Jest bardzo dużo prawdy w twierdzeniu, że Steve McQueen był najlepszym kierowcą wśród aktorów i najlepszym aktorem wśród kierowców. W obu tych dziedzinach odnosił ponadprzeciętne sukcesy.
Na skróty:
Do przybliżenia tej postaci skłoniły mnie smutne dywagacje Erwina na temat mentalnej kondycji społeczeństwa. W ankiecie na najsłynniejszego motocyklistę świata nie wygrał ani Giacomo Agostini, ani Joey Dunlop, Burt Munro, ani nawet Valentino Rossi. Najwięcej głosów otrzymał… Tom Cruise utożsamiany z filmem „Top Gun”. Nie potrafię powiedzieć, czy Tom w ogóle umie jeździć motocyklem, ale pomyślałem, że warto by przybliżyć sylwetkę innej gwiazdy Hollywood, która z pewnością dokładnie zgłębiła sztukę ogarniania maszyny.
Mało tego – Steve McQueen robił to jak mało kto na świecie. Wystarczy wspomnieć, że z powodzeniem startował w międzynarodowych sześciodniówkach, będących wtedy jednymi z najważniejszych imprez offroadowych na świecie. Podkreślić należy, że w 1964 roku był nawet członkiem reprezentacji USA na International Six Day Trials. Ale brał także udział w innych zawodach motocyklowych, jak choćby Baja 1000, Mint 400 czy Elsinore Grand Prix.
Rogata dusza
Mimo że McQueen żył zaledwie 50 lat, pozostawił po sobie niezapomniane kreacje filmowe, a także kilka zwycięstw w prestiżowych zawodach motocyklowych. Nie mówiąc już o samochodowych, bo auta także były jego wielką pasją.
Urodzony w 1930 roku Steve nie miał lekkiego dzieciństwa. Ojciec był pilotem-kaskaderem w cyrkach powietrznych. Tyle tylko, że bardzo szybko porzucił rodzinę i odleciał w nieznanym kierunku. To zapewne po nim Steve odziedziczył fascynację prędkością i ryzykiem. Matka również nie była zainteresowana wychowywaniem syna, przekazując go dziadkom żyjącym na dużej farmie. Wiejskie życie jednak nie odpowiadało chłopakowi i jako dwunastolatek wrócił do matki do Los Angeles. Już dwa lata później przestąpił do ulicznego gangu, niebawem zaś trafił do „poprawczaka” w Cino Hills. Chyba dobrze mu ten pobyt zrobił, bo po kolejnych trzech latach wstąpił do korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, gdzie odbył służbę wojskową. Tu jednak także na wierzch wyszła jego rogata dusza. Uciekł „na lewiznę” i zaszył się gdzieś z dziewczyną na dwa tygodnie. Gdy został złapany, stawiał opór przy aresztowaniu i spędził w więzieniu 41 dni.
W 1952 roku postanowił się ogarnąć i podjąć studia aktorskie, a trzy lata później debiutował na nowojorskim Broadwayu. Ale to właśnie trudne dzieciństwo i młodość spędzona raczej w ubóstwie zbliżyły Steve’a do motocykli. Na studia zarabiał, ścigając się motocyklami na Long Island City Raceway. Po prostu nie było go stać na samochód, a odziedziczony po ojcu temperament czynił z niego wytrawnego jeźdźca. W wieku 25 lat zarabiał już jako aktor (podobno całkiem nieźle), mógł więc pogłębiać swoje pasje – jazdę motocyklami terenowymi. Potrafił także doskonale łączyć zainteresowania filmem i motoryzacją. W 1971 roku nakręcił pełnometrażowy film (także zapłacił za ten projekt) „Le Mans”. I mimo że była to finansowa klapa, do dzisiaj jest on uważany za dokument najwierniej oddający ducha tych wyścigów. To właśnie McQueen wypowiedział słynne słowa – „Wyścigi to życie. Wszystko przed i po jest zaledwie czekaniem”. W 1978 roku został wprowadzony do panteonu Off-Road Motorsport Hall of Fame – galerii sław poświęconej wybitnym zawodnikom i uczestnikom wyścigów motocyklowych w USA.
Steve po prostu żył jak chciał. Kochał szybkie motocykle, samochody i piękne kobiety. W świecie filmowców słynny był ze słabości do płci przeciwnej. Zakochiwał się szybko i łatwo. To, zdaje się, nawet uratowało mu kiedyś życie. Był na liście seryjnego zabójcy Charlesa Mansona. Jechał nawet na przyjęcie do posiadłości Romana Polańskiego, podczas którego doszło do morderstwa siedmiu gości przez sektę. Po drodze jednak poznał autostopowiczkę, zawieruszył się z nią na parę dni i na bankiet nie dojechał.
Jak to było ze skokiem?
