Motocykl z wózkiem bocznym
Na skróty:
Motocykl z wózkiem bocznym
Polskie drogi to generalnie nuda. Z bocznym wózkiem nie da się gnać. Do granicy słowackiej dotarliśmy około 19.00. Po słowackiej stronie kłopoty zaczęły się dość szybko. Dopadła nas ulewa i… wpakowaliśmy się w roboty drogowe. Za Svidnikiem, na jednej z dziur, zalanej wodą, urwaliśmy mocowanie amortyzatora w wózku. Niewiele brakło, a znaleźlibyśmy się pod nadjeżdżającymi z naprzeciwka samochodami. Nie wiedziałem, co robić. Ciemno, ulewa się wzmogła, a my staliśmy w małej wiosce z urwanym kawałkiem aluminium. W nieszczęściu mieliśmy łut szczęścia: spotkaliśmy strażaka – motocyklistę. Odwiózł piękniejszą część mojej rodziny do hotelu, potem wrócił, pomógł schronić maszynę w pobliskim gospodarstwie, załatwił jakiegoś mechanika, który miał mieć dostęp do spawania aluminium i odwiózł mnie z bagażami do hotelu. Bezinteresownie! Szkoda, że załatwiony mechanik okazał się niewypałem i sami musieliśmy szukać pomocy w Presovie. Lecz udało się: pospawanie mocowania kosztowało 40 euro. Ruszyliśmy ku granicy węgierskiej.
Kierunek: dziury
W madziarskim Satoraljaujhely (nazwa znana z filmu CK Dezerterzy) nasza nawigacja poprowadziła nas po takich dziurach, że prawie znowu urwaliśmy zawieszenie.
Po przejechaniu Węgier usadowiliśmy się w rumuńskiej Oradei, gdzie za 30 euro znaleźliśmy zupełnie przyzwoity nocleg. Rano ruszyliśmy fatalną, remontowaną drogą w kierunku Devy. Myślę, że przez najbliższe 2-3 lata należy ją omijać szerokim łukiem. Kilkakrotnie o mało leżeliśmy, a wyboje były takie, że zawieszenie co chwila dobijało. Dużo czasu straciliśmy na mijankach. Pokonanie dwustu kilometrów zajęło nam 6,5 godziny! Gdy w końcu dotarliśmy do autostrady, szybko śmignęliśmy do Cartisoary, naszego ulubionego miejsca w Rumunii.
W położonej u stóp Gór Fogarskich urokliwej miejscowości można zanocować za ok. 70 złotych (w pensjonacie u Liliany). Właścicielka, choć byliśmy tam trzy lata wcześniej, rozpoznała nas. Szkoda, że mówi jedynie po rumuńsku. Za to warunki do wypoczynku – super.
Transfogarska – musimy zawrócić
Rano ruszyliśmy na trasę transfogarską: kilkadziesiąt kilometrów serpentyn i niesamowite widoki. Postawiony w połowie drogi zakaz wjazdu ominąłem (co to za przeszkoda dla Polaka). Ostatnie zakręty pokonywaliśmy na jedynce. A za nimi – niespodzianka: tunel na szczycie zasypany śniegiem. Musieliśmy zawrócić…
Skierowaliśmy się na Bukareszt. Obwodnicę stolicy Rumunii poznaliśmy z najgorszej strony: wąska, dziurawa i zatłoczona. Co chwila korki i „cwaniakujący” rumuńscy kierowcy. Gehenna trwała dobre dwie godziny. Wieczorem dotarliśmy do Ruse – miasta granicznego. Widząc zbliżającą się burzę postanawiamy jechać, dopóki pozwoli nam pogoda. Dotarliśmy do Białej w Bułgarii. Następny dzień to jedynie krótki przelot do granicy z Turcją.
Odprawa graniczna dostarczyła ciekawych doznań. Tureccy pogranicznicy byli tak zaskoczeni naszym widokiem, iż przez chwilę mieliśmy wrażenie, że nie zechcą nas wpuścić.
Turecka drożyzna… i gościnność
Do Istambułu zostało ok. 250 km. Po drodze – marny i drogi posiłek w tureckim fastfoodzie i tankowanie (potwornie drogo).
Istambuł jest wielki. Na autostradzie przez miasto – permanentny korek, spaliny, ciągłe wycie klaksonów i okrzyki tureckich kierowców. Gdy przejechaliśmy mostem nad Bosforem, korki się zmniejszyły. W przydrożnym barze za zimny posiłek i kawę zapłaciliśmy fortunę – ok. 140 zł. Na ceny trzeba tu uważać.
