fbpx

Jak każda dobra przygo­da, ta zaczęła się nagle i niespodziewanie. Sie­dząc przy piwie w moim warsztacie w New Jer­sey odbieram telefon i słyszę: „Czy to jest pan Andrzej Nowak, gitarzysta zespołu TSA?”. „Tak” – odpowiadam zacieka­wiony, bo głos nie zama­wia skrzyni biegów lub lakierowania zbiornika, tylko przypomina mi sta­re czasy.


Przypominamy artykuł Andrzeja Nowaka, znakomitego gitarzysty oraz znawcy i miłośnika klasycznych amerykańskich motocykli, którego pożegnaliśmy w zeszłym roku.


Krótka wymiana zdań i dostaję zaproszenie na parę koncertów w Chicago, szybka decyzja i już siedzę w samolocie, popijając drinka „na rozluźnienie”. 

Chicago 

Miasto uderzyło mnie od razu bardzo dobrą „rockową” atmosferą, o jaką raczej trudno w New Jersey. Bardzo dużo motocykli, szerokie, przestronne ulice, zieleń i, co najważniejsze, za­czyna się strefa „bez kasków”, a co się z tym wiąże: większy luz i bardziej tolerancyjna policja. Od razu na jednej z noc­nych imprez klubowych pozna­ję „weteraniarza”, dawnego kolegę ze zlotów motocyklo­wych w Polsce, który natych­miast doprowadza do spotka­nia mnie z Darkiem – niepisa­nym guru całego tutejszego towarzystwa. Muszę z dumą powiedzieć, że polscy harleyowcy z Chicago to bardzo zwar­ta grupa. Około 25 motocykli i bardzo duża grupa fanów i wielbicieli, którzy bezustannie przewijają się przez towarzy­stwo (łza się w oku kręci, kiedy przypominam sobie mój stary wrocławski klub). 

Pod Crazy Horse

Którejś kolejnej nocy, kiedy wspominamy Polskę i przyja­ciół, zapada wspólna decyzja: jedziemy do Sturgis! Wracam natychmiast do domu (ok. 1000 mil) i zaczynam przygotowy­wać moją starą, poczciwą i ukochaną WL, która przypły­nęła ze mną z Polski. Zmiana opon (zakładam idealne kopie marki Cocer), łańcuchy, aku­mulator oraz elektryczne dro­biazgi (na szczęście dysponuję wszystkimi częściami). 

Z New Jersey wyjeżdżamy we trójkę – ja na WLA 42. Udało mi się także namówić Tomka z jego nowym nabytkiem: Pan­head 56, którego, nawiasem mówiąc, nabył w całkiem nie­złym stanie od starego „Hellsa”. Szybka wymiana rozrządu na nowy, regulacja aparatu, wy­miana gaźnika na S&S (który uważam za najlepszy do Big Twina) i stary Panhead odpala jak Bóg przykazał, a następnie rysuje długą, piękną, czarną li­nię, paląc gumę przed warszta­tem. Jesteśmy z siebie dumni.

Jest i trzeci motocykl, o dziwo… M-72 z 1956 roku – w stanie oryginalnym i z wózkiem. Jak zwykle, tak samo jak w Polsce, „Stary Rus” daje nam popa­lić, ale to dopiero początek. Summa summarum M-ka ląduje na przyczepce, dwa Harleye do vana (w Polsce „blaszak”) i zwartą trzyosobową ekipą wyjeżdżamy do Chicago (tylko 1600 km w linii prostej na za­chód).

