sywnej eksploatacji, której trudów ostatecznie nie wy­trzymał. Zatarł się silnik, a wielo­wypust na kole zamacho­wym został sfrezowany „na zero”. W pierwszym sezo­nie życia tego motocykla ujawnione zostały wszyst­kie słabe miejsca konstruk­cji i następną zimę Michał spędził na wprowadzeniu koniecznych modyfikacji.

Poprawione zostało moco­wanie silnika, tak że obec­nie jadąc tym Monster Bi­kiem nie odczuwa się zu­pełnie wibracji (naprawdę, sam sprawdziłem). Zmie­nione zostało malowanie motocykla, dzięki czemu przyciąga on teraz wszyst­kie spojrzenia, gdzie by się nie pojawił. W kolorze ra­my pomalowany został blok silnika. Zmieniono cały przód motocykla, obecnie pochodzi on z H-D, tak sa­mo jak tylny błotnik. W miejscu „emkowskiego” siodła pojawiła się kanapa, przez co sylwetka jeźdźca jeszcze się obniżyła. 

W obecnym swym kształcie motocykl jest już dojrzałą konstrukcją. Prze­jechał w tym sezonie wiele kilometrów bezawaryjnie, lecz w ciągu najbliższej zi­my Michał będzie go jeszcze ulepszał, a potem pla­nuje zakup Harleya i na­stępną zabawę w budowę motocykla „od zera”. Zapo­rożec przejdzie wtedy na emeryturę i stanie się eks­ponatem w kolekcji budo­wanych przez Michała i je­go brata maszyn. 

Obaj bracia pracując przy budowie swych pięknych mo­tocykli zdobyli już niemałe doświadczenie i nabyli du­żych umiejętności. Dysponu­jąc do tego odpowiednim za­pleczem warsztatowym są w stanie każdemu, kto nie ma takich jak oni możliwości, lecz dysponuje odpowiednim zapasem gotówki, zbudować motocykl jego marzeń.

Zdjęcia: Krzysztof Wydrzycki

KOMENTARZE