fbpx

O urokach trialu, treningu amatora i zawodowca oraz o relacjach zawodników z rodziną opowiedział nam Gabriel Marcinów, siedmiokrotny mistrz polski i trener ze szkółki Gabriel Marcinów Trial School.

Tomasz Niewiadomski: Cześć Gabryś, trudno Cię ostatnio złapać. Schodzisz czasem z motocykla przed kolacją?

Gabriel Marcinów: Cześć, faktycznie motocykle zajmują mi sporą część życia. Wcześniej startowałem w mistrzostwach świata, Europy, Polski, Czech, Słowacji, czyli od kwietnia do października każdy weekend spędzałem na zawodach. Teraz, kiedy mam rodzinę, również spędzam na motocyklu wiele godzin. W tygodniu trenuję zawodników, a w weekendy organizuję szkolenia dla amatorów w każdym wieku na terenie całej Polski. Między tym wszystkim staram się znaleźć chwilę na swoje treningi, żeby nadal walczyć o tytuły mistrza Polski. 

Czyli trial nie jest tak niszową dyscypliną, jak mogłoby się wydawać.

G.M.: To prawda, grono amatorów z miesiąca na miesiąc się powiększa. Głównie przez to, że ten sport nie jest drogi i niebezpieczny, a daje mnóstwo frajdy i nie potrzeba do tego wielkiego toru. Wystarczy własne podwórko, by dobrze się bawić. Myślę, że nie bez znaczenia jest też fakt, iż dzisiaj można wypożyczyć motocykl i samemu poczuć, ile przyjemności daje ta dyscyplina. O tym, że zainteresowanie trialem jest duże, świadczy także szybko powiększające się grono instruktorów. 

Wspominasz, że ten sport nie jest niebezpieczny, ale gdy patrzy się na niektóre przeszkody na trasach trialowych, nogi miękną… 

G.M.: To tak, jak ze skokami narciarskimi. Nikt nie zaczyna od skoczni 120 m, tylko od małej, powoli nabierając umiejętności i obycia. Tu jest tak samo. Zaczynasz od małej górki lub kamyczka i jeśli ma ci kto podpowiedzieć, jak to wszystko poprawnie wykonywać, to z treningu na trening rosną umiejętności, a wraz z nimi przeszkody do pokonania. Po kilku latach okazuje się, że na rozgrzewkę przejeżdżasz motocyklem elementy, które kiedyś były dla Ciebie niemożliwe do pokonania. To tylko kwestia intensywności i jakości treningów.Oczywiście, można jeździć trialem tylko dla przyjemności, bardzo ostrożnie i delikatnie, aby się rozerwać po pracy.

Zazwyczaj ludzie są zachwyceni, wkręcają się na maksa i kupują własne trialówki.

Zapewne wielu endurowców zafascynowanych wyczynami Tadka Błażusiaka było zaskoczonych, że nie skaczą od razu po skałkach jak kozice. Jak sam przyznajesz, początki nie są tak spektakularne. Spotykasz się z sytuacjami, w których taka osoba zniechęca się do trialu?

Trial motocyklowy polega na wolnej, ale technicznej jeździe przez przeszkody terenowe, bez podpierania się nogą o podłoże. To czyni go jednym z najbardziej imponujących sportów motocyklowych. Jednocześnie jest wyjątkowo bezpieczny i przystępny, jeśli chodzi o trening nawet całej rodziny i osób w każdym wieku.

G.M.: Bardzo rzadko. Endurowcy raczej wiedzą, czego chcą i zdają sobie sprawę, że bez techniki trialowej nie zostaną lepszymi „hard endurowcami” czy „superendurowcami”. Pewnie, że miałem kilka przypadków, gdy klient mi powiedział: „Eeee, tu nie ma prędkości, to jest nudne”. Wszystko zależy, kto czego oczekuje od tej dyscypliny. Zazwyczaj ludzie są zachwyceni, wkręcają się na maksa i kupują własne trialówki. 

Ten ostatni scenariusz znam z autopsji… Wciąż jednak trial uważany jest za suplement innych aktywności motocyklowych. Nie uważasz, że to trochę ujmuje dyscyplinie z tak bogatą historią? 

G.M.: To na pewno. Wiele osób próbuje trialu po to, aby np. bezpiecznie nauczyć się jeździć motocyklem w terenie, a potem tę umiejętność przełożyć na swój duży, turystyczny motocykl. Niektórzy zaczynają swoją przygodę motocyklową właśnie od trialu, aby nauczyć się kontroli sprzęgła, gazu i hamulców. Takich ludzi szkoli się zupełnie inaczej, niż typowych trialowców. Nie każdy musi być świadom, że trial to jedna z najstarszych dyscyplin motocyklowego off–roadu, ani tego, jak wyglądają zasady zawodów. Ja po prostu bardzo się cieszę, że dyscyplina, którą kocham, staje się znana nie tylko na Podhalu.