Po przejechaniu ok. 700 kilometrów mieliśmy dość. Niestety, z powodu całkowitego braku możliwości porozumienia się z Turkami w jakimkolwiek języku poza tureckim, musieliśmy jechać coraz dalej. W końcu trafiamy do hotelu przy basenach termalnych. Na korytarzach smród, pokoje przypominały sale szpitalne sprzed 50 lat. Był to jeden z najdroższych (ok. 200 zł) i jednocześnie najgorszych noclegów na tym wyjeździe. A o 4 rano – pobudka: przez megafon imam wzywał do modlitw.
Postanowiliśmy przebijać się do Samsun nad Morzem Czarnym i posuwać się wzdłuż jego wybrzeża. Trasa przyjemna, miejscowi co chwila nas pozdrawiali, krzycząc coś z samochodów i robiąc nam zdjęcia telefonami. Na jednej ze stacji paliw zostaliśmy nawet obdarowani siatką czereśni. Miły gest.
Polak zapłaci
Na granicy gruzińskiej – totalny chaos. Przepychanki, klaksony non stop w użyciu. Pasażerowie są odprawiani osobno. Jak my się w tym tłumie i chaosie odnajdziemy?
Motocykl wzbudził żywe zainteresowanie celników. Odprawa przebiegła w ekspresowym tempie. Nie bez znaczenia pozostał pewnie fakt, że celniczka była na wycieczce w Warszawie i miała ciepły stosunek do Polaków. Po drugiej stronie opadła mnie i sprzęt „szarańcza” i zasypała pytaniami, z których połowy nie rozumiałem. Dopiero moje panie wyrwały mnie z rąk Gruzinów.
Dotarliśmy do miłego hotelu na przedmieściach Batumi. Ceny przystępne, właściciele niezwykle mili i uczynni. Następnego dnia odpoczywaliśmy, a córka mogła w delfinarium popływać z delfinami – superatrakcja za ok. 170 zł. Za to ceny paliwa w Gruzji – rewelacja: ok. 3,80 zł za litr!
Kolejnego dnia chcieliśmy wjechać do Armenii. Najkrótsza droga z Batumi przez Achalciche jest na mapie zaznaczona jako główna, ale o słabej nawierzchni. Przez kilkadziesiąt kilometrów byłem zaskoczony przyzwoitą jakością trasy. Niestety, za miejscowością Khulo nawierzchnia dramatycznie zaczęła się pogarszać. Najpierw były to dziury w jezdni, ale wkrótce skończył się asfalt i zaczął się off-road.
Zaprzęg nie był przygotowany na tak ekstremalne warunki. Co chwila usiłowało mi wyrwać kierownicę z rąk, bez przerwy zawadzaliśmy ramą wózka o kamienie. Zamiast planowanego szybkiego przelotu mieliśmy walkę o przetrwanie. W końcu dotarliśmy do przełęczy na wysokości 2025 m n.p.m. Umęczeni weszliśmy do sklepu a tam – kaplica i dwóch szykujących się do nabożeństwa kapłanów! Po wymianie uprzejmości, z zakupioną wodą, obdarowani dwulitrową butlą wina i błogosławieństwem, ruszyliśmy w dół. Po kilkuset metrach zawadziliśmy ramą wózka o kamień tak, że zaliczyliśmy glebę. Wygięło się mocowanie i pękły dwa spawy. Na szczęście sprzęt nadawał się do dalszej jazdy i nikomu nic się nie stało. 60 kilometrów pokonywaliśmy 7 godzin…
Po dojeździe do Achalciche musieliśmy zacząć szukać noclegu, bo gruzińskie drogi po zmroku nie są przyjemne. Była 19 i godzinę później miało być już całkowicie ciemno (czerwiec!). Okazało się, że brat miejscowego taksówkarza prowadzi hotel, w którym często goszczą polscy turyści. Szybko doszliśmy do porozumienia.
Po odpoczynku ruszyliśmy w kierunku granicy ormiańskiej. Droga początkowo była dobra, czasem miała krótkie, gorsze odcinki. Lekko zboczyliśmy, by zwiedzić kompleks skalnego miasta Wardzia. Niezwykłe, magiczne miejsce z wielowiekową historią.
Za miejscowością Khospio stan nawierzchni się pogorszył. Musieliśmy lawirować między sporymi wyrwami w asfalcie. Wspinaliśmy się na płaskowyż na wysokości ponad 2000 m n.p.m. W końcu dotarliśmy do granicy.
Odprawa po stronie gruzińskiej – szybka, po ormiańskiej – z początku miła. Wymiana uprzejmości, uśmiechy, pieczątki. Podjechaliśmy do następnego szlabanu. Musiałem iść do budynku za szlabanem. Mijany po drodze Rosjanin rzucił mi: „Po co żeś przyjechał? Polaczek będzie płacił!” To wzbudziło mój niepokój.
