fbpx

Historia motocyklizmu to nie tylko rozwój konstrukcji. Przede wszystkim tworzą ją ludzie i ze zdziwieniem zauważyłem, że w tym cyklu zabrakło tego zasadniczego komponentu. Nadrabiamy szybko zaległości.

Od czegoś trzeba zacząć i mój wybór padł na kluby spod znaku MC. Spokojnie – tym razem nie będzie o ich „wizjach i misjach”, czyli zasadach i prawach, jakimi się kierują. Postaram się w miarę obiektywnie przybliżyć genezę powstania i kilka pikantnych szczegółów z życia tego ogólnoświatowego ruchu.

Federacja a motocykliści cywilni

Wydaje się, że przed II WŚ motocykle w USA postrzegane były jako maszyny dla uboższej części społeczeństwa. Oczywiście były także motocykle bardzo drogie i ekskluzywne, ale produkowane i sprzedawane w niewielkich ilościach. W większości na jednośladach jeździli młodzi ludzie z obszarów mało zurbanizowanych, którzy lubili co jakiś czas wspólnie poszwendać się po okolicy i na łonie natury czy pojawić się w wiejskich barach, by popić trochę tego i owego.

Tę sytuację można nieco porównać do naszego niezrzeszonego motocyklizmu lat 70. Owszem, były zloty i wspólne zabawy, ale o klubach, barwach czy jakichś regułach nikt nie słyszał. Nie znaczy to wcale, że nie było w USA organizacji czy federacji zrzeszających motocyklistów – tak jak u nas Automobilkluby i PZMot. Pierwszą federację motocyklową Federation of American Motorcyclists (FAM) powołano w Stanach już w roku 1903. Powstała ona z inicjatywy nowojorskiego klubu „New York Motorcycles Club” zrzeszającego wtedy ok. 90 członków. Nota bene, na to spotkanie George Hendee (twórca marki Indian) przywiózł 109 deklaracji członkowskich z obszaru Nowej Anglii. Przy okazji – w USA w zasadzie wszystkie kluby motocyklowe są „MC”, bo to jedynie skrót od Motorcycle Club.

Kluby 1% MC stały się wdzięcznym tematem dla filmowców

Generalnie do klubów „jednoprocentowców” nie należeli grzeczni chłopcy

Outlaws to najstarszy amerykański klub niezrzeszony w AMA

Federacja, jak to federacja, utknęła w papierologii, opracowując coraz to nowe regulaminy i statuty, po czym umarła śmiercią naturalną tuż przed I WŚ. Jej rolę przejęła niebawem American Motorcycle Association (AMA) z hasłem „Zorganizowana mniejszość zawsze może pokonać niezorganizowaną większość”. Jednak zdecydowana większość motocyklistów, a byli to przeważnie słabo zarabiający robotnicy, miała chyba gdzieś takie organizacje. Po prostu lubili jeździć kupą i dobrze bawić się we własnym towarzystwie. Wydaje się, że pierwszym takim „niezorganizowanym” klubem był założony w roku 1935 McCook Outlaws. Dlaczego w ogóle wspominam o federacji, skoro miało być o chłopakach spod znaków MC? Bo federacja AMA odegrała w spektaklu ważną rolę, ale o tym za chwilę.

Weterani

Sytuacja zmieniła się po zakończeniu II WŚ, gdy do domów wracali weterani. Sami nie bardzo wiedzieli, co ze sobą robić w czasach pokoju. W dodatku rząd amerykański chyba też nie miał wizji, jak ich zagospodarować, a jedynym pomysłem na leczenie wojennej traumy była sprzedaż motocykli z demobilu za przysłowiowego dolara. Sfrustrowani, zdezorientowani młodzi ludzie (a było ich całkiem sporo), których w dodatku łączyły silne więzy wojennego braterstwa i armijna dyscyplina, w połączeniu z motocyklami musieli stanowić mieszankę wybuchową. Historia potoczyła się bardzo szybko.

Wszystko zaczęło się od niewinnie wyglądającego zlotu, a właściwie wyścigów Gypsy Tour w Hollister w lipcu 1947. Podobno (nie ma oficjalnych raportów policyjnych) doszło tam do burd i awantur, a prasa rozgrzała temat. Pierwszy o incydencie napisał „San Francisco Chronicle and Live” i rozkręcił aferę medialną. Tam to chłopcy z klubu Pissed Off Bastards of Bloomington trochę za dużo wypili i wzniecili awantury, które zostały mocno przekoloryzowane przez dziennikarzy. Nastawienie społeczeństwa do motocyklistów po tej negatywnej kampanii medialnej bardzo się pogorszyło.

W USA tuż po II WŚ na motocyklach jeździli głównie weterani wojenni i robotnicy

Sony Barger to chyba najsłynniejszy przywódca Hells Angels

Rozejm skandynawskich klubów MC transmitowała nawet publiczna telewizja

Nie do końca jest prawdą, że klub HAMC stworzyli weterani eskadry lotniczej

Dzisiaj w Europie chaptery 1% klubów MC żyją we względnym pokoju

Wtedy, aby jakoś ratować sytuację, na scenę wkroczyła właśnie federacja AMA (która była oficjalnym organizatorem imprezy w Hollister) i wydała słynny komunikat. Stwierdzała w nim, że chuligani to tylko 1% motocyklistów, a pozostałe 99% to przyzwoici, normalni ludzie. No i się zaczęło. Ten „jeden procent” bardzo spodobał się wszystkim tym bikerom, którzy (delikatnie mówiąc) gardzili federacją i jej regulaminami. Szczególnie przypadł do gustu weteranom wojennym, którzy nie dość, że mieli żal do państwa o brak wsparcia, to jeszcze umieli jeździć na motocyklach i szukali silnych wrażeń. Jednocześnie potrafili być zdyscyplinowani na wzór armii i wiedzieli, co oznacza lojalność wobec kumpli. Trochę jakby skrzyżowanie harcerstwa z mafią.