Nie z każdego człowieka można zrobić zawodnika, więc nigdy nikogo nie nakłaniam na siłę, żeby jechał na zawody czy zaczął trenować, jakby miał zostać mistrzem świata. Staram się pomagać, edukować i poprzez fajną atmosferę podczas szkoleń zarażać tą dyscypliną, niezależnie na jakim poziomie zostaniesz. W trialu każdy poziom jest piękny. 

GRONO ZAINTERESOWANYCH trialem rośnie z miesiąca na miesiąc.

Pod swoimi skrzydłami masz też młodzików, którzy zapewne chcieliby mistrzami świata zostać. Ty sam chciałeś zawojować Europę i świat, i uciekałeś jako nastolatek na zimę do Hiszpanii. Zmieniło się coś od tego czasu w Polsce? Pojawiła się szansa na wychowanie młodego pokolenia dobrych zawodników w kraju? 

G.M.: Mam wielu młodych chłopaków w swojej szkole. Każdy z nich jest inny, ma inną predyspozycję, ale wszyscy są naprawdę świetni, mają mnóstwo motywacji do uprawiania tego sportu i energii. Natomiast prawdziwego zawodnika poznajemy dopiero, gdy ma 15– 16 lat. Wtedy pojawiają się pokusy, imprezy, nocne wyjścia z kumplami. Sam to przeżyłem i nastolatkowi, którego rozpiera energia, naprawdę trudno jest odmówić „imprezki”, a rano przecież trzeba iść na trening.

Ja sam w tym wieku postanowiłem się wyprowadzić z rodzinnego Nowego Targu do Krakowa, gdzie nie znałem nikogo i mogłem skupić się wyłącznie na treningach. Zimą zawsze byłem w Hiszpanii pod okiem mistrza świata, Adama Ragi, więc tam nie było czegoś takiego, jak czas wolny… 

Zawsze powtarzam moim uczniom: w sporcie nie ma drogi na skróty i prawda zawsze wyjdzie na jaw – prędzej czy później. Dlatego też trudno oceniać, który zawodnik będzie lepszy, ale uważam, że mamy sporą grupę bardzo utalentowanej młodzieży i poziom polskiego trialu nieustannie się podnosi. Czekam na wyniki naszych podopiecznych na arenie międzynarodowej i bardzo im kibicuję, niezależnie czy trenują ze mną, czy z innymi trenerami. 

Do dzisiaj, mimo że mam 28 lat, najchętniej jeżdżę na zawody z tatą. Relacja zbudowana
w sporcie jest bezcenna i bardzo silna.

Mam nadzieję, że zmarnowanych talentów będzie jak najmniej. Odnoszę jednak wrażenie, że nie tylko pokusy nastoletniego życia stają na przeszkodzie. Za wysokie ambicję i oczekiwania ze strony rodziców często też chyba psują zabawę? 

G.M.: Jak najbardziej… Niestety i to się zdarza, ale bardzo szybko się kończy. Dziecko trochę dorasta, przestaje się bać rodziców, mówi w końcu, że nie chce tego robić i jest koniec. Miałem kilka takich przypadków. Do sportu nie da się nikogo zmusić, do przejażdżek i zabawy na motocyklu już prędzej. Sport to ciężki kawałek chleba i loteria. Nigdy nie mamy pewności, jaki będzie finał. 

Widzisz sensowne rozwiązanie problemu nadgorliwych rodziców? Trener ma szanse mediacji w takiej relacji?

G.M.: Trener może coś pomóc, podpowiedzieć, ale nie ma większego wpływu na podejście rodziców i na to, co mówią dziecku w domu. Bardzo często w takich przypadkach polecam wspólne wizyty u psychologa sportowego. Taki specjalista ma szansę coś zdziałać. Często nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele siedzi w naszej głowie i jaką krzywdę mogą zrobić nieprzemyślane słowa. 

Co mógłbyś doradzić w kwestii budowania relacji na płaszczyźnie sportowej? 

