„Świat Motocykli” prezentuje rozmowę z Marcinem Praszczałkiem, byłym zawodnikiem, obecnie (w 1995 roku, przyp.red.) dealerem motocykli Yamaha w Warszawie. Poprosiliśmy go, by opowiedział nam, jakie były początki jego pasji.
Marcin Praszczałek: Mój kuzyn miał motorower, na którym pozwalał mi czasami pojeździć – to były początki mojej motorowej edukacji. Miałem wtedy 13 lat i chociaż jednośladami już nieźle „zasuwałem”, pasjonowały mnie rajdy samochodowe. Wielkie wrażenie wywierał na mnie widok pędzących rajdowych samochodów pokonujących zakręty kontrolowanym poślizgiem, ze szprycą szutru wylatującą spod kół przy akompaniamencie rasowego brzmienia silników.
Kiedy oglądałem w telewizji zmagania automobilistów lub kibicowałem lokalnym imprezom Okręgu Warszawskiego, oczyma, wyobraźni widziałem siebie pędzącego za kierownicą samochodu w walce o ułamki sekund. Zacząłem „kręcić się” koło Sekcji Rajdowej w Automobilklubie, lecz szybko zrozumiałem, że ten sport jest dla mnie nieosiągalny. Wtedy zamiast dalej podziwiać wyczyny automobilistów, skierowałem się ku motocyklom, bardziej dostępnym dla młodego człowieka.
W wieku lat 16 zrobiłem prawo jazdy na motocykl (w tamtych latach było to możliwe) i za pieniądze zarobione u „badylarza” kupiłem WSK 175 Dudek. Młodszym czytelnikom ta nazwa zapewne nic nie mówi, ale w tamtych latach był to bardzo popularny wśród młodzieży „szpanerski sprzęt”. Miał wysoką kierownicę i oparcie dla kierowcy – taki chopper made in Poland.
Mnie jednak nie interesowało imponowanie koleżankom przy pomocy dwóch kółek, lecz prawdziwą motocyklowa przygoda. Założyłem więc crossową kierownicę, przednie koło o średnicy 21 cali i terenowe opony. Motocykl prezentował się bardzo bojowo i mogłem „frezować” górki nabierając doświadczenia w terenowej jeździe. Zapisałem się do klubu i zacząłem jeździć w imprezach umożliwiających zdobycie motocyklowej licencji.
Pierwszy w moim życiu rajd odbył się wczesną wiosną. W wielu miejscach trasy leżał jeszcze śnieg i lód. W pewnym momencie „powiozło” mnie mocno w bok i imprezę zakończyłem na drzewie. Mając tylko trzeci i czwarty bieg, motor skręcający niemal wyłącznie w jedną stronę, mocno poobijany dotarłem do domu. Starałem się nie dać nic po sobie poznać, żeby rodzice, wiecznie się o mnie obawiając, nie zabrali mi motocykla.
W końcu, gdy zdobyłem licencję, odkupiłem z klubu CZ 175 Enduro. Był to już motocykl o klasę lepszy od wszystkiego, co poruszało się na ulicach, gdyż japońskie jednoślady stanowiły wtedy wielką rzadkość. Na „cezecie” zacząłem starty w mistrzostwach Polski w rajdach enduro.
Sport motocyklowy zafascynował mnie na tyle, że zupełnie zapomniałem o samochodach. Jazda z szybkością, ponad 120 km/h po lesie dostarcza niesamowitych emocji. Na bardziej płaskich odcinkach, kiedy gaz jest odkręcony do końca, człowiek zmaga się ze sobą, żeby nie odpuścić, bo czasu mało. Pamiętam takie sytuacje, kiedy próbując pokonać błotniste wzniesienie, trzy razy z rzędu musiałem uznać wyższość natury. Jednak rywalizacja z konkurentami wzmaga w człowieku zaciętość. W końcu pokonałem tę przeszkodę i ukończyłem zawody.
Pierwsze starty na CZ uświadomiły mi niedostatki tego sprzętu. Seryjny silnik był co prawda trwały, ale miał za małą moc i pozwalał na uzyskanie czasów pod koniec pierwszej dziesiątki. Wygrzebałem więc z czeluści klubowego garażu podwozie starej rajdowej Jawy i przespawałem umocowanie tylnych amortyzatorów, aby zwiększyć skok zawieszenia. Wstawiłem w to silnik od CZ, który uprzednio sam przerobiłem, podnosząc moc o około 6-7 KM, tak aby nie stracił za dużo z elastyczności. Na tak przygotowanym sprzęcie wywalczyłem piąte miejsce w Mistrzostwach Polski w Rajdach Enduro, mogąc sobie pozwolić na start tylko w 60% imprez.