W budynku niemiły celnik stwierdził na dzień dobry, że wjeżdżam do Armenii pierwszy i zapewne ostatni raz. W piwnicy kolejny biurokrata oświadczył, że opłata za wjazd wynosi 50$. Za co? „Usługi brokerskie”. Przez następną godzinę wypisywał jakieś papierki. Na dworze rozhulała się nawałnica. Dobrze, że chociaż moim paniom pozwolono się schronić w budynku. Ustawiła się już kolejka Ormian chcących przekroczyć granicę. W końcu jeden z nich zaczął się awanturować. Wreszcie i ja miałem dość. Kazałem oddać dokumenty. Wróciliśmy na stronę gruzińską i raz już pokonanymi, dziurawymi drogami, zjechaliśmy do Achalciche.
Historia co krok
Następnego dnia daliśmy się namówić na przejażdżkę taksówką po okolicy. O ile 30 lari za wjazd do monastyru Sapara można uznać za trafny wybór (piękne widoki po wjeździe koszmarną drogą, na której naszym sprzętem z pewnością byśmy sobie nie poradzili), to wycieczka do odległego o 30 km uzdrowiska była trochę naciągana. Żadnych specjalnych atrakcji, a dom przedstawiony jako rezydencja carska mocno nadwyrężony czasem i niedostępny.
Objazd okolicy zakończyliśmy ok. godz. 16 i postanawiamy jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Mcchety znanej z pięknych zabytków (stolicy starożytnej Gruzji, kilkanaście kilometrów od Tbilisi). Dojechaliśmy tam, jak już się ściemniało. Gorączkowo poszukiwaliśmy noclegu. Nagle podjechał do nas samochód i sympatyczny pan zaproponował nocleg. Razem z matką, nauczycielką, prowadził hotelik na starówce w Mcchecie. Gospodyni władająca angielskim i rosyjskim na powitanie poczęstowała nas skromną kolacją.
Na zwiedzanie okolic Stepancaminda, gdzie w Gergeti znajduje się XIV-wieczny monastyr Cminda Sameba, położony u stóp Kazbeku, jednego z pięciotysięczników Kaukazu, znów wynajęliśmy taksówkę (130 lari za ponad 200 kilometrów w dwie strony i oczekiwanie). Nadwyrężone spawy wózka nie gwarantowały pokonania dziur „Drogi Wojennej”. Do samej cerkwi położonej na wysokości ponad 2100 m n.p.m. musiał nas zabrać oddzielnie umówiony kierowca terenówki (40 lari w obie strony). Po takich wertepach nie jechałem żadnym pojazdem, ale było widać, że nasz kierowca nie robi tego po raz pierwszy.
Cerkiew robi niesamowite wrażenie. W czasie najazdów pełniła rolę skarbca. W drodze powrotnej wynegocjowaliśmy jeszcze wjazd do jednego z najstarszych kościołów w Gruzji. Monastyr Dżwari został zbudowany nad Mcchetą w VI wieku i w niezmienionej formie przetrwał do dziś. Po powrocie na starówkę odwiedziliśmy jeszcze katedrę Sweti Cchoweli z XI wieku, miejsce koronacji i pochówku władców Gruzji.
Powrót bez drogowskazów
Przyszedł czas powrotu. Drogi w Gruzji nie są niestety dobrze oznakowane, choć większość nazw jest pisana alfabetem łacińskim. Nawet zamknięte odcinki głównych dróg nie mają wyznaczonych objazdów. Na szczęście miejscowi kierowcy są niezwykle pomocni. Gdy tylko widzieli moje wahanie, wskazywali mi drogę.
Po dwudniowym odpoczynku w Batumi postanowiliśmy z jednym noclegiem pokonać 1500-kilometrową drogę przez Turcję. Przed 5 rano byliśmy na granicy. O tej porze Turcja jeszcze śpi. Drogi puste. I znów spotkaliśmy się z miłymi gestami: córka dostała od ulicznego sprzedawcy precla w prezencie.
Pod wieczór wylądowaliśmy w Bolu, ok. 200 kilometrów przed Istambułem. Znów mieliśmy problemy ze znalezieniem noclegu za rozsądne pieniądze. Udało nam się w hotelu Rahmi, gdzie za 50 euro ulokowaliśmy się w przyzwoitym jak na tureckie standardy pokoju. Dalej wyruszyliśmy rankiem, by jak najwcześniej dotrzeć do Istambułu. Ruch ciężarówek miedzy 6 a 10 rano jest tam wstrzymany. Dzięki temu 12,5-milionową metropolię przejechaliśmy w miarę sprawnie, częściowo pasem awaryjnym, upominani przez policję.
Czy wytrzyma?
