Kiedy w końcu udało się skutecznie połączyć rower i bryczkę z silnikiem, ludzkość błyskawicznie wpadła w szpony demona prędkości. Ścigano się praktycznie na wszystkim, co tylko poruszało się do przodu. Przekraczane były przy tym kolejne granice rozsądku. I nie ma się co oszukiwać – era ta trwa w najlepsze!

Co ciekawe, na przełomie XIX i XX wieku nasi przodkowie twierdzili, że prędkość 100 km/h jest granicą, poza którą kierowcę spotka jedynie śmierć. Uważano wtedy, że samo przekroczenie tej bariery będzie skutkowało ustaniem funkcji życiowych organizmu. Praktyka bardzo szybko zweryfikowała ten pogląd, jednak magiczna bariera „setki” wciąż tkwi w nas bardzo głęboko. Nie na darmo znaczna ilość ograniczeń prędkości na drogach publicznych (poza miastem) oscyluje wokół tej właśnie liczby, chociaż pierwszy lepszy sportowy motocykl osiąga ją mniej więcej na pierwszym biegu.

Mimo że sceptycy uważali, że motoryzacja przyniesie jedynie śmierć i zagładę ludzkości, krowy przestaną dawać mleko, a kury nieść jajka, rozwijała się ona bardzo szybko. Chociaż z drugiej strony, przeciwnicy pojazdów spalinowych nie poddawali się. Dziadek mojej żony opowiadał, że jeszcze w początkach lat 20. ubiegłego wieku był świadkiem sytuacji, gdy przez zapadłą podkrakowską wieś przejeżdżał motocykl, a chłopi gonili go z widłami, krzycząc: „Diaboł!”. To dopiero była wrogość w stosunku do motocyklistów!

Tor Brooklands był jednym z pierwszych tego typu obiektów na świecie. Tutaj wyścigi motocyklowe w roku 1928

Nie tak prędko!

Nie myślcie jednak, że to galicyjskie wsie były prekursorem niechęci do szeroko pojętej motoryzacji. Już w roku 1865, w trosce o życie i zdrowie obywateli, brytyjski parlament wprowadził „prawo czerwonej flagi” (Locomotives on Highways). Akt ten zabraniał poruszania się parowym omnibusem bez osoby biegnącej przed nim w odległości ok. 50 metrów i w celu ostrzeżenia innych użytkowników dróg wymachującej czerwona flagą, a w nocy latarnią. W praktyce oznaczało to ograniczenie prędkości do ok. 5 km/h. Dodatkowo ograniczono prędkość poruszania się pojazdów mechanicznych do 4 km/h w mieście i 6 km/h poza miastem.

Żeby startować na Man TT (1907), trzeba było mieć wyciętą z głowy „klepkę strachu”. I tak jest w zasadzie do dzisiaj

De facto wcale nie chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa. Po prostu bardzo silne lobby transportu konnego, obawiając się o swój byt, usiłowało w ten sposób zwalczyć rosnąca konkurencję. Parowe omnibusy bez trudu osiągały prędkość ok. 25 km/h, były znacznie silniejsze od koni i były w stanie pracować niemal na okrągło. Co ciekawe, z tych samych powodów już 10 lat wcześniej (1855) w Wielkiej Brytanii ograniczono ustawowo prędkość lokomotyw do 16 km/h. W takich warunkach rzeczywiście trudno było się ścigać, ale po pierwsze – postępu nie da się zatrzymać, a po drugie, Zjednoczone Królestwo to nie cały świat, więc obrażeni entuzjaści sportów motorowych po prostu wynieśli się tam, gdzie na „Boga Prędkości” patrzono bardziej przychylnym okiem. Co prawda słynna ustawa została uchylona w całości w roku 1896, ale mleko już się rozlało – Wielka Brytania pozostała daleko w tyle za przodującymi w dziedzinie rozwoju motoryzacji państwami Europy.