Startowałem również w motocrossach. W 1988 roku wywalczyłem Mistrzostwo Okręgu Warszawskiego w klasie powyżej 175 ccm startując na motocyklu CZ 400. Nie było to łatwe, gdyż w tym okresie pojawiły się już na naszych torach maszyny japońskie, austriackie KTM-y i szwedzkie Husqvarny. Klub, w którym jeździłem, SKM-Warszawa, miał profil generalnie wyścigowy i uprawianie sportu terenowego było w tych warunkach ciężkie. Jazdy uczyłem się na własnych błędach, o wszystko musiałem zadbać sam. Nie sprzyjało to osiąganiu wyników sportowych, ale – co teraz doceniam – wcześnie nauczyło mnie organizacji przedsięwzięć. W każdym razie i tak dziękuję klubowi za to, co od niego otrzymałem.
Od 1989 roku, będąc wciąż zawodnikiem, zacząłem dodatkowo prowadzić w Klubie Sekcję Sportów Terenowych i zajmowałem się szkoleniem młodych zawodników oraz zaopatrzeniem Klubu w części do motocykli sportowych. Ponieważ w tym czasie klub toczył zacięte boje o zdobycie drużynowego Mistrzostwa Polski w wyścigach drogowych, aby zasilić szeregi klubowej reprezentacji startowałem również i w tej konkurencji. Motocykl, na którym jeździłem, był to tzw. SKM, czyli składany przez klub – rama na wzór motocykli wyścigowych, zawieszenie MZ, Silnik CZ 250 Motocross, 4-biegowa skrzynia.
W pierwszych zawodach w Stalowej Woli przyjechałem ósmy, wyprzedzając wielu typowo szosowych jeźdźców, a w Toruniu byłem 10. na 24 startujących. Ponieważ jestem człowiekiem o raczej sporych wymiarach i masie – o jakieś 20-30 kg większej niż przeciętny zawodnik wyścigowy – na długich prostych prowadziłem motocykl jedną ręką, aby zmniejszyć opór powietrza.
Rok 1989 był ostatnim rokiem moich startów. Z powodu trudności finansowych klub rozpadł się. Ja również nie miałem wsparcia finansowego, które umożliwiłoby mi kontynuowanie sportu wyczynowego na takim poziomie, jak bym sobie tego życzył. Zbyt wielka przepaść sprzętowa dzieliła mnie od czołówki polskich zawodników. Nie chciałem odgrywać roli chłopca do bicia, więc wycofałem się z uprawiania sportu.
Lech Wangin: No właśnie, skoro jesteśmy przy temacie finansowym… W potocznej opinii utarło się, że sport motorowy to zabawa dla bogatych. Jakie jest twoje zdanie na ten temat?
M.P.: Generalnie rzecz ujmując nie jest to tania zabawa, jednak jeśli weźmie się pod uwagę, że zupełnie przyzwoity motocykl enduro kosztuje mniej więcej tyle, co średniej klasy motocykl turystyczny, to jednak nie jest to taka astronomiczna suma. Obecnie średnia pensja krajowa liczy się w setkach dolarów, kiedyś to były dziesiątki i właściwie nierealne było uprawianie sportu bez pomocy klubów, chyba że ktoś miał wujka w Ameryce. Dla początkującego zawodnika w zupełności wystarczy pojazd używany – za około 30 mln zł (1995 rok, przyp.red.) i każdy ambitny chłopak jest w stanie na niego zarobić.
Nie jest więc prawdą, że to sport dla krezusów. Wszystko zależy od indywidualnego wyboru młodego człowieka. Czy będzie chciał rozbijać się po mieście przywiezionym z Zachodu samochodem albo wciskać w domu joystick komputera, czy też będzie chciał spróbować swych sił w prawdziwie męskim sporcie. Ja nigdy nie byłem człowiekiem zasobnym. Wszystkie pieniądze ładowałem w motocykl.