Prezydenci i Polacy

Zatrzymujemy się u Darka, gdzie powoli zaczyna zjeżdżać coraz więcej Harleyów i coraz większą ekipą objeżdżamy w nocy kilka klubów. Zupełnie na luzie, bez kasków. Kolejny klub, kolejne piwo, inny zespół, ale muzyka zawsze ta sama. Wracamy do domu i rozpo­czynamy harleyowski wieczo­rek w „atmosferze przyjaźni i ogólnego zrozumienia”. Do rana niedaleko, pojawiają się coraz to nowe Harleye – wiadomo, zbiórka u Darka. „Cisza poranna niczym nie zmącona” – właściciele leżą, motocykle stoją grzecznie w rzędzie, jak gdyby wiedziały wszystko, cze­kając na długą wyprawę. Do Sturgis mamy około 900 mil na zachód. Jeszcze ostatnie prace przy witkowym Shovelu. Da­rek przykręca zbiornik – i w drogę.

Wszyscy lekko podekscyto­wani – przecież jedziemy na największy na świecie zlot Har­leya-Davidsona!!! Około 200 mil od Sturgis pojawia się ciekawe zjawisko, ziemia zaczyna monotonnie drżeć, przyjmując wibracje motocykli. 

Jadą nieprzerwanie dzień i noc, 

coraz więcej i więcej – niesa­mowite, i jak piękne! Są i poje­dynczy jeźdźcy, ale w większo­ści są to zorganizowane grupy ze wszystkich stanów i z róż­nych stron świata. Mija nas du­ża grupa Hells Angels. Jadą pięknie dwójkami, równo, po wojskowemu. Przez tę krótką chwilę daje się odczuć ich wiel­ką potęgę i jedność, jaką stano­wią nie tylko w USA, ale także na całym świecie (chwała im za przetrwanie). 

Piotr (z prawej) wykłada sztukę budowania

Cały czas mijamy mniejsze lub większe obozowi­ska, wszędzie unosi się dym z ognisk i zapach „pieczystego”. A u nas bez zmian, blues, piwo i serdeczna atmosfera to­warzyszy nam do samego Stur­gis. I tu nowe zaskoczenie, bo zlot w Sturgis nie jest tradycyj­nym jednym wielkim spędem na środku lotniska czy placu, tylko wielkim okręgiem harley­owskich obozowisk o promie­niu ok. 40 mil, gdzie Sturgis jest epicentrum całego zamie­szania i miejscem spotkań. 

Prawie wszyscy śpią do­okoła miasta w kanionach i do­linach przepięknego pasma Black Hills (Czarne Góry), któ­re słynęły z wydobycia złota, grabieży, morderstw i napadów – prawdziwy Dziki Za­chód. Na szczęście tradycje te nie zostały przeniesione w te­raźniejszość (na pół miliona zarejestrowanych na zlocie motocykli, plus dwa razy tyle niezarejestrowanych – nie by­ło żadnych incydentów). Przy­jacielska atmosfera towarzy­szyła wszystkim. Rozbijamy obozowisko w Keystone, jakieś 10 mil od słynnych Głów Prezy­dentów. Trzeba odpocząć, bo jutro wycieczka pod górę-po­mnik. 

I tu trzeba nadmienić, że tak właśnie wygląda zlot dla większości uczestników: co­dziennie wycieczka, nowe miej­sce, miasto, pomnik, strumień; wszystko to w South Dakota, w Czarnych Górach dookoła Sturgis. Rankiem jesteśmy pod pomnikiem. Nie powiem, Wa­shington, Jefferson, Lincoln i Roosevelt robią na nas wraże­nie, a my o dziwo na Ameryka­nach, którzy z lekkim niedo­wierzaniem patrzą na polską flagę, dumnie powiewającą na trójkołowcu Johna Babulki. Podchodzą, robią zdjęcia, dys­kutują z nami. W pewnym momencie wydaje mi się, że to my jesteśmy atrakcją dnia, a nie pomnik. Tego się nie zapomi­na. 

Od lewej: Willie G. Davidson, autor i jego WL

Jeszcze chwila odpoczynku dla silników, bo przecież do­jazd do pomnika to ok. czterech mil na pierwszym biegu, cały czas pod górę. Sprawdzam olej – prze­stał się gotować – no to w dro­gę! Zawracamy. Teraz cały czas z górki, chwila zastano­wienia nad hamulcami, ale nie! Muszą wytrzymać, prze­cież wymieniłem je na orygi­nalne, fabrycznie nowe z 1942 roku. Wytrzymały. Wracamy do obozowiska, gdzie czeka nas upragnione pi­wo, ognisko, muzyka i śpiew. Na dobranoc pada propozycja – jutro Sturgis. 

