fbpx

Od 26 czerwca 1993 roku w podwarszawskiej Zielonce działa autoryzowany punkt de­alerski najstarszej motocyklowej firmy świata: ­Har­ley-Davidson. „Świat Motocykli” prezen­tuje rozmowę z Wojciechem Echilczukiem, dealerem Harleya i pionierem ruchu harleyowskiego w Polsce.

Lech Wangin: Jak wyglądały początki ruchu harleyowskiego w Polsce i jaki był Pana w tym udział?

Wojciech Echilczuk: Wszystko zaczęło się w pamiętnym skądinąd 1968 roku. Studiowałem wtedy na Politechnice Warszawskiej. Czasy były raczej biedne, więc aby móc pozwolić sobie na studia, musiałem dorabiać. Nocami malowałem mieszkania, robiłem też zdjęcia ślubne, czasami najmowałem się do rozładunku wagonów na Olszynce Grochowskiej. W ten sposób zacząłem się szybko usamodzielniać finansowo. W warszawskich klubach studenckich kwitło wtedy życie kulturalne, w „Hybrydach” występował Pietrzak.

Czas studiów to okres, kiedy młody człowiek próbuje sobie znaleźć jakiś sposób na życie. Panowało wtedy wśród nas wielkie rozgoryczenie, gdy prowadzone w słusznej sprawie strajki studenckie nie znalazły poparcia w szerszych warstwach społeczeństwa i były rozbijane przez bojówki robotnicze.Byłem przygnębiony bezsensem jałowych dyskusji politycznych, w jakich pogrążało się środowisko studenckie. Przytłaczała nas bieda, szarość i ogłupiająca komunistyczna propaganda.Wracając któregoś dnia z zajęć, zobaczyłem człowieka przejeżdżającego na Harleyu. Widok ten wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Długi, potężny motocykl pokryty chromami i lakierem w głębokim granatowym odcieniu. I ten wspaniały, dudniący silnik. Motocyklista w bezbłędnie skrojonej kraciastej marynarce w butach „bitelsówkach” i cyklistówce prezentował się znakomicie. Była w tym jakaś godność, elegancja i wewnętrzna siła.

Tak jakbym tu nad Wisłą zobaczył kawałek Ameryki. Wróciłem do domu i nie mogłem przestać myśleć o tym motocyklu. Kilka dni później zobaczyłem go zaparkowanego na ulicy i poznałem jego właściciela. Był on inżynierem, a motocykl pochodził z demobilu, lecz właściciel remontując go, nadał mu doskonały cywilny wygląd. Silnik chodził perfekcyjnie, bez żadnych mechanicznych odgłosów. Postanowiłem również zdobyć taki motocykl. Dałem ogłoszenie w gazecie i niecierpliwie czekałem . Na mój anons odpowiedział rolnik z pod Wałbrzycha. Posiadał on wojskowy model WLA i gotów był sprzedać go za 1000 zł. Była to dla mnie astronomiczna suma. Zebrałem wszystkie posiadane pieniądze, zapożyczyłem się urodziny, wsiadłem w pociąg i udałem się pod wskazany adres. W typowej wiejskiej zagrodzie zobaczyłem obiekt swych marzeń.

Był w stanie zgoła odmiennym od tego, którego widziałem w Warszawie. Pomalowany pędzlem, szarą „płotową” farbą, łącznie z silnikiem, a nawet świecami zapłonowymi i oczywiście nie na chodzie. Wyjąłem butelkę Rislinga i zaczęły się długie negocjacje z właścicielem Harleya. Przy okazji poznałem dotychczasowe losy motocykla. Harleye przybyły do Polski razem z Armią Czerwoną, do której trafiły na podstawie umów międzysojuszniczych. Po zakończeniu wojny Stalin wydał rozkaz złomowania „imperialistycznego” sprzętu. Polacy odkupywali pojazdy od Rosjan w zamian za wódkę lub papierosy oraz złom, aby waga się zgadzała. Bywało też niejednokrotnie, że pojazdy amerykańskie wykradano. W ten sposób w cywilnych rękach znalazło się wiele Harleyów, Jeepów itp.