Nie miałem samochodu, więc na rajdy musiałem wozić motocykl pociągiem. Pamiętam taki rajd w 1984 roku, kiedy zjawiłem się na starcie po nieprzespanej nocy, którą spędziłem w wagonie pocztowym razem ze swoim stalowym rumakiem, a całe zaplecze techniczne miałem w plecaku. Na start zdążyłem tuż przed otwarciem zawodów. Pierwszego dnia przyjechałem na metę siódmy. Kiedy tylko zwlokłem się z motocykla, spałem przez 16 godzin. Następnego dnia przyjechałem już drugi. To była zresztą prawidłowość w moich startach – pierwszy dzień słabszy, drugi do pierwszego miejsca włącznie. (Eliminacje enduro składają się z dwudniowych imprez, w których o klasyfikacji zawodnika decyduje czas uzyskany na trasie oraz wyniki z prób specjalnych – przypis autora).
L.W.: Czy jednak nie żałujesz, że brak funduszy uniemożliwił Ci pełne wykorzystanie swego talentu?
M.P.: Nie. Sport dostarczył mi przecież wielu wspaniałych przeżyć i nauczył mnie wszystkiego. Nauczył szybkiej obsługi motocykla, a przede wszystkim tego, by nigdy się nie poddawać.
L.W.: Wycofałeś się wprawdzie ze startów, ale nie zerwałeś całkiem ze sportem. Na twojej wizytówce widnieje napis MGP Yamaha Motorcycle Sport Service. W warsztacie stoi sporo motocykli, zatrudniasz dwóch mechaników. Obok mieści się salon sprzedaży pełen używanych oraz fabrycznie nowych motocykli. Jak na polskie warunki jest to już duża firma. Powiedz, jak udało Ci się stworzyć to wszystko?
M.P.: W 1989 roku można już było przewidzieć; że polski rynek będzie otwierał się na japońskie motocykle. Pojawiało się ich coraz więcej, zaistniała więc możliwość życia z napraw motocykli, a przy tym nie zmarnowania wieloletniej praktyki, zdobytej podczas przygotowywania maszyn sportowych. Ponieważ w zakresie japońskich marek ciężkich motocykli nie miałem żadnego doświadczenia, wyjechałem do Francji, gdzie przez 5 tygodni pracowałem w serwisie. Za swą pracę nie pobierałem żadnego wynagrodzenia. Zapłatą dla mnie była możliwość poznania nowoczesnej techniki. We Francji miałem również możliwość obserwacji na żywo wyścigów drogowych, od mistrzostw świata do imprez lokalnych.
Zainwestowany czas zwraca się teraz z nawiązką. W 1990 roku otworzyłem warsztat. Początkowo naprawiałem motocykle znajomym. Ci z kolei polecali mnie swoim znajomym i tak klientów przybywało. Równocześnie starałem się nie tracić kontaktu ze sportem. Podczas ostatniej eliminacji Wyścigowych Mistrzostw Polski w 1990 roku skontaktowałem się z Arturem Wajdą i zaoferowałem swoją pomoc. Gliwicki Klub Motorowy zdecydował, by zakupić temu zawodnikowi nowy sprzęt. Ze zgromadzonych funduszy można było kupić używany, dwuletni pojazd klasy 250 Grand Prix lub fabrycznie nowy motocykl sportowy tej samej pojemności.
Zdecydowaliśmy się na to drugie rozwiązanie i zakupiłem we Francji nowiutkie Suzuki RGV 250, przystosowane do startów w klasie seryjnej. Dwusuwowy silnik tego motocykla ma moc 62 zdrowych mechanicznych koni. We własnym zakresie dokonaliśmy jeszcze zmian w układzie wydechowym i rozpoczęliśmy jazdy. Zorganizowałem Arturowi treningi na Bemowie, gdzie na dawnej płycie lotniska wytyczyliśmy ze starych opon różne konfiguracje zakrętów. Odbyliśmy także trening na torze w Kielcach. Na wyniki tej pracy nie trzeba było długo czekać. O ile w pierwszej eliminacji w 1991 roku Artur o mały włos nie dostałby dubla od Włodzimierza Kwasa, jadącego profesjonalną Hondą 250 RS, to w ostatniej eliminacji Artur przyjechał na metę tuż za Włodkiem, tracąc prowadzenie po zaciętej walce na kilka metrów przed metą, w wyniku zderzenia z dublowanym zawodnikiem.