Miasto, tak jak wszystkie in­ne, niczym się nie różni od mia­steczek na Dzikim Zachodzie. Poza jednym: ożywa przez dwa tygodnie w roku. Kluby, restau­racje, stacje benzynowe w tym czasie są przepełnione. Wszyst­ko drży i dudni: tysiące, tysiące Harleyów. 

Dojeżdżamy do głównej uli­cy, słynnej Main Street, po któ­rej każdy z uczestników zlotu musi tradycyjnie chociaż raz przeparadować na swoim moto­cyklu. Wszystko przebiegałoby monotonnie i normalnie, gdyby nie mały incydent. Otóż zawsze i wszędzie zjawiają się tzw. „miejscowi”. Tak było i tutaj. Pod klubem jakiemuś „tubylco­wi” nie spodobał się nasz ak­cent, a nam nie spodobali się tu­bylcy, no i zaczęło się „rodeo”. Na szczęście szybko wybrnęli­śmy z sytuacji, siadamy na ma­szyny, odjeżdżamy. 

Odpoczywamy

Darek od­kręca manetkę w swoim Evolu­tion. Podwójny gaźnik Dell’Orto nabrał powietrza w płuca, ryk­nął ogniem z rur i swąd palonej gumy długo unosił się pod knaj­pą ku uciesze widzów. Ale nie policji, która czekała tylko na pretekst. No i się zaczęło – mo­notonne sprawdzanie numerów silników, ramy, niekończące się pytania, skąd, dokąd i po co, jak to możliwe, że z Polski? I w re­zultacie kara: zakaz wjazdu do Sturgis na jeden dzień. Nie robi to na nas żadnego wrażenia. Wra­camy do obozu, a tam coraz więcej sąsiadów i coraz więcej gapiów podziwiających nasze maszyny. Duma, duma i jeszcze raz duma. 

Kilka następnych dni to wy­cieczki w góry i poszukiwanie ducha prawowitych właścicieli tych ziem – Indian. Udało nam się to kilkakrotnie. Niezapo­mniane górskie strumienie, in­diańskie wodospady, skały; to wszystko wprowadziło nas w mistyczny nastrój dawnych czasów. Dopełnieniem było nocne słuchanie ich prawdzi­wej muzyki, która doprowadzi­ła nas do ekstazy w chłodzie skał i spokojności jeziora. Ra­nek otrzeźwił nas lekkim chło­dem i przypomniał o wystawie, jaką organizuje sam Willie G. Davidson. Krótka decyzja i je­dziemy. 

Widok jak z filmu: luksusowy hotel oblepiony z zewnątrz ogromnymi napisa­mi Harley-Davidson. Dookoła placu słynne firmowe cięża­rówki, którymi rozwozi się z fabryki nowe motocykle. Na parkingu hotelowym – bo tam odbywa się główna impreza – mieszane towarzystwo: od mek­sykańskich Bandidos (gang motocyklowy działający na głę­bokim południu), po eleganc­kich „biznesmenów” ze złotymi zegarkami. Atmosfera podnio­sła, świąteczna, wręcz festiwa­lowa. 