W Bułgarii znów doświadczyliśmy, na jakie manowce może zaprowadzić GPS. Wąsko, dziurawo i koleiny takie, że bałem się zawadzić ramą wózka. Ok. 35 km przed Wielkim Trnowem zaczęło padać. Na zjeździe łukiem ze wzniesienia nagle złapałem uślizg przedniego koła. Poleciałem na wózek, po chwili motocykl przerzucił na drugą stronę. Instynktownie starałem się znowu go położyć na wózek, ale szedł już bocznym ślizgiem. Chwilę później leżeliśmy w rowie. Na szczęście skończyło się na siniakach i stratach materialnych. Owiewki porozbijane, lekko zgięta laga, zgięta kierownica, „Agata” (nawigacja) – roztrzaskana. Żaden Bułgar się nie zatrzymał, by pomóc nam wyciągnąć sprzęt na drogę i pozbierać bagaże. W innych krajach – nie do pomyślenia!
Postanowiliśmy jechać do Białej, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg. Nastroje minorowe, wszyscy obolali. Co dalej? Moje dziewczyny podjęły odważną decyzję: jedziemy dalej razem. Twarde kobiety! Rano poprostowałem kierownicę a dzięki pomocy obsługi motelu i warsztatu obok wzmocniliśmy nadwyrężoną ramę wózka (wcześniejsze pęknięcia się powiększyły).
Na rumuńskich drogach, lepszych niż bułgarskie, też trzeba uważać. Na autostradzie ledwo udało nam się zmieścić nad olbrzymią wyrwą głęboką na 15-20 cm. Gdybyśmy w nią wpadli, urwałbym wózek całkowicie.
Po noclegu w Alba Julia (trzygwiazdkowy pensjonat, gdzie z 210 lei utargowaliśmy noc za 160 lei – ok. 150 zł) wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej. Po 20 kilometrach – niespodzianka: silnik zaczął wariować. Odkręciłem pokrywę impulsatora. Okazało się, że jedna ze śrub cudownie się zdematerializowała, a druga była luźna (ukłony dla mechaników dokonujących przedwyjazdowego przeglądu!). Zacząłem podejrzewać, że nad wyprawą ciąży jakieś fatum. Szybko minęliśmy nudne drogi na Węgrzech, potem koleiny na Słowacji. A w ojczyźnie? Zmaganie się z zimną i deszczową (w drugiej połowie czerwca) pogodą. Do Gdańska dotarliśmy wieczorem z kilkuset złotymi w kieszeni.
Mimo kilku nieprzyjemnych zdarzeń uważamy ten wyjazd za cenną, pouczającą wyprawę. W przyszłości chcielibyśmy ponownie odwiedzić Gruzję, a może również Armenię, ale musimy przekalkulować, czy nasza XJ-ta (tylko 600 ccm) wytrzyma ponowny tak daleki wyjazd.
Dziękuję Panu Markowi Adamczewskiemu z firmy Sidecars za pomocne rady.
Przydatne informacje
Drogi: najlepsze w Polsce i… w Turcji!
Turcja: płacenie za autostradę jest trudniejsze niż przypuszczałem (kazali nam iść na pocztę w Istambule). Brak opłat wywołuje przeraźliwe wycie alarmu na bramkach (ale i tak przed nami się otwierały). Zdarzają się dziwne ograniczenia prędkości, np. 82 km/h. Jeśli się nie targujesz przed zamówieniem czegokolwiek, wydasz bajońskie sumy. Trzeba pytać o ceny, które nigdzie nie są widoczne.
Gruzja: na drogach sporo wałęsających się krów, które potrafią leźć prosto pod koła. Dużo też potrąconych psów. Gdy córka nieopatrznie założyła zbyt kusą sukienkę, mężczyźni wręcz nachalnie się jej przyglądali. Było mało przyjemnie. Radzę unikać takich sytuacji.
Co i ile kosztuje:
Wyżywienie: ceny w krajach na trasie podobne jak w Polsce, tylko w Turcji znacznie drożej. Gruziński bimber zwany czaczą – 10 lari/litr.
Noclegi:
Słowacja – czterogwiazdkowy hotel 45 € za 3 osoby, ale standard daleko odbiega od naszych hoteli trzygwiazdkowych;
Rumunia – za 3 osoby od 75 lei (65 zł);
Bułgaria – przyzwoity motel za 25 € za 3 osoby;
Turcja – do 50 € (205 zł) w gorszych warunkach;
Gruzja – 25-35 € za 3 osoby.
Generalnie zakładanych 150 zł za noc nie przekraczaliśmy.
Paliwo:
najtańsze w Gruzji – prawdziwa rewelacja, ok. 3,80 zł/l;
najdroższe w Turcji – ponad 7 zł/l i to nie najlepsze.
Pełny zbiornik do rezerwy starczał na ok. 170 km, w Gruzji – na ok. 200-210 km.