fbpx

Przysłowiowa burza w szklance wody może być bardzo intensywna, zwłaszcza jeśli wodę zastąpimy colą i wrzucimy tam pastylki Mentos. Setki takich efektownych eksperymentów znajdziecie chociażby na YouTube. Gdzie w tym wątek motocyklowy? Jeśli umówimy się, że masowa opinia polskich motocyklistów to szklanka lub butelka coli, to rolę mentosów przejmie kilka pozornie neutralnych tematów, które wystarczy opublikować i udostępnić do komentowania. 

Nietrudno się domyślić, że dwa dyżurne materiały wybuchowe w świecie mediów motocyklowych to napęd elektryczny i pojazdy produkcji chińskiej. Nie trzeba tego specjalnie udowadniać, wystarczy wejść na naszego Facebooka i przewinąć kilkanaście artykułów. Jeśli w którymś z nich pojawi się jeden z tych tematów, to sekcja komentarzy zazwyczaj zaczyna buzować. A jeśli w dodatku padnie opinia, że elektryki mają swoje zalety  i mogą być równie fajne jak motocykle spalinowe, a część „chińczyków” już teraz dorównuje motocyklom uznanych marek, można być niemal pewnym eksplozji. I nie jest to fala rzeczowych argumentów i kulturalnej dyskusji, a raczej coś w rodzaju ostrej reakcji alergicznej w postaci wysypki z inwektyw, bluzgów i oskarżeń o sprzedanie się wiadomym biznesom. 

bmw-vision-dc-roadster

Skąd bierze się ta prawidłowość? Szczerze mówiąc, wciąż nie wiem, ale obserwuję ten fenomen od dawna i z niesłabnącym podziwem. Mnie nie chciałoby się marnować czasu i energii na zrównywanie z ziemią rzeczy, które mnie nie dotyczą i których nie próbowałem. Bo w końcu nierzadko trafia się wielozdaniowy elaborat zakończony mocną puentą „elektrykiem nigdy nie pojadę” czy „na chinola nie wsiadłem i nie wsiądę”. Zresztą, pół biedy jeśli w ogóle chciało się komuś coś napisać. Emotka śmiejącej się gęby, którą można „zareagować” na poszczególne treści, dała tym, którzy często nie potrafią sklecić zdania poczucie, że są ważną częścią dyskusji. 

Uczciwie zaznaczam, że oczywiście pojawiają się również opinie osób, które np. kupiły chiński motocykl 125 i srodze się zawiodły. Takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza z produktami z najniższej półki cenowej, za którą idzie jakość. Ich komentarze są cenne, bo mają poparcie doświadczeniu, a nie w pielęgnowanym przez lata wewnętrznym „nie bo nie”. 

Fakty po faktach

Chociaż motocykle to wciąż ogromna sfera emocji, ja lubię rozmawiać o faktach. Tutaj trochę podkładają się sami producenci, np. wiecznie reklamując napęd elektryczny jako „czysty” lub „ekologiczny”, co na spalinowych ortodoksów działa jak płachta na byka. Moim zdaniem dużo uczciwiej – i przy okazji skuteczniej – byłoby zaznaczać, że jest on czysty LOKALNIE, bo z tym nie da się dyskutować. Elektrykami można bezemisyjnie jeździć w centrach miast, kampusach uniwersyteckich czy halach targowych. Brak spalin i hałasu czyni te miejsca obiektywnie znacznie przyjemniejszymi, przy czym wciąż nie brakuje podejścia, że ryk motocykla na przelotowym tłumiku to „naturalne odgłosy miasta i jak sie nie podoba, to wyprowadź się na wieś”. Problem globalnych zanieczyszczeń przy pozyskiwaniu energii oczywiście pozostaje, ale wykracza on daleko poza pojedynek elektrycznych motocykli i skuterów ze spalinowymi.

Dalej, czy w elektryku brakuje dźwięku? Oczywiście, że brakuje, wibracji też. Czy w kwestii przyjemności z jazdy jest to czymś rekompensowane? Tak – niesamowitą, nieporównywalną z pojazdami spalinowymi reakcją na otwarcie przep…, tfu, potencjometru. Dostępny moment obrotowy i liniowość są na aż niepokojąco wysokim poziomie. Oczywiście mowa tu o pełnowymiarowych, mocnych motocyklach, takich jak Livewire. Zapytajcie Simpsona, który nie ma jeszcze w garażu elektrycznego Harleya tylko z tego powodu, że póki co jego Excel po dodaniu raty leasingowej płonie jak konar ze słynnej reklamy.

