Co roku, mniej więcej o tej samej porze, borykamy się z dylematem – wyciągać z garaży nasze stalowe rumaki, czy dać im spokojnie przespać zimę?
Polska to bardzo piękny kraj, ale zimą życie w naszej strefie geograficznej nie jest łatwe. Wstajesz w miarę rano, a za oknami jeszcze ciemno. Siadasz do obiadu, a za oknami już ciemno. Samo zimno przeszkadza mniej niż właśnie brak światła słonecznego. Przełom roku to pod tym względem najgorszy moment, a jedynym pocieszeniem pozostaje fakt, że jeszcze tylko parę tygodni, a zimowa depresja nam minie. Na razie jednak jest jak jest.
Czy w takich warunkach da się jeździć na motocyklu? No pewnie, że się da, ale ani to przyjemne, ani bezpieczne. Mam tu na myśli codzienną i uporczywą jazdę, jaką uprawiają kurierzy, dostawcy pizzy czy wszyscy, którym z różnych względów bardziej pasuje dojazd do pracy motocyklem niż samochodem lub komunikacją zbiorową. Sam należę do tej kategorii jeźdźców, ale muszę uczciwie przyznać, że praktykuję to z coraz mniejszym entuzjazmem, chociaż z drugiej strony do uczucia obrzydzenia jeszcze mi daleko.
Najgorsze jest samo przygotowywanie się do wyjazdu, ubieranie się i myśl, że zaraz będzie zimno i ślisko. Gdy jednak już wsiądę na motocykl, to nie jest aż tak źle. Po prostu jadę i cieszę się, że nie stoję w korkach. W dodatku po cichu muszę przyznać, że nie jest to jakiś wielki wyczyn. W dużych miastach temperatura jest zawsze nieco wyższa niż na terenach mniej zurbanizowanych, a w dodatku jezdnie są przeważnie dobrze odśnieżone, a przy okazji niestety posolone.
Tego rodzaju niejako wymuszona jazda motocyklem rzeczywiście może nie sprawiać większej przyjemności, zwłaszcza gdy uprawiamy ją często i bez entuzjazmu.
Czym innym jest jednak jednorazowy wyjazd na zimową imprezę. W Polsce nie ma ich zbyt wielu, jednak każdy, kto bez jazdy długo wytrzymać nie może i kto odczuwa konieczność przewietrzenia (czy raczej przemrożenia?) kości, znajdzie coś w kalendarzu. Począwszy od Mazur, skończywszy na Bieszczadach, zawsze skrzyknie się grupka entuzjastów zimowych zlotów, jazdy po zaśnieżonych drogach i nocowania w namiotach przy ujemnych temperaturach. Nie ma w tym nic złego, zwłaszcza że, jak mówi starożytna rzymska maksyma: „Volenti non fit iniuria – chcącemu nie dzieje się krzywda”. Przekładając to na prostszy język i cytując klasyka Moliera, możemy powiedzieć: „sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało”…
W ubiegłym sezonie mój przyjaciel Erwin wybrał się, chyba po raz pierwszy w życiu, na zimowy bieszczadzki zlot motocyklowy swoim zabytkowym Harleyem WLA. Miał do przejechania względnie nieduży dystans, bo zaledwie coś ok. 100 km. Niby niedaleko, jednak podróż zajęła mu kilka godzin. Zmarzł, wywalił się kilka razy, ale wrócił do domu w jednym kawałku (motocykl też) i zachwycony postanowił w kolejnym roku powtórzyć wyjazd. Tym razem jednak, zebrawszy doświadczenia, ma zamiar założyć na koła łańcuchy czy jakieś inne patenty zwiększające przyczepność na oblodzonych drogach.
Mam wrażenie, że ta fascynacja zimowym wyjazdem na motocyklu wynika z prostego faktu, że po prostu nie musi tego robić zbyt często i taka podróż stanowi jakąś odmianę w zimowej stagnacji, nie mówiąc już o tym, że jest to jednak pewnego rodzaju wyzwanie, a te Erwin uwielbia. We mnie chyba nie ma już takiego entuzjazmu, chociaż swego czasu jeździłem na zimowe zloty do twierdzy Boyen i nawet mi się podobało. Na szczęście mam dobrą wymówkę, żeby z Erwinem nie jechać – na Podkarpacie mam niemal 400 km, a to jednak jest już pewien dystans i nawet otwieranie kolejnych odcinków ekspresowej „Via Carpatia” tego faktu nie zmieni.
Na zimową chandrę mam jednak dobrą radę. Poleć na weekend do Egiptu czy Maroka, pojeździj na motocyklu w pięknym słońcu i ciepełku, po czym radosny wróć do zimnej i ciemnej Polski. Korzyści z tego będą dwie – po pierwsze, ubawisz się po pachy, po drugie, zaoszczędzisz sporo pieniędzy, bo taki wyskok będzie znacznie tańszy niż rodzinny weekend w Zakopanem.
Zdjęcia: Tobiasz Kukieła