Ów rolnik traktował swojego Harleya jako pojazd zarobkowy, dopóki mógł utrzymać go na chodzie. Po wypiciu kilku głębszych zaprzyjaźniłem się z tym człowiekiem, jednak spostrzegłem, że jeśli zaraz nie wyjdę z zagrody z Harleyem, to chłop gotów się rozmyślić. Wypchnąłem więc motocykl na podwórko i w ten sam sposób dotarłem do stacji kolejowej. Tu pojawił się następny problem: nie miałem już pieniędzy, a trzeba się było jakoś dostać do Warszawy.

Rozpoczęły się pertraktacje z obsługą wagonu pocztowego. Załadowałem Harleya na wagon i zająłem się załadunkiem i segregacją paczek na stacjach. Dzięki temu kolejarze mogli spokojnie kontynuować rozpijanie flaszki. Nie mogli się nadziwić, że trafił im się taki dziwak, któremu chce się taszczyć tyle złomu do Warszawy. Kiedy zakończyła się podróż pociągiem, musiałem pchać motocykl przez pół miasta w środku nocy, aby dotrzeć do domu. Wzbudzałem wtedy żywe zainteresowanie patroli milicyjnych gdyż po wypadkach z 1968 roku nocą wszelki ruch w mieście zamierał.

Kiedy rodzina i znajomi zobaczyli zwłoki Harleya w mojej piwnicy, wszyscy znacząco pukali się w czoło. To na taką kupę zardzewiałego żelastwa wydałeś tyle pieniędzy – mówili – przecież mógłbyś za to kupić SHL czy Osę w doskonałym stanie. Ja jednak nie przejmowałem się krytyką, zacisnąłem zęby i rozebrałem całego Harleya do ostatniej śrubki. Pracowicie wypolerowanem odlewy silnika, przeprowadziłem jego remont a bak i błotniki pokryłem czerwonym lakierem.

Kiedy po zakończeniu prac zaprosiłem wszystkich znajomych do piwnicy, przeżyli drugi szok. „Harry” prezentował się wspaniale. Tłoki potrzebne do remontu silnika dostałem od polskiego oficera, walczącego niegdyś w korpusie generała Maczka. Przywiózł mi potrzebne części, siedział ze mną w piwnicy i opowiadał o tym, jak jeździł na Harleyu w czasie wojny.Nadszedł wreszcie długo oczekiwany dzień, kiedy odpaliłem motocykl i zacząłem nim jeździć. Po szosie szedł wspaniale, znakomicie składał się w zakręty. W przeciwieństwie do innych motocykli zachowywał stabilność nawet przy dużych szybkościach. Wyjeżdżałem nim na Szosę Lubelską i gnałem prosto przed siebie. Czułem się wtedy wolny, nie chciało się wracać do domu. W czasie dojazdów na zajęcia zauważyłem, że ludzie stojący na przystankach już czekali na mój przyjazd. Harley cieszył się życzliwym zainteresowaniem.

Pewnego dnia spotkałem na skrzyżowaniu człowieka na Harleyu podobnym do mojego. Nadjechał z przeciwnej strony. Zapaliło się zielone światło, ruszyliśmy przed siebie. Minęliśmy się, po czym obaj równocześnie zawróciliśmy. Zaczęliśmy jeździć razem. Po pewnym czasie dołączyło do nas kilku następnych i wkrótce było nas pięciu. Rozumieliśmy się bez słów. Okazało się, że Harley jednoczy ludzi. Był w nas jakiś bunt, tęsknota do pędu, do wolności. Zaczęły się wspólne wyjazdy, wspólne dyskusje w piwnicach przy muzyce Beatlesów. Pamiętam że czuliśmy się wtedy wspaniale. Harley dał nam możliwość wybicia się ponad codzienną szarzyznę.