Sezon ‘91 Artur zakończył na pozycji wicemistrza Polski. W 1992 roku, za sprawą firmy tytoniowej HB, przesiadł się na wyczynową Hondę 250 RS, na której zdobył mistrzostwo Polski. Był to jednocześnie ostatni rok mojego zaangażowania w zespole Artura Wajdy. Współpraca z nim i prowadzony przeze mnie serwis motocykli japońskich spowodowały, że zainteresowali się mną światowi potentaci wchodzący na polski rynek. Otrzymałem propozycję prowadzenia serwisu od firm Suzuki i Yamaha. Związałem się z tą drugą w kwietniu 1993 i rozpocząłem działalność autoryzowanego dealera i serwisanta tych motocykli.
Od 1994 roku zacząłem znowu zajmować się sportem. Między innymi przygotowałem motocykl drużynowemu mistrzowi świata enduro z Assen, Ryszardowi Augustynowi. Ostatnio przedłużyłem podpisany w zeszłym roku kontrakt z firmą Elf Lubrifiants Polska na sprowadzanie i przygotowywanie motocykli do mistrzostw Polski w motocrossie. Do moich podopiecznych (jeśli chodzi o sprzęt) należy 7 zawodników z motocrossów i enduro – na ogół mistrzów Polski w różnych klasach oraz reprezentantów Polski. W zeszłym roku zarejestrowałem prawnie własny klub sportowy, który jest zrzeszony w PZM i w tym roku już pierwsi zawodnicy wystartują w Mistrzostwach Polski. Dodatkowo będę współorganizatorem, Eliminacji Mistrzostw Polski Enduro w Warszawie 6 sierpnia.
L.W.: Czy przy takim nawale zajęć masz jeszcze czas na jazdę motocyklem?
M.P.: O tak. Mimo że na co dzień korzystam raczej z samochodu, to jednak przy każdej nadarzającej się okazji dosiadam jednośladu – spotkaliśmy się przecież w „pogoni za lisem”. Mam Yamahę XJ 650 i objeżdżam nią imprezy sportowe albo jadę w nieznane. Najczęściej wybieram drogi drugiej klasy, wijące się między łanami zbóż i prowadzące przez wsie, gdzie czas zatrzymał się 50 lat temu, czy przez lasy zielone jak tropikalna dżungla, dające ukojenie w 30-stopniowym upale. Często nie zdajemy sobie sprawy, jak Polska jest piękna.
L.W.: Czy nie chciałbyś znowu wystartować w zawodach?
M.P.: Bardzo. W końcu po kilku latach tworzenia firmy mogę na to przeznaczyć jakieś pieniądze. Chcę regularnie startować w rajdach enduro oraz wystartować w wyścigach drogowych na SUPERMOTO (motocykl crossowy na szosowych kołach). Na Zachodzie jest to niebywale popularne, u nas niechętnie widziane. Tak naprawdę, to jestem prekursorem tej formy motocykli w Polsce.
Dwa lata temu do CZ 400 Motocross założyłem koło przednie z hamulcem tarczowym od starej Hondy CB 400 z 1977 roku, opony szosowe, szybsze przełożenie i wystartowałem w Stalowej Woli. Motocykl przeszedł odbiór techniczny, ale na treningu sędzia zatrzymuje mnie i pyta – co to jest? Po dłuższym wyjaśnieniu pojechałem dalej, Niestety po treningu znowu sędzia przychodzi do mnie i mówi, że mnie nie dopuści. – Ale dlaczego? Przecież wszystko jest w ramach przepisów. – Okazało się, że zawodnicy złożyli protest. Ponoć niebezpiecznie jeździłem!!!
Teraz na pewno się nie poddam, w razie czego będę się odwoływał, będę prosił starego kolegę Włodka Kwasa, aby przychylił się do moich dziwactw i wsparł mnie w światku ścigantów. W sumie jednym motocyklem można osiągnąć podwójną przyjemność – w terenie i na asfalcie, jest to też metoda na obniżenie kosztów uprawiania sportu.
L.W.: Czy masz jeszcze jakieś motocyklowe marzenie?
M.P.: Chciałbym w ciągu dwóch lat stworzyć polski zespół motocyklowy do startu w rajdach-maratonach. Paryż-Dakar to największa przygoda.
L.W.: To wspaniała pasja i ambitne plany, życzę więc powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Od redakcji: marzenie to zrealizowało się niedługo później – Marcin wydatnie pomógł Jackowi Czachorowi w dotarciu na jego pierwszy Dakar.
Zdjęcia: Krzysztof Wydrzycki