fbpx

Każdego roku przychodzi długo wyczekiwany przeze mnie dzień, w którym ruszam przed siebie. Tak też było we wrześniu. Po tygodniowej, samotnej wędrówce motocyklowej po Europie nadszedł czas na wyjazd do Rumunii z moim dobrym przyjacielem, który dopiero niedawno dołączył do grona moto podróżników. Była to jego pierwsza, „dziewicza” wyprawa do innego kraju.

Plan miałem ustalony już wcześniej, trasę przygotowaną, a czasowo zakładałem na to 6-7 dni. Wyjechaliśmy w niedzielę, dość późno, bo około południa. Choć obaj pochodzimy z Kotliny Kłodzkiej, to nasze drogi przecięły się w Krośnie. Byłem akurat w Bieszczadach, a kolega Tomek do mnie dojechał, robiąc przy tym 460 km. Według przewidzianego planu było przed nami kolejne nieco ponad 400. Zjedliśmy obiad jeszcze w Polsce i ruszyliśmy w kierunku Rumunii.

Zamiar był taki, by dotrzeć do granicy węgiersko- rumuńskiej gdzieś na wysokości miasta Oradea i pierwszą noc spędzić w hotelu, tak by kolejnego dnia wstać wypoczętym. Droga, jak to tranzyt autostradą, ciągnęła się dość długo, a my pędziliśmy załadowanymi motocyklami w stronę celu. Na granicę dotarliśmy o 23.00. Strażnik stwierdził, że wybraliśmy sobie zły czas na zwiedzanie Rumunii, ale my byliśmy nastawieni optymistycznie. Pogoda nie jest dla nas wyznacznikiem udanego wyjazdu, liczy się przygoda i to, że możemy oddać się pasji i spędzić czas na motocyklach.Za Horyzont - Rumunia

Mały Wielki Kanion

Wstępnie byliśmy przygotowani na to, by spać na dziko, mieliśmy ze sobą namiot i cały ekwipunek. Hotel zarezerwowaliśmy dopiero pół godziny przed przyjazdem. Zmęczenie odebrało mi chęci na cokolwiek, dlatego szybko położyłem się spać. Poranek przywitał nas słońcem i hałasem samochodów ciężarowych, które co chwilę przejeżdżały obok miejsca naszego noclegu. Po szybkim serwisie napęd w spakowaliśmy graty na motocykle i bez śniadania ruszyliśmy na pierwszy etap rumuńskiej przygody. Odcinek ten liczył 270 km i prowadził m.in. przez Beiuş i Grda de Sus, a kończył się niedaleko miejscowości Sebeș, położonej tuż obok słynnego Czerwonego Wąwozu – R pa Roșie.

Jest to efektowna formacja skalna, przypominająca amerykański Wielki Kanion, tylko w znacznie mniejszej skali, uznawana za jeden z naturalnych cud w Europy. Przez dwie godziny jechaliśmy w ciągłym słońcu, podziwiając malownicze wioski z ciekawostkami w postaci powozów konnych i krów chodzących samotnie ulicami, prawie jak w Albanii. Co chwilę mijaliśmy trwające roboty drogowe, a czasem po prostu ignorowaliśmy czerwone światła sygnalizacji, jadąc sypkim poboczem za rumuńskimi kierowcami. Szkoda było czasu na postoje, a u nich wydawało się to być normą. Mandaty do dziś nie przyszły, tak więc nie popełniliśmy chyba ekstremalnych wykroczeń.Za Horyzont - RumuniaGdy wjechaliśmy na drogę numer 75, bardzo krętą, zalesioną, wijącą się w górę, nasze twarze nabrały kolorów. W końcu mogliśmy trochę poszaleć po winklach, nawet mając załadowane motocykle. Po kilkudziesięciu kilometrach wojaży zatrzymaliśmy się w dzikim sadzie. Były tam kamienny stół i pasące się obok kozy, miejsce wydawało się idealne na śniadanie. Wyciągnęliśmy więc kuchenkę gazową, kawiarkę oraz zapas jedzenia, w tym domowe gołąbki od mamy mojego kolegi. Pusty stół zamienił się w biesiadny. Spędziliśmy tam trochę czasu, po czym ruszyliśmy dalej. Po 15 minutach złapał nas deszcz, który został z nami do końca dnia. Wtedy już nie jechało się przyjemnie.

Warunki stały się trudne, temperatura nieco spadła, a chęci na zwiedzanie, np. kopalni soli Salina Turda, uleciały. Było już późno, dlatego plan uległ małemu uaktualnieniu i od razu ruszyliśmy w stronę Sebeș. Nie wjeżdżaliśmy do centrum, bo zależało nam na dotarciu do położonych na obrzeżach miasta skał R pa Roșie. Ostatnim etapem trasy była droga gruntowa, która po opadach stała się bagnistym podłożem. W naszych „adwenczerach” mieliśmy założone opony Pirelli Scorpion STR.

