fbpx

Żeby coś się zdarzyło | Wszystko. Wszędzie. Naraz.

Ja pragnę twojej miłości. Bierz mnie, bierz mnie w całości. W całości jestem twoja.

Poznał mnie z nią Michał, mój kolega z czasów torowej Yamahy R6, wypadów na radomski kartodrom, niskich oczekiwań wobec świata i skrajnej nieodpowiedzialności w działaniu. Poznał mnie, bo szukałem w życiu czegoś nowego, a jak pisał Jonasz Kofta – „Żeby coś się zdarzyło. Żeby mogło się zdarzyć i zjawiła się miłość, trzeba marzyć (…)”. Marzyłem więc, nie wiedząc, kim tak naprawdę będzie. Nie miałem sprecyzowanych wymagań ani co do wyglądu, ani co do charakteru. Każdy zna ten stan. Niby jest w życiu wszystko. To wszystko układa się zgodnie ze scenariuszami najsłodszych brazylijskich seriali, a jakże! Jednak przychodzi moment, gdy wewnętrzne dziecko budzi się, zaczyna tupać nóżkami, robić brzydkie miny, by zaraz stanąć przed witryną czegoś na kształt sklepu z zabawkami i głośno wykrzyczeć „Chcę tą!”. Ma być inna. Wcale nie lepsza od aktualnej. Po prostu inna, nic więcej. Może bierze się to z tego, że wszyscy jesteśmy dziećmi kapitalistycznej machiny, a ta najchętniej smaruje oliwą tryby wszelakich deficytów. Zawsze musisz chcieć akurat tego, czego nie masz. Chciałem i ja, bo machina nie bierze jeńców, nie daje ulg, rabatów, oddechów i wytchnień. Każde dziecko biegnie na takim samym kołowrotku niespełnionych pragnień, potrzeb, żądz i namiętności.

Gdy w końcu się spotkaliśmy, zaiskrzyło momentalnie. Jedyne, na co miałem ochotę, to zanurzyć się w niej bez pamięci. Wiedziałem, że będzie ostro i na zabój. Podobno najlepszą odtrutką na nudę jest strach, bo lekarstwo musi być silniejsze od choroby. Ona była i lekarstwem, i chorobą. Nigdy nie było nudy. Każde spotkanie było balansowaniem na cienkiej granicy między gwałtownością a lękiem. Na początku była w moim życiu dwadzieścia cztery godziny na dobę. Uzależniłem się. Mam wrażenie graniczące z pewnością, że każdy by się uzależnił. Zarówno w moim życiu prywatnym, jak i zawodowym zmieniła wiele, to prawda. Długo miałem wrażenie, że ona to Bonnie Parker, a ja Clyde Barrow — niezniszczalna para przecinająca szarą rzeczywistość z niespotykaną intensywnością. Dopiero po kilku latach otrząsnąłem się i zrozumiałem, że to zwykły syndrom sztokholmski. Wystarczyło trzydzieści srogich batów, by Clyde stał się ofiarą zakochaną w swojej bezwzględnej oprawczyni. Niezliczoną ilość razy miałem ochotę wykrzyczeć, że to już nie na moje nerwy. Że wolę wsiąść do PKS-u z tymi wszystkimi przekupkami, kurami nioskami i swojskimi kiełbasami, wrócić do domu i zapomnieć o podróży życia. Magda Gessler powiedziałaby „Takich uzależnień jeszcze nie widziałam. Pachnie patologią i to nie jest smaczne!” – i miałaby rację. Wieczna sinusoida zauroczeń i zohydzeń. Stan względnej normalności między nami nigdy nie istniał. Gdy byłem gotów ją zostawić, ta zupełnie niewzruszona śpiewała mi „Czerwoną sukienkę” Fisza – „Ja pragnę twojej miłości. Bierz mnie, bierz mnie w całości. W całości jestem twoja”.

Ulegałem. Kto by nie uległ? Byś jeden z drugim zasmakował, ulegalibyście jak dzieci w Legolandzie. Ulegałem, brnąłem dalej, choć pojawiały się znaki, sygnały, symptomy. Zacząłem jej unikać, tak jak w każdym mieście unika się ulic pachnących testamentem. Po intensywnym początku i krwistym rozwinięciu nie zostało praktycznie nic. Spotykaliśmy się raz na kilka miesięcy. Na moment. Na ułamek sekundy. Bywało i tak, że przechodziłem obok niej, odwracając wzrok. W końcu po ośmiu latach coś pękło. Przyjaciel Andrzej doradzał, by wziąć ją na przeczekanie. A nuż sprawy nabrałyby jakiegoś nieoczekiwanego obrotu. Lechu dopowiadał, że jak nie prosi o jedzenie, to niech zostanie. Nie prosiła, ale z jakiegoś nieznanego mi powodu nie mogła zostać. Może to jedna z tych, które kwitną tylko w akcji. W bezczynie więdną, przenosząc zarazę na wszystko dookoła. W jakimś napadzie niepoczytalności oddałem ją w ręce innego. Przyszedł, zobaczył i momentalnie przepadł. Czy chciała do innego? To temat na osobną historię, bo zaczyna się od zgubienia dokumentów, przez brak polisy, a kończy na nieprzerejestrowaniu przez pięć lat. Nie chciała! Chłop jednak był cierpliwy, swoje odczekał i zabrał ją. A ja? Żeby się przypadkiem nie rozmyślić, wyprowadziłem się na południe Hiszpanii. Podobno w odwyku najważniejsza jest zmiana otoczenia i odcięcie się od substancji uzależniającej.

Żegnaj Yamaho XJR 1300 Racer!

PS Umarła królowa, niech żyje król! Kto zgadnie, w jaki romans popadłem tym razem, dostanie niespodziankę z Sewilli.

KOMENTARZE