Tak narodził się pierwszy klub harleyowski w Warszawie. Dopiero po latach dowiedziałem się, że nie byliśmy w tym odosobnieni, że w innych miastach działo się podobnie, tworzyły się podobne grupy. Kiedy przejeżdżaliśmy razem przez miasto albo zatrzymywaliśmy się przy jakiejś kawiarni, milkły wszystkie rozmowy i spojrzenia kierowały się na nas. Zaczęto mówić o nas „harleyowcy”.

W tym też czasie wydarzyło się coś, co zmieniło moje życie. Pamiętam jak na jednym z rodzinnych spotkań mój kuzyn opowiadał o swojej podróży WFM-ką do Paryża. Kuzyn był znanym poetą i malarzem. Jako człowiek sztuki posiadał paszport, co w tamtych czasach nie każdemu było dane. Postanowił więc razem ze swoją narzeczoną wybrać się do Paryża. Jako humanista nie był obeznany z techniką i stąd ten szaleńczy pomysł. WFM oczywiście nie wytrzymała trudów podróży i w czasie jazdy w nocy, gdzieś w Holandii, „rozkraczyła się” na dobre.

Kiedy tak stali bezradni w środku nocy, w pewnym momencie zza zakrętu wyłoniła się grupa jeźdźców na potężnych maszynach. Otoczyli naszych nieszczęśników pierścieniem oświetlając ich reflektorami. Trzeba pamiętać, że w tamtym czasie, u schyłku lat 60. pojawiały się w naszej prasie mrożące krew w żyłach opowieści o wyczynach gangów motocyklowych na „zgniłym Zachodzie”. W artykułach tych kojarzono ludzi jeżdżących ciężkimi motocyklami z bandytami pozbawionymi wszelkich skrupułów. Nic więc dziwnego, że po takiej propagandowej obróbce podróżnicy przygotowani byli na najgorsze.

Motocykliści gestami dali znać, że wezmą naszych nieszczęśników na hol i doprowadzą do najbliższego miasteczka. Kuzynowi było już wszystko jedno, więc zgodził się bez protestu. Natomiast tamci nie mogli zrozumieć, dlaczego kuzynka za żadne skarby nie chciała wysiąść z nimi na motocykl, lecz uczepiła się kurczowo swojego towarzysza i zamiast podróżować wygodnie i bezpiecznie, wolała jechać na tylnym siodełku holowanego pojazdu. Kiedy nazajutrz nasi podróżnicy obudzili się w małym, prowincjonalnym hoteliku, okazało się, że rachunek za nocleg jest już opłacony, WFM-ka stoi naprawiona i wypucowana, a po tajemniczych jeźdźcach wszelki ślad zaginął. Słuchałem całej tej historii z zainteresowaniem i w pewnym momencie pytam swojego kuzyna:

– Słuchaj, a jak właściwie wyglądały te motocykle?

– Były potężne i miały dwa cylindry w układzie V.

Zaprowadziłem go wtedy do piwnicy (nie wiedział jeszcze, że mam H-D) i pytam: czy takie?

– Tak, podobne – odpowiedział.

Wziąłem więc od niego adres hotelu, w którym nocowali i napisałem list. Opisałem całe zdarzenie, przedstawiłem się, że jestem posiadaczem HD i szukam kontaktu z motocyklistami, którzy tamtej nocy pomogli memu kuzynowi. Potem niecierpliwie czekałem na odpowiedź. Po pewnym czasie przyszła dość gruba paczka, pełna prospektów H-D, były też tam pisma „Enthusiast” oraz list opatrzony pieczątką H-D Club Netherlands. Jego prezes zapraszał nas serdecznie na mający się odbyć w Czechosłowacji międzynarodowy zlot H-D, gdzie spodziewano się przynajmniej 200 maszyn. Tak dowiedzieliśmy się o międzynarodowym ruchu harleyowskim. Dziś dla każdego młodego motocyklisty jest to normalne, ale dla nas, wtedy żyjących za żelazną kurtyną, pozbawionych kontaktu ze światem, była to wiadomość elektryzująca. Wiedzieliśmy już, że nie jesteśmy sami, że jesteśmy częścią wielkiej światowej rodziny.