Tak będzie wyglądał pomnik Szalonego Konia, gdy zostanie ukończony

Przy wjeździe na plac od­bywa się selekcja motocykli, które mogą zostać dopuszczo­ne do wystawy. Pierwszy bez problemu wjeżdża Darek, za nim Janusz na trójkołowcu. Ja z tyłu, trochę przestraszony, ale i z odrobiną nadziei, bo WL-ka zrobiła już dookoła Sturgis ok. 700 mil, zakurzona, zabłocona, teraz naprawdę wygląda jak żywcem wyrwana z frontu. I nagle zapraszają mnie do środka, oglądają z za­ciekawieniem, dają numerek, stawiają w rzędzie wystawo­wych maszyn muzealnych. Grupka się powiększa, robią zdjęcia, ktoś żartuje: „Dlacze­go nie pomalowałeś na żółto w czerwone płomienie?” Wszyscy wybuchają śmiechem, pa­trząc życzliwie na ubłoconą „staruszkę”. Powoli dociera do mnie, że mój motocykl stoi w rzędzie obok wypucowa­nych, chromowanych, prawie nigdy nie jeżdżonych wetera­nów na przyfabrycznej wysta­wie Harleya-Davidsona w Stur­gis! Sen się spełnił. 

Zostawiam WL-kę samą sobie i idę zoba­czyć, co u kolegów. Darek, oto­czony tłumem ciekawskich, opowiada o ramie, kołach, ha­mulcach oraz innych najlep­szych rzeczach, jakie zamonto­wał w swoim motocyklu. Zresztą w zeszłym roku na tym samym miejscu zagorzale dys­kutował na temat swojego motocykla z samym Peterem Fon­dą („Easy Rider”). Trudne do uwierzenia, a jednak prawda: jest film, są świadkowie. Jasiu, trochę zdenerwowany, jak gdyby czuł przez skórę, co się za chwilę stanie, nie może znaleźć sobie miejsca, co chwilę „pucuje” swoją „trójkę”, która i tak świeci jak neon. Ma co czyścić. Wszystkie części fa­brycznie nowe, najlepszych firm światowych, własna kon­strukcja na nowiutkim Evolution i pięciobiegowej skrzyni. Jasiu nie zdejmuje polskiej fla­gi! Niech wiedzą, kto przyje­chał. 

Babulowa „trójka”

Robi się późno, komisja ogląda ostatnie motocykle, w tym jak gdyby od niechce­nia „trójkę” Babuli… A niech ich diabli, mówimy do siebie, popijając piwo i słuchając ze­społu, który „rżnął” bluesa, do­dając okrasy imprezie. 

Na ogłoszenie wyników pra­wie nie zwróciliśmy uwagi, do­piero kiedy konferansjer kolejny raz wywołał nazwisko: John Ba­bula, spojrzeliśmy na siebie i po­biegliśmy pod scenę. No i stało się. Jasio został wywołany raz jeszcze i wtedy dotarło do nas, że został zwycięzcą imprezy w swojej klasie. Hura! Hura! Hura! Sam prezes Harleya-Davidsona wręczył mu nagrodę. Łzy radości i szczęścia widzę nie tylko na twarzy Jasia, należało mu się. Dwa lata pracy i wyrzeczeń plus kilkadziesiąt tysięcy dolarów… 

Nowy Evolution Darka zwie się Indianin

Zbieramy się do odjazdu, 

kiedy spotyka nas następna niespodzianka: podchodzi do nas Willie G. Davidson, skrom­ny, serdecznie uśmiechnięty pan, wyglądający jak gitarzysta zespołu ZZ Top, i gratuluje nam, polskiej ekipie, motocykli i pomysłów. Chwilę rozmawia­my o częściach, o weteranach, o Polsce. Z zaciekawieniem ogląda moją WL-kę i kiwa z niedowierzaniem głową, że z Polski! Jeszcze jeden uścisk ręki i mówi: „Ciekawe, co poka­żecie w przyszłym roku. Cze­kam na was, chłopcy!”.

Wracamy do obozowiska szczęśliwi i napełnieni we­wnętrznie czymś, co trudno wytłumaczyć. Następna wy­cieczka to miasteczko Dead Wood. Słynna siedziba hazardu i nierządu. Ulice pełne harley­owców, maszyn, policjantów i domów publicznych, które te­raz, jako obiekty muzealne, stoją zamknięte, przypomina­jąc o dawnych czasach. Mia­steczko żyje w kotlinie, dookoła której od niepamiętnych cza­sów ludzie poszukiwali złota. A co znaleźli, to oddali właści­cielom hoteli i kasyn dla tzw. uciechy ducha i ciała. 