Przy okazji, być może to tylko moja projekcja, ale wydaje mi się, że mamy już na rynku ogniwo przejściowe ewolucji między tymi dwoma napędami – motocykl spalinowy, który zachowuje się jak elektryczny, a przy tym jego istnienie nikogo nie oburza. Mówię o sześciocylindrowym BMW K 1600. Przejechałem kilka długich tras wersją bagger i w moim odczuciu maszyna ta pracuje tak gładko i bezwibracyjnie, a przy tym ma potężne osiągi, że wstawienie do niej silnika elektrycznego nie zrobiłoby wielkiej różnicy w odbiorze, jeśli nie liczyć braku skrzyni biegów. I oczywiście wciąż nierozwiązanego (ale tylko w turystyce) problemu zasięgu i szybkiego ładowania. 

Chiny wszędzie

Tematu „chińczyków”, które chcą być „premium” nie będę specjalnie rozwijał, bo chcąc czy nie chcąc, jeśli posiadasz w miarę młody, kilkuletni motocykl, to takim właśnie pojazdem już jeździsz. Zbudowanym w ogromnym stopniu z komponentów wykonanych w Chinach, Indiach, Tajlandii itp. – od elektroniki, przez przełączniki, plastiki, po silniki i całe motocykle czy skutery, które noszą potem dumne logo europejskich czy japońskich marek. Wszystko jest kwestią ceny i ustaleń z podwykonawcą, możliwości azjatyckiego przemysłu są nieograniczone. 

Weźmy dwie 125-tki: Yamahę MT-125 i Zontesa 125 U. Poza stylistyką i ośmioma tysiącami złotych na fakturze, nie ma między nimi większych różnic. Technologia, wyposażenie, materiały, wykonanie i osiągi są na zbliżonym, bardzo wysokim poziomie. A rzeczone osiem tysięcy dopłacasz do marki i utraty wartości przy odsprzedaży – która zresztą też bierze się wciąż bardziej z emocji i przekonań, niż z faktów. 

Nikt ich nie chce?

Kolejny hit komentatorskiej listy przebojów to „nie piszcie o elektrykach, bo nikt ich tu nie chce”. Łatwe szafowanie takimi słowami jak „nikt”, „wszyscy”, „nigdy” czy „zawsze” jest nie tylko bardzo buńczuczne, ale też obarczone potężnym ryzykiem minięcia się z prawdą. Na dalszy rozwój pojazdów elektrycznych czeka kilka naprawdę licznych grup odbiorców. 

Pierwsza to ci, którzy mieli okazję się nimi przejechać, poznali specyfikę i zakochali się w niej, co jednocześnie nie wyklucza sympatii i przywiązania do maszyn spalinowych. Cześć, to ja i Andrzej!

Druga, prawdopodobnie najliczniejsza, to młodzi ludzie, z których wielu nie wypowiada się w komentarzach bo… nie korzysta już nawet z Facebooka, uważając go za przestarzałą platformę dla dinozaurów. Oni patrzą na rozwój motoryzacji inaczej, zacierają granice między pojazdem a elektronicznym gadżetem. Urodzili się niedawno, większość z nich nie doświadczyła dźwięku i wibracji motocykli spalinowych, więc za nimi nie tęskni. I tu smutne przypomnienie z gatunku „memento mori” – to oni są przyszłością dla wszystkich producentów motocykli, a nie my, nieubłaganie kurcząca się populacja z korzeniami w XX wieku. 

Trzecia grupa, do której sam się zaliczam, to motocykliści upatrujący w cichym i bezemisyjnym napędzie szansę na szerszy dostęp do legalnych tras poza asfaltem, w tym dróg leśnych. Zobaczymy…

Ignorowanie, nie ignorancja

Jak najbardziej zachęcam do dalszego krytykowania, wytykania, punktowania, nawet ośmieszania. Tak, każ temu od elektryków spieprzać, ale zrób to tak, żeby poczuł ekscytację na myśl o zbliżającej się bezemisyjnej podróży. Nie bądź wujkiem Jankiem, mistrzem ciętej riposty. Niech źródłem krytyki będą fakty, a nie wyobrażenia, przesądy i zwykła ignorancja. Chciałbym też ośmielić tych, którzy do nowości i zmian podchodzą z entuzjazmem, a przynajmniej bez strachu. Wciąż niestety działa mechanizm, zgodnie z którym łatwiej zebrać energię, by komuś w komentarzu dowalić, niż gdybyśmy mieli wyrazić entuzjazm.

Żeby nie było – sam patrzę na zachodzące zmiany z dużą rezerwą. Wkurza mnie, że nie mogę już kupić w polskim salonie nowego motocykla typu dual sport bez elektroniki i na gaźniku, a na innych kontynentach nowe DR 650 czy KLR 650 (chociaż ten akurat właśnie dostał wtrysk paliwa) są normalnie dostępne i w dodatku tanie. A ja do mojej turystyki lekko terenowej nie potrzebuję niczego innego. Nie obrażam się jednak na galopujący świat, który w dodatku pędzi coraz szybciej. Na szczęście póki co można go ignorować i jechać swoim torem. A już na pewno nie mam potrzeby, by przy każdej okazji wywieszać transparent z własnymi frustracjami.

 

KOMENTARZE