Do Czechosłowacji wyruszyliśmy we czterech: Roman Kuźmowicz, Bogdan Kurowski, Łukasz Paczuk i ja. Bogdan w Jeleniej Górze zderzył się z autobusem. Uderzenie było tak mocne, że od motocykla oderwało się tylne koło, a Bogdan z połamanymi żebrami wylądował w szpitalu. Od samego początku nie rozpieszczała nas pogoda – padał deszcz. Ponieważ nie mieliśmy pieniędzy na hotele, spaliśmy w chłopskich zagrodach na sianie. Po przekroczeniu czeskiej granicy wyglądałem już jak kupka błota. Była to moja pierwsza w życiu tak długa eskapada motocyklowa. Nie bardzo wiedziałem, jak trafić do wskazanej w liście miejscowości, ale od granicy szlak oznaczony był przy drzewach znaczkami H-D.

Pamiętam, jak jakieś 5 km przed celem podróży pokonywałem właśnie wzniesienie. Szosa prowadziła prosto pod słońce i nagle zza wierzchołka wzniesienia wyjechały mi naprzeciw trzy Elektry. To był wspaniały widok. Zawrócili i jechali razem ze mną. Poczułem dreszcz emocji. Patrzyłem urzeczony na te motocykle, na ich potężne górnozaworowe silniki. No i ci faceci ubrani w jeansy i skóry z frędzlami, trzymający w zębach cygara i prowadzący jedną ręką te najcięższe w świecie motocykle. Ta jazda to było niesamowite przeżycie, najpiękniejsze 5 km na Harleyu w moim życiu.

Kiedy wjechaliśmy na teren zlotu, zaśpiewano nam Mazurka Dąbrowskiego. Miałem łzy w oczach. Cała Europa czekała na nas, przekazywali nas sobie z rąk do rąk, przechodziliśmy od namiotu do namiotu. Wszyscy chcieli z nami porozmawiać. Polskę traktowano wtedy jako zaplecze Rosji, a tu nagle trzech młodych Polaków na Harleyach. Były to trzy dni szaleństwa. Przez ten czas zrobili przegląd naszych motocykli, tak że grały jak w zegarku.

Do Polski wracałem będąc już innym człowiekiem. Harley pokazał mi inny świat. Po powrocie do kraju opowiadaliśmy wszystkim o naszych przygodach. Zaczęliśmy sami organizować zloty. Pierwsze, kameralne spotkanie urządziliśmy w Bieszczadach w 1970 roku, drugi zlot był na Mazurach, a w 1973 roku zorganizowaliśmy międzynarodowe spotkanie w Wolsztynie. Impreza była zupełnie dzika. Nikomu jakoś nie przyszło do głowy, aby poinformować lokalne władze o mającym się odbyć zlocie. Zjechało się z Polski i z całej Europy około 500 maszyn, to było czyste szaleństwo. Nawet tamtejsi milicjanci przyłączyli się do zabawy, a miejscowy szef SB musiał przymknąć oko na gromadne jeżdżenie bez kasków. Jeszcze długo potem Wolsztynianie wspominali nasz zlot.

Wkrótce zainteresowały się nami władze, ponieważ byliśmy grupą ludzi, która kreowała swoją odrębną subkulturę – było to wtedy źle widziane. Nie bardzo wiedzieli, co mają z nami zrobić, próbowali podpiąć jakoś nasz ruch do istniejących socjalistycznych organizacji społecznych. Chcieli namówić nas na turystykę kwalifikowaną pod szyldem PZM. Potem włączyli nas do sekcji motorowej Legii, lecz nigdzie nie zagrzaliśmy długo miejsca, bo nie odpowiadała nam sformalizowana działalność pod czerwonymi sztandarami.