G.M.: Chodzi o to, aby rodzice wspierali swoje pociechy, byli przy nich na treningach i zawodach, stanowili dla nich podporę w gorszych chwilach. Nie powinni wywierać presji, czy mówić im, że mają wygrywać. Czasami kilka słów może zepsuć całe zawody lub trening takiego dziecka. Rodzic ma być autorytetem, 

a nie dyktatorem, bo przecież te dzieciaki mają się przede wszystkim bawić sportem. Jeśli człowiek się czymś bawi i cieszy go to, co robi, to postępy są nieuniknione. Mój tata nigdy mnie do niczego nie zmuszał. Zawsze, gdy widział, że chcę, to mi pomagał i umożliwiał trenowanie i udział w zawodach. Wspierał mnie i gdy przegrywałem, starał się tłumaczyć na spokojnie, że przyjdzie w końcu czas na puchary, żebym pomału robił swoje i się dobrze bawił, a zwycięstwa zaczną się pojawiać. Zresztą sport nas bardzo zbliżył. Tata był moim kierowcą kampera, mechanikiem, menadżerem, kucharzem, pomocnikiem na zawodach i sponsorem. 

Do dzisiaj, mimo że mam 28 lat, najbardziej lubię jechać na zawody z tatą. Wiem, że dobrze mi doradzi, nigdy nie krytykuje i nie odwraca się ode mnie, jeśli przegram. Taka relacja, która zbuduje się w sporcie między dzieckiem, a rodzicami, jest bezcenna i bardzo silna. 

Od rodziców też podpatrujemy jazdę na motocyklu i tak zaczyna się większość karier. Twoja też?

G.M.: Dokładnie tak. Tata jeździł amatorsko i ja też bardzo chciałem mieć swój motocykl. Gdy miałem 5 lat, kupił mi minitrialówkę – Betę 50 z automatyczną skrzynią. Tak się zaczęło: przejażdżki z tatą, zabawa na łąkach, w lesie, górki, małe kamyczki – tylko zabawa, zero spiny. Od 9 do 12 roku życia niestety nie miałem motocykla. Zająłem się wtedy muzyką. Potem tata miał znowu możliwość kupić mi motocykl i już praktycznie z niego nie schodziłem. Gdy miałem 13 lat, zacząłem treningi z trenerem. Rok później byłem pierwszy raz w Hiszpanii na treningach. Od razu zacząłem brać udział w mistrzostwach Hiszpanii czy Europy i tak się wkręcałem z roku na rok coraz bardziej. 

Tata widział moje zaangażowanie i również dawał z siebie sto procent. Tak naprawdę tylko dzięki mamie i tacie mogłem to robić, ponieważ jeden sezon, nawet, jeśli żyje się skromnie, to koszt około 300 tys. zł. 

To kupa kasy. Niektórych może przerazić, ale to chyba nie dotyczy amatorów…

G.M.: Oczywiście, mówię o kosztach związanych ze startami za granicą, a to i tak niewielka część tego, co trzeba wydać, startując w wyścigach czy szybszych rajdach. Amator nie byłby w stanie „przejeździć” tej kwoty przez całe życie! Największym wydatkiem jest motocykl. Jeżdżące maszyny można kupić już za 5–6 tysięcy, ale za ok. 13 tys. zł można przebierać w świeżych, 4–, 5–letnich sprzętach. Do tego jeszcze ciuchy, czyli na start ok. 1000 zł. Później wydatki są niewielkie. 

Trialówki są właściwie bezobsługowe. Choć jeżdżę codziennie po kilka godzin, przez dwa lata nie robię w motocyklu żadnego, poważnego serwisu. W enduro czy motocrossie w tym czasie zrobiłbym kilka remontów silnika. W przypadku dzieciaków jest to jeszcze tańsze. Nowy motocykl można kupić już za 5 tys. zł, a koszty eksploatacji również są znikome. Nie trzeba jednak kupować od razu motocykla. Można go wypożyczyć, także u mnie i od razu odbyć trening. Koszty zaczynają się dopiero, gdy chcesz startować na poziomie europejskim. Wtedy należałoby już zacząć treningi w Hiszpanii, gdzie trial i trenerzy są na najwyższym, światowym poziomie. 

Czyli nadal wyjazdy za granicę są konieczne?

G.M.: Jeszcze długo będą, ale nie można narzekać. Poziom i zainteresowanie w Polsce rośnie, a przez to dostępność części zamiennych do motocykli i jakość szkolenia. Nastąpił u nas ogromny rozwój w porównaniu do tego, co było jeszcze 10 lat temu i cieszę się, że mogę się w niego włączyć. Mam nadzieję, że to się nie skończy, bo trial to naprawdę piękna dyscyplina, dająca mnóstwo frajdy. 

Wcale się nie dziwię, warto zarazić się trialem. Pozostaje trzymać kciuki, żeby trend się utrzymał. Kto wie, może niedługo znów zobaczymy Polaka na międzynarodowej scenie trialowej. Dzięki za rozmowę i pewnie do zobaczenia w terenie! 

G.M.: Trzymam mocno kciuki, żeby tak się stało! Dzięki i do zobaczenia! 

 

KOMENTARZE