„Prawo czerwonej flagi” na lata zablokowało rozwój brytyjskiej motoryzacji

Zobacz też:

Pierwsze zmagania

Pierwszy oficjalny wyścig motocyklowy (a w zasadzie motocyklowo-samochodowy) odbył się w Francji w roku 1894, na liczącej 126 km trasie Paryż-Rouen. Wydarzenie to zorganizowane było przez poczytny dziennik „Le Petit Journal”, a na starcie stanęły aż 102 bardzo różnej konstrukcji pojazdy, chociaż do startu dopuszczono jedynie 21 z nich. Przykładem maszyny, która nie przeszła kwalifikacji, może być brytyjski motocykl Garrard & Blumfield, z silnikiem Laurin & Klement. Zwyciężył parowy pojazd de Dion Bouton z czteroosobową załogą, uzyskując średnią prędkość 17 km/h. Niby sporo jak na tamte czasy, ale przecież już w roku 1899 roku Jamais Contente, elektryczny samochód o nadwoziu w aerodynamicznym kształcie pocisku, ustanowił światowy rekord prędkości – 105,9 km/h. Zapewne i tę imprezę wygrałby „elektryk”, tylko z  jego zasięgiem było słabo. Skąd my to znamy…

Motocykle Gerrard ścigały się już w roku 1894

Nie wspominałbym o tej imprezie, ale startowały w niej, co prawda bez większych sukcesów, także motocykle. W owym czasie pojazdy te, rozwijające moc rzędu 3-5 KM, nie były jeszcze dzielone na wyczynowe i drogowe. Rok później odbyły się kolejno: zawody na trasie Paryż-Bordeaux-Paryż oraz dwie rundy w Stanach Zjednoczonych. Następne lata przyniosły także wyścigi w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Austrii oraz pierwsze imprezy górskie. Mniej więcej wtedy też ludzkość odkryła, że wyścigi znacznie lepiej ogląda się, gdy pojazdy kręcą się w kółko – pierwszy tor zbudowano w angielskim Brooklands (1907), a następny w amerykańskim Indianapolis (1909). W tym czasie po raz pierwszy rozegrany został najsłynniejszy (do tej pory) wyścig drogowy świata – TT na wyspie Man.

Takie wyścigi nazywano „board track”. Były naprawdę szybkie i niebezpieczne

Na szosie i na torze

Po zniesieniu ustawy o „czerwonej fladze” Wielka Brytania szybko nadrabiała zaległości w motoryzacji, a wszelkiego rodzaju wyścigi i rajdy stały się tam bardzo popularne. Niespodziewana katastrofa nastąpiła w roku 1904, w którym brytyjski parlament, przerażony lawinowo rosnącą liczbą wypadków komunikacyjnych, wprowadził prawo ograniczające prędkość maksymalną pojazdów do 20 mph. To dosyć skutecznie wyhamowało zapędy sportowców i zmusiło ich niejako do „wyścigowej emigracji”.

Wyspa Man, będąca terytorium częściowo niepodległym i dysponująca własnym parlamentem, nie wcieliła w życie (bo nie musiała) tego prawa, więc obrażeni brytyjscy sportsmeni postanowili tam właśnie uprawiać swoje niebezpieczne hobby. Początkowo odbywały się tam także wyścigi samochodowe, na trasie St.John’s-Douglas-Castletown, jednak gdy w 1906 markiz de Mouzilly ufundował wspaniałe trofeum – srebrną figurkę Merkurego posadowioną na motocyklowym kole – dla najszybszego „motocykla turystycznego”, impreza została zdominowana przez jednoślady.

Do oglądania rajdów i wyścigów zachęcały „romantyczne” materiały prasowe

Tak właśnie w roku 1907 zrodziły się legendarne wyścigi Tourist Trophy, które (z niewielkimi przerwami na czas II wojny światowej) rozgrywane są do dzisiaj. Ich zwycięzcy na zawsze wpisują się do historii motocyklizmu. Żeby uświadomić sobie, jak szybkie były kiedyś motocykle, zerknijmy na czasy. Już w roku 1920 rekordowy przejazd odbył się ze średnią prędkością 55,6 mph (ok. 90 km/h), a przecież trasa wyścigu przebiega także przez wsie i miasteczka. Nawet współczesne motocykle nie są w stanie tyle osiągnąć na odcinku, powiedzmy, Warszawa-Mrągowo…