Pewnie każdy szanujący się motocyklista zna film „Wielka ucieczka”, w którym to Steve przeskakuje przez płot na motocyklu. Rzeczywistość była jednak odrobinę inna. To wcale nie aktor osobiście wykonał słynny skok, a kaskader i jednocześnie wieloletni przyjaciel McQueena – Bud Ekins. Później podkreślane było, że oczywiście Steve dałby radę, ale ze względów ubezpieczeniowych i niechęci producenta do ponoszenia ewentualnych strat, gdyby coś poszło nie tak, zadanie powierzono dublerowi, czego aktor wcale nie ukrywał. Plotka głosi, że poza kamerą McQueen rzeczywiście przeskoczył ten płot na rowerze. Jednak nigdy nie dowiemy się tego na pewno, to jedna z legendarnych hollywoodzkich opowieści. A tak przy okazji – w filmie wykorzystano jeden z pierwszych seryjnych scramblerów – Triumpha TR6 Trophy. Ten motocykl powstał w latach 50. ubiegłego wieku, więc siłą rzeczy nie mógł być używany w czasie II WŚ. W niczym nie przeszkodziło to jednak producentom filmu ani tym bardziej marce Triumph, która w okolicach 2011 roku wypuściła na rynek limitowaną serię „Bonneville T100 Steve McQueen”, malowaną w matową zieleń z autografem słynnego aktora na zbiorniku. Zapewne nie mógł osobiście składać podpisu, bowiem nie żył już od dobrych kilkudziesięciu lat. Niemniej motocykle rozeszły się jak świeże bułeczki i do dzisiaj trzymają bardzo wysoką cenę.
Zresztą, pośmiertnie ze sławy McQueena korzystał nie tylko Triumph. Na początku 1998 roku agencja reklamowa Young & Rubicam wpadła na pomysł, aby do reklamy nowego modelu Forda Pumy zatrudnić… Steve’a. Wykorzystano sceny pościgu ulicami San Francisco z innego kultowego filmu „Bullit”. –Mustanga zamieniono na Pumę, poklecono sceny nowe ze starymi i komputerowo wmontowano aktora. Mimo że od śmierci Steve’a minęło niemal 20 lat, to reżysera spotu podobno pytano, jak pracowało mu się z gwiazdą. Nota bene, sukces reklamówki był tak wielki, że Ford zdecydował się na wprowadzenie w 2001 roku specjalnej edycji Mustanga – Bullit. To kolejny dowód na niezwykłą ikoniczność tej postaci.
I jeszcze jeden wątek poboczny historii z filmem. Bud Ekins to też był niezły przegość. Tak trochę mimochodem, podczas kręcenia filmu „Great Escape” zdobył złoty medal w ISDT (International Six Days Trial) w 1962 roku na własnym (nie filmowym) TR6, który później zachował jako ważny element swojej słynnej kolekcji pamiątek. Dwa lata później, w 1964 roku, panowie nieźle zaszaleli – Bud i Steve pojechali do NRD na kolejną edycję ISDT. Obaj całkowicie rozbili swoje maszyny trzeciego dnia, a przy okazji Ekins złamał nogę w kostce.
Żył jak chciał
W pewnym stopniu przyczyną przedwczesnej śmierci McQueena było jego zamiłowanie do sportów motorowych. Choroba, która go powaliła – międzybłoniak – to schorzenie niemal zawsze wywoływane przez długotrwały kontakt z azbestem. W latach 50. i 60. ubiegłego wieku to właśnie tym materiałem izolowano przeciwogniowo kombinezony rajdowe. Mało tego, azbestem w postaci płynnej nasączano tkaniny, którymi chroniono okolice ust i nosa. Na skutki nie trzeba było długo czekać – u aktora zdiagnozowano złośliwą odmianę raka płuc, a później i żołądka. Ale przyczyna mogła być także inna – niemal przez całe życie McQueen jarał z upodobaniem papierosy. W dobę po przeprowadzonej (podobno z sukcesem) operacji usunięcia guzów z żołądka Steve zmarł na atak serca. To smutne wydarzenie miało miejsce nad ranem 7 listopada 1980 roku.
Mimo że żył krótko, to intensywnością życia mógłby obdzielić co najmniej kilka osób. Jego ulubionym zajęciem w wolnym czasie było gonienie motocyklami po pustyniach. Tu kolejny cytat z aktora: „Wolałbym obudzić się na środku pustkowia niż w jakimkolwiek mieście na świecie”. Wygląda na to, że im bardziej był sławny i rozchwytywany, tym bardziej od tego uciekał. W późniejszym okresie życia zainteresował się motocyklami zabytkowymi i stworzył potężną ich kolekcję. W pozostawionych zbiorach było wiele maszyn, ale ulubione, których używał chyba najczęściej, to: Husqvarna 400 Cross, Triumph TR 6 650 Special, Métisse Desert Racer, Indian Power Plus Daytona i Cyclone Boardtracker. Nie trzeba dodawać, że wszystkie te fantastyczne motocykle aktora sprzedane zostały na aukcjach za kolosalne sumy. Dla przykładu – Cyclone z roku 1915 w roku 2015 poszedł za 775 000 dolarów. Zapewne dzisiaj ich wartość jest jeszcze większa, bo maszyny po Stevie mogą być ozdobą najpoważniejszych światowych kolekcji. Z kolei o przygodzie Steve’a z samochodami można byłoby napisać osobną historię…
Zdjęcia: Moviestore Collection / A7A Collection / DPA Picture Alliance / Universal Images Group North America LLC