Pamiętam, jak dostałem kiedyś wezwanie do KC PZPR (był to chyba jedyny przypadek w historii tego gmachu, kiedy parkował tam amerykański motocykl), gdzie rozmawiał ze mną jakiś wysoki czynownik od spraw młodzieży. Próbował mi grozić, ale roześmiałem mu się w oczy i wyszedłem. Wiedziałem już, że nie mogą mi nic zrobić. Oni też o tym wiedzieli i to ich drażniło.

Zaczęły się częste kontrole milicji. W drodze z domu na Politechnikę byłem sprawdzany kilkakrotnie. Ponieważ jednak ustaliliśmy z kolegami, że wyjeżdżać na miasto będą tylko ci, których motocykle są w doskonałym stanie technicznym, nie mogli nam nic zrobić i w końcu dali spokój. Wiele lat później ci sami milicjanci, którzy tak często mnie wcześniej kontrolowali, przyczynili się bezpośrednio do tego, że zostałem dilerem H-D.

L.W.: Jak to? W jaki sposób?

W.E.: W 1989 roku podjęto w policji decyzję o unowocześnieniu sprzętu. Planowano przeprowadzenie prób z motocyklami różnych marek, aby wyłonić te, który zakupi policja. I wtedy właśnie przypomnieli sobie o mnie, chcieli, żebym sprowadził im Harleye. Ponieważ propozycja wydała mi się ciekawa, napisałem list do Milwaukee informując o mających się odbyć próbach. W efekcie otrzymałem dwa policyjne pojazdy: Elektrę i Sport Glide. Ponieważ jednak fabryka nie brała finansowego udziału w testach, motocykle te musiałem zakupić za własne pieniądze. Mimo że Harleye bardzo przypadły do gustu policjantom, były jednak za drogie i musiałem odsprzedać je prywatnym nabywcom, aby wycofać zainwestowane pieniądze.

Niedługo potem firma postanowiła rozszerzyć obszar swych wpływów na Europę Wschodnią. Planowane było otwarcie punktu dealerskiego w Warszawie. Ogłoszono przetarg. Łącznie ze mną sześciu oferentów ubiegało się o prawo sprzedaży amerykańskich motocykli. Jednym z moich konkurentów był generalny przedstawiciel General Motors na Polskę. Oczywiście nie mogłem się mierzyć tak potężną firmą jak GM. W Milwaukee postanowiono jednak powierzyć interesy firmy na polskim rynku właśnie mnie. Za moją osobą przemawiała długoletnia działalność w ruchu harleyowym w Polsce i dawne kontakty z firmą.

L.W.: HD to bardzo ekskluzywne, a więc drogie motocykle. Jak w takiej sytuacji wygląda sprzedaż na naszym rynku?

W.E.: Do dziś sprzedaliśmy 36 motocykli (w 1995 roku, przyp. red.). To jest w naszych realiach zupełnie dobry wynik.

L.W.: Jakie modele cieszą się największym powodzeniem?

W.E.: Oczywiście motocykle z serii Softail.

L.W.: Czytelnicy zapewne chcieliby wiedzieć, jakim motocyklem jeździ przedstawiciel tej znakomitej firmy?

W.E.: Dla relaksu zażywam kąpieli wietrznych na H-D Softail Special. Wybrałem ten model ze względu na jego klasyczny charakter. Poza tym mam jeszcze swojego pierwszego Harleya, ale w tej chwili przechodzi on kolejny remont.

L.W.: Na koniec, co mógłby Pan poradzić młodym, niezasobnym ludziom, którzy marzą o własnym Harleyu?

W.E.: Najważniejsze są właśnie marzenia – są one bowiem bodźcem do działania. To dzięki nim podejmujemy wyzwania. Jeśli będziemy dążyć konsekwentnie do celu, to na pewno go osiągniemy.

L.W.: Dziękuję bardzo za rozmowę. Życzę Panu i nam wszystkim pomyślnego rozwoju rynku motocyklowego w Polsce.

Zdjęcia: Wiesław Szewczyk i archiwum

KOMENTARZE