Chwilę po wydarzeniach w Hollister w Kalifornii Otto Friedli powołał do życia chyba najsłynniejszy „niegrzeczny” klub motocyklowy Hells Angels Motorcycle Club, posługujący się barwami ze skrzydlatą czaszką i właśnie znakiem 1%.

Na starym kontynencie

Nie będzie dużym nadużyciem, gdy napiszę, że ruch „jednoprocentowców” w Europie rozpoczął się od Skandynawii. Czemu akurat tam? Pewnie nikt nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, jednak możemy snuć domysły. Północ Europy w dziedzinie motoryzacji zawsze była nieco inna niż cała reszta kontynentu. Brytyjczycy, Niemcy, Włosi czy Francuzi najbardziej na świecie cenią sobie własne pojazdy, a Skandynawowie – amerykańskie. Dotyczy to zarówno samochodów, jak i motocykli. Być może praprzyczyną złapania przyczółków w Europie przez kluby MC właśnie tam jest kult Harleya. Mi jakoś trudno jest wyobrazić sobie Hellsa czy Bandidosa na turystycznym BMW czy włoskiej Vespie.

Szwedzcy czy duńscy motocykliści zainspirowani brytyjską subkulturą „rockersów” coraz większymi grupami wałęsali się po okolicach, ale nie robili tego na Nortonach czy Triumphach, tylko po swojemu – na Harleyach. W dodatku ponuro-ciemne północne warunki klimatyczne powodują, że tamtejsi ludzie są nieco bardziej mrukliwi i zamknięci w sobie niż południowcy. Alkohol i inne używki często pomagają tu przetrwać wielomiesięczny brak słońca. A może po prostu odzywały się geny starożytnych Wikingów? Obecnie być może jest nieco inaczej, ale w latach 70. nie istniały jeszcze rządowe programy walczące z tymi negatywnymi zjawiskami. Tak czy owak, w Skandynawii klubów motocyklowych spod znaku MC było wtedy całkiem sporo.

To pozowane zdjęcie z awantury w Holister stało się przyczynkiem do medialnej awantury

W Ameryce w zasadzie wszystkie kluby motocyklowe mają w nazwie MC

Wojna między Hellsami a Bandidos często kończyła się pogrzebami

Amerykańscy Hellsi postanowili skorzystać z okazji i zagospodarować ten ugór. Pierwszym europejskim chapterem HAMC, który otrzymał „barwy”, był klub Union MC z Kopenhagi, chociaż niektóre źródła twierdzą, że pierwszy był londyński chapter w roku 1969. Europejscy „ambasadorzy” Hellsów od samego początku nie mieli w Danii łatwego życia. Ich obecność była nie w smak innym niegrzecznym okolicznym klubom, które wówczas zajmowały się dystrybucją haszyszu na terenie Danii i zwyczajnie obawiali się konkurencji. W odpowiedzi powołali coś w rodzaju federacji – „Bullshit Motorcycles Club”, ale niewiele to pomogło. Hellsi bardzo szybko tworzyli kolejne oddziały w Finlandii, Norwegii oraz Szwecji i szybko rośli w siłę. W tamtych latach niemal każdy niegrzeczny chłopiec na motocyklu chciał do nich należeć.

Tymczasem główny konkurent HAMC w Stanach – Bandidos – węsząc tu dobry interes, zorganizowali pod koniec lat 80. desant na południe Europy, łapiąc przyczółek w Marsylii. W roku 1993 udało im się założyć pierwszy chapter w Skandynawii – wstępowali do niego dawni członkowie „Bullshit”. Wtedy wojna zaczęła się na dobre, a chłopcy się nie cackali. W czasie potyczek między Hellsami a Bandidos używana była ciężka broń, łącznie z ciężkimi karabinami maszynowymi i ręcznymi wyrzutniami rakiet.

Według oficjalnych danych, w latach 1994-97 sami tylko Bandidos dokonali 36 włamań do magazynów duńskiej i szwedzkiej armii, kradnąc naprawdę poważny sprzęt. Hellsi nie byli lepsi – kupowali we właśnie rozpadającym się bloku socjalistycznym podobne uzbrojenie: wyrzutnie rakiet rosyjskiej oraz jugosłowiańskiej produkcji, karabiny maszynowe czy karabinki szturmowe. Szacuje się, że w czasie „wojny gangów” zginęło 11 osób, niemal setka została ranna, a gdy policja i wojsko w końcu uporały się z zawieruchą, do więzień posadzono niemal 140 członków gangów.

Do mediacji, a w końcu ugody między klubami doszło w roku 1997 w Seattle. To może wydawać się dziwne, ale komunikat o zawarciu rozejmu wygłoszony przez prezydentów obu klubów transmitowany był przez państwową telewizję w Danii. W porównaniu ze Skandynawią klubowe zadymy w innych częściach Europy były naprawdę cichą mszą żałobną.

KOMENTARZE