Pierwszym europejskim profesjonalnym torem wyścigowym był Brooklands (otwarty w tym samym roku, w którym odbył się pierwszy  Man TT), na którym motocykle zaczęły się ścigać  w roku 1908. Pierwszy zanotowany rekord toru wynosił w tym czasie 57,88 mph (ok. 93 km/h), a ustanowił go W.G. McMinnies na motocyklu Triumph 3,5 KM. Maszyny z wózkami bocznymi dołączyły do rywalizacji w roku 1912. W USA pierwszy wyścig na obiekcie typu board track (owalny tor z nawierzchnią z drewnianych desek) rozegrano na torze Los Angeles Motordrome (pętla o długości 1,6 km) w 1910 roku. Motocykliści ścigali się już wtedy z prędkościami przekraczającymi 160 km/h.

Rok 1909. Gigantyczny, trzylitrowy silnik, wiotka rama i absolutny brak hamulców

Wstydu nie było

Również w Polsce sporty motorowe mają długą historię i nie mamy powodu do wstydu. Tyle tylko, że pierwsze wyścigi odbywały się u nas w czasach, gdy… niepodległej Polski jeszcze nie było. Frekwencja na nich nie była może porażająca, bo startowało zaledwie po kilku zawodników, ale wyścigi odbywały się już w czerwcu 1903 roku, kiedy to powstała sekcja motocyklowa przy Warszawskim Towarzystwie Cyklistów. Do tego celu nadawał się chyba tylko jeden obiekt –  ziemny tor kolarski na Dynasach, zbudowany w roku 1892. Chwilę potem, bo w sierpniu tego samego roku, odbył się pierwszy wyścig szosowy (o ile oczywiście ówczesne drogi można była nazywać szosami), gdzieś w okolicach Zegrza, które było wtedy zwykłą prowincjonalną wsią – Zalew Zegrzyński powstał dopiero w latach 60. XX wieku.

W dziedzinie sportów motorowych II RP nie miała się czego wstydzić. Na zdjęciu powyżej Grand Prix Polski w 1938 roku

Do tego wyścigu, rozgrywanego na niebagatelnym dystansie 102 km, zgłosiło się sześciu zawodników (w tym czasie w samej tylko Warszawie zarejestrowanych było ok. 30 motocykli), z czego zawody ukończyło tylko czterech. Zwycięzca – Julian Osiński – osiągnął wtedy średnią prędkość 39 km/h, co dzisiaj, szczególnie w czasie niedzielnych powrotów z weekendu, jest wyczynem raczej niemożliwym do powtórzenia. Od tej pory wyścigi motocyklowe organizowano już cyklicznie, a zawody, które można uznać za oficjalne Grand Prix Polski, po raz pierwszy rozegrane zostały w roku 1905 i był to wyścig o mistrzostwo Królestwa Polskiego na trasie z Warszawy do Siedlec i z powrotem. Potem było już tylko szybciej i szybciej, chociaż głównym problemem w rozwoju wyścigów motocyklowych w naszym kraju był stan polskich dróg, czym również zajmiemy się w tym cyklu.

Prędkości osiągane przez pierwsze sportowe maszyny zapewne na nikim nie zrobią dzisiaj wrażenia, do momentu, gdy przyjrzymy się bliżej archiwalnym fotografiom. Większość tych maszyn jest niemal całkowicie pozbawiona hamulców i zawieszeń kół. Czy ktoś z was próbował rozpędzić się rowerem do prędkości 90 km/h? Z górki pewnie by się dało, ale by to zrobić, naprawdę trzeba mieć wyciętą z mózgu „klepkę strachu”. Jak mówi stare sportowe powiedzenie – w wyścigu wygrywa nie ten, kto prędzej jedzie, ale ten, kto później hamuje. Pierwsze wyścigowe motocykle nie miały z tym problemu, bo praktycznie nie hamowały, ale tematem opóźnień zajmiemy się już w następnym odcinku tego cyklu.

Zdjęcia: archiwum redakcji

KOMENTARZE