Dwa dni odpoczynku i je­dziemy zobaczyć tzw. „siódmy cud” – pomnik jeźdźca z Black Hills. Wrażenie niepowtarzal­ne, niesamowite. Głowy Pre­zydentów wydają się przy nim małe, nieforemne. To jest do­piero dzieło! Z olbrzymiej gó­ry wyłania się już zarys India­nina, pędzącego na koniu, wskazującego ręką kierunek bitwy. Crazy Horse to imię bohatera-legendy walczące­go o wolność Siuksów. A Ja­nusz Korczak to imię rzeźbia­rza i właściciela góry. Tak, to Polak, nasza kolejna duma za granicami kraju. Korczak, który był asystentem przy budowie głów prezydentów, szybko zrezygnował ze współ­pracy, tylko dlatego, że już wtedy miał swoje pomysły, swoje idee. Podchodził do spraw artystycznie, a nie szpikował ludzi kiczem, jak robią to prawie wszyscy Ame­rykanie. Zresztą dlatego jest kolejnym kompleksem Ame­ryki – ich polskim komplek­sem, ponieważ nigdy nie wy­rzekł się polskości. 

Odjeżdżamy

Z Korczakiem wiąże się przedziwna historia. Podczas pracy na Rushmore (głowy pre­zydentów) pojawił się stary In­dianin – Henry Standing Bear, przywódca Siuksów z Pine Rid­ge. Obserwował on od lat tych prezydentów, którzy niegdyś rządzili Ameryką i przyzwalali na niszczenie wszystkiego, co in­diańskie. Stara legenda mówiła, że pewnego dnia w Czarnych Górach pojawi się człowiek, by dokonać wielkiego dzieła. Kiedy spotkał Polaka, wiedział że to on, ponieważ szamani zaznaczy­li wyraźnie datę jego urodzenia: 6 grudnia, dzień śmierci Szalo­nego Konia. I tak się zaczęło. 

Za­szczepił to w Korczaku kilka­dziesiąt lat temu (tak, bo budo­wa pomnika trwa już kilkadziesiąt lat, a ukończenie jest planowane grubo po 2000 roku). Zaczęto 3 czerwca 1948 roku w obecności ok. 400 Indian. Byli także kuzyni Szalonego Konia: 93-letni Black Elk (Czarny Łoś) i 86-letni wódz High Eagle – Wysoki Orzeł. Kor­czak całkowicie poświęcił się dziełu. Wybudował u podnóży dom, który jest teraz muzeum. Całą budowę od początku do końca wykonuje tylko jego ro­dzina. Finanse to datki dobrych ludzi i Indian. Nie chciał i nie chce żadnej pomocy od rządu amerykańskiego. Rzeźba będzie miała 171 metrów wysokości i 195 metrów długości. Będzie to największa rzeźba świata. Żad­ne zdjęcie nie odda tej potęgi, która jest hołdem dla rodowi­tych mieszkańców tej ziemi. Sam Korczak został pochowany we wnętrzu pomnika, tak jak so­bie życzył. Budowę kontynuuje jego rodzina. 

Jeszcze raz oddajemy hołd górze, Korczakowi i jego rodzi­nie. Jeszcze rodzinne zdjęcie i w drogę. Wieczorem atmosfe­ra jakby smutna, spokojna. Czas wracać do domu. Żegna­my Sturgis, góry, nowych kole­gów i jazda. Trochę smutno, ale nie na długo. W chicagow­skim klubie wyjazd do Stur­gis stał się już tradycją, a więc do zobaczenia za rok. Może przyjazd grupy harleyowców z Polski stanie się rzeczywistością? Czekamy na was!

Tekst i zdjęcia: Andrzej Nowak

KOMENTARZE