fbpx

Przedsięwzięcie nie znalazło jednak zrozumienia u tej (ani chyba wielu innych) grupy społecznej, bo jakoś nie zaobserwowano w żadnym z polskich miast gwałtownego wysypu rowerzystów, a korki blokowały tego dnia główne arterie miast tak samo skutecznie jak zawsze. Sama idea takiego przedsięwzięcia jest godna pochwały, mało tego, uważam, że dni takich powinno być znacznie więcej, […]

Przedsięwzięcie nie znalazło jednak zrozumienia u tej (ani chyba wielu innych) grupy społecznej, bo jakoś nie zaobserwowano w żadnym z polskich miast gwałtownego wysypu rowerzystów, a korki blokowały tego dnia główne arterie miast tak samo skutecznie jak zawsze. Sama idea takiego przedsięwzięcia jest godna pochwały, mało tego, uważam, że dni takich powinno być znacznie więcej, mogą nawet trwać okrągły rok, jednak autorzy pomysłu nieco „abstrahowali od układu odniesienia”. Mówiąc po polsku – zapomnieli, w jakich realiach żyjemy.

Nie wiem, jak to się ma do reszty zmotoryzowanego społeczeństwa, ale ja wprost nienawidzę gotowania się w korku podczas codziennego dojazdu i powrotu z pracy. W dodatku jestem w nieco lepszej sytuacji niż 90 proc. dojeżdżaczy, bo kiedy tylko nadarza się okazja, czynię to za pomocą motocykla, co stacjonarne kiblowanie w korku zamienia w dynamiczną walkę o życie między sznurami stojących aut. Zabawa taka (oprócz bólu lewej dłoni od ciągłego duszenia dźwigni sprzęgła) dostarcza dawki adrenaliny, która później znakomicie pomaga w wykonywaniu codziennych obowiązków. Podejrzewam, że większość uczestników porannych i wieczornych korków tak samo jak ja wcale nie ma ochoty w nich uczestniczyć. Zdecydowanie wolałbym dostać się do pracy szybko, w komfortowych warunkach, nie eksploatując przy okazji własnego pojazdu. W cywilizowanym świecie istnieje jednak kilka wynalazków umożliwiających tego typu podróże. Zaliczyć do nich można metro lub szybką naziemną kolejkę. Niestety, tak się złożyło, że udogodnienia tego typu nie są w naszym kraju jeszcze znane. Tego czegoś, co jeździ w Warszawie pod ziemią, nawet przy maksymalnie dobrej woli nie będziemy mogli nazywać metrem jeszcze przez dobre kilkanaście (a może kilkadziesiąt) lat, skoro wozi pasażerów tylko jedną linią z Ursynowa do centrum. A pozostałe dzielnice? A pozostałe aglomeracje miejskie? Jeśli chcą włączyć się w akcję Dzień bez Samochodu, mieszkańcom tych rejonów pozostają dwie możliwości: rower albo „odbijać się z trepa”, bo na MZK, PKS, WKD czy inne alternatywne środki komunikacji miejskiej nie ma co liczyć. Aby włączyć się w ogólnoeuropejski nurt ekologiczno-rowerowy, proponuję zorganizować taką akcję w wymiarze i proporcjach akuratnie pasujących do naszych możliwości. Należy jedynie ograniczyć zasięg działania do terytorium właśnie warszawskiego Ursynowa i okolic, a więc tam, gdzie kursuje metro. Dodatkowo należałoby skierować tam większą liczbę autobusów – i mamy „dzień bez samochodu”.

A tak zupełnie przy okazji może zorganizować by dzień kulturalnej jazdy na rowerze? Polegałby na tym, że wszyscy cykliści jeździliby zgodnie z wymogami kodeksu drogowego. Niby sprawa prosta, a jednak… Czy każdy posiadacz dwóch kółek zdecydowałby się choćby na jeden krótki dzień na uzupełnienie brakującego oświetlenia w swoim welocypedzie, przestrzegał obowiązujących ograniczeń prędkości czy nie jeździł tam, gdzie obowiązuje zakaz poruszania się rowerami? Niestety, w naszym pięknym kraju o czymś takim jak kultura jazdy rowerem słyszało bardzo niewiele osób. W nieodległej Holandii czy Francji, gdzie rowerami jeździ znacznie większy odsetek ludzi i zdecydowanie nie jest to traktowane jako wyznacznik niskiej pozycji społecznej, niezwykle rzadko zdarza się, aby w mieście nawet po specjalnie w tym celu zbudowanych ścieżkach rowerowych ktoś zapierniczał rowerem 60 km/h i uważał się za świętą krowę. Natomiast w naszych warunkach widok pędzącego po ścieżkach osiedlowych między blokami typa na nieoświetlonym rowerze wcale nie należy do sporadycznych. Dobrze by było, gdyby nasi rowerzyści, parafrazując nieco Zbigniewa Wodeckiego, który swego czasu śpiewał „zacznij od Bacha”, zaczęli od siebie w żmudnym procesie naprawiania świata.

A będąc już w okolicach naprawy świata, da się zauważyć, że w dziedzinie dochodzenia własnych krzywd motocykliści wykazują jednak znacznie dalej posunięty pragmatyzm niż rowerzyści. Najpierw cierpliwie zbierają podpisy pod własnymi uwagami do otaczającej nas rzeczywistości, po czym przekazują je (oczywiście w odpowiedniej oprawie) kompetentnym (?) władzom. Prawdopodobnie pożytek z takich działań będzie taki sam jak z „dnia bez roweru”, ale przynajmniej w urzędowych kwitach pozostanie oficjalny ślad, że pewna (jak się okazuje wcale nie mała) grupa naszego społeczeństwa domaga się uwagi ze strony administratorów naszego państwa. Jednak, jak wykazuje praktyka, działania rowerzystów czy motocyklistów to mały pikuś przy numerach wykonywanych przez grupkę taksówkarzy. Wystarczy skrzyknąć kilkaset taryf z całego kraju, aby wymusić na naszym biednym, bezradnym rządzie praktycznie wszystko, co się zamarzy. Pan minister oczywiście buńczucznie odgraża się, że nie ulegnie żadnym naciskom i twardy będzie jak Roman Bratny, jednak praktyka wykazuje coś zupełnie innego. Niezależnie bowiem od wszelkich zapewnień kasy fiskalne nie obowiązują w taksówkach i nikt nie wie, kiedy będą obowiązywały. Mechanizm działania jest bardzo prosty. Kiedy zbliży się kolejny ostatni termin nieodwołalnego wprowadzenia obowiązku posiadania nieszczęsnych kas, znowu kilkaset taryf na godzinę zablokuje w Warszawie jakąś ulicę i znowu wyznaczony zostanie kolejny ostateczny i nieprzekraczalny termin. Okazuje się więc po raz kolejny, że w naszym „państwie prawa” znacznie lepiej sprawdza się argument siły niż siła argumentu. Nawet niezbyt liczna grupa zawodowa przy odpowiedniej determinacji potrafi wygrać z rządem, prawem i całą resztą społeczeństwa.

A może by tak skrzyknąć liczniejszą kupkę motocyklistów, coś tam zablokować i zażądać np. zniesienia obowiązku jazdy w kaskach albo posiadania prawa jazdy, ważnego przeglądu motocykla czy ubezpieczenia. Jestem przekonany, że gdyby paradę warszawskiego otwarcia sezonu złożoną z kilku tysięcy maszyn skierować pod Sejm albo dowolnie wybrane ministerstwo (gmach KC PZPR nie jest już, niestety, aktualny) i złożyć na piśmie ww. postulaty, to silnie przestraszona władza mogłaby pójść na daleko idące ustępstwa. W Polsce bowiem zamiast konstruktywnej dyskusji od wielu lat najlepiej sprawdza się metoda „rowerową pompką przez łeb”. Tylko frajerzy usiłują dochodzić swoich praw metodami parlamentarnymi i jakie są tego skutki, możemy obserwować na przykładzie służby zdrowia, szkolnictwa czy motocyklistów.

KOMENTARZE