Radziły sobie dobrze, nawet na grząskim terenie. W pewnym momencie wjechałem moim Triumphem w koleinę i zaliczyłem pierwszą wywrotkę. Jej efekt to wgnieciony kufer boczny, ale też nowe doświadczenie i uśmiech na twarzy. Człowiek cały czas się uczy, dlatego taka lekcja też była mi potrzebna. Postawiliśmy motocykl do pionu i kawałek wyżej, na polanie, rozbiliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko, na którym przygotowaliśmy kolację. Następnie podziwialiśmy zachodzące słońce, rzucające ostatnie światło na czerwone skały. Ten wspaniały widok utkwił mi w pamięci do dziś.Za Horyzont - Rumunia

Nocny gość

Rano było już nieco inaczej. Sen na dziko w obcym kraju okazał się być dla mnie ciężki, pomimo śpiwora do -20 stopni było mi zimno, twardo i niewygodnie. Dopiero teraz, przy jaśniejszym świetle, mogłem zobaczyć jak bardzo ubłocone były nasze motocykle, a mój uszkodzony kufer nie dał się do otworzyć bez wcześniejszego demontażu kufra centralnego. Dodatkowo patelnia po jajecznicy, którą kolega zostawił pod motocyklem, okazała się być czysta.

Dosłownie ktoś lub coś ją wylizało. W nocy usłyszeliśmy szelest, ale gdy wybiegliśmy z latarkami, to nikogo i niczego nie zauważyliśmy… dziwne. Trasa na dziś liczyła 230 km, a czekała na nas jedna z najbardziej znanych dróg w Rumunii. Najpierw jednak musieliśmy pokonać trzykilometrowy bagnisty odcinek. Potem wskoczyliśmy na kawałek autostrady, na której lokalny policjant zwrócił mi przez megafon uwagę za przekroczenie linii ciągłej. Stres to wróg, dlatego starałem się go unikać, zwłaszcza będąc na urlopie.

Kiedy znaleźliśmy się po południowej stronie miasta Sebeș, wjechaliśmy na drogę o numerze 67C – tak, to Transalpina. Przy okazji zn w pojawiły się krople wody lecące z nieba. Przyznam, że pokonywanie tej trasy w takich warunkach to nic przyjemnego, choć nie chcę wyjść na gościa, który wiedział, na co się pisze jadąc do Rumunii o tej porze roku, a teraz narzeka. Grzane manetki w BMW kolegi nie były sprawne, miał on również tylko jedną parę rękawic, która szybko nasiąknęła wodą. Przy niskiej temperaturze pojawiły się bóle kończyn, które bardzo utrudniały jazdę. To znak, że jest źle i trzeba temu zaradzić. Całe szczęście zawsze noszę w plecaku ogrzewacze do rąk i stóp na czarną godzinę. Dziś zdały egzamin. Udało nam się dojechać do gospody w miejscowości Obrşia Lotrului.Za Horyzont - RumuniaCiepła herbata, grzejnik i słodki deser papanasi, czyli oblane kwaśną śmietaną połączenie pączka z jagodami, które skradło moje podniebienie. Wspaniały posiłek osłodził nam resztę dnia. Jakoś tak się złożyło, że z tej wioski udaliśmy się w stronę Curtea de Argeș, nie robiąc dalszej części Transalpiny. Jak się później, już w domu, okazało, tej najlepszej. Pech, ale dzięki temu wiem, że kiedyś tam wrócę. Zmierzaliśmy drogą 7A do miejsca noclegu zarezerwowanego w jednej z agroturystyk. Po takim dniu sen na dziko nie byłby spełnieniem naszych oczekiwań. Potrzebowaliśmy wysuszyć rzeczy i dodatkowo naładować baterie do kamer. Nagrywanie filmów w podróży niesie ze sobą obowiązek ładowania akumulator w co 2-3 dni. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, jego właściciele – bardzo miła kobieta i jej mąż – przywitali nas domowym bimbrem. Bardzo fajny akcent na koniec męczącego dnia.

Wyjątkowo spontaniczny dzień

Poranek zupełnie inny niż wczoraj. Słońce znów pojawiło się na horyzoncie, a przed nami Droga Transfogaraska. Tak, długo na nią czekałem, a nasz nocleg znajdował się dosłownie w jej przebiegu, więc nie straciliśmy czasu na dojazd. Plan zakładał około 550 km, lecz na skutek pewnych spontanicznych decyzji wyszło z tego niewiele ponad 400. Wyjeżdżając z agroturystyki po porannej kawie, udaliśmy się na północ. Robiąc pierwsze kilometry ominęliśmy przez pomyłkę Cytadelę Poenari, jedną z twierdz Włada Palownika, uznawanego za pierwowzór postaci Drakuli. Zatrzymaliśmy się dopiero obok zapory wodnej Vidraru.

Tamtejsza sceneria aż prosiła się o ujęcia z drona. Z lotu ptaka świat wygląda zupełnie inaczej. Jeden ze strażnik w strzegących tamy chciał wiedzieć, do jakich cel w potrzebne jest mi nagranie, gdyż jest to obiekt strategiczny. Rozmowa przebiegła jednak dość spokojnie, po czym kontynuowaliśmy naszą motocyklową wspinaczkę. Sezon jesienny miał ten plus, że na trasie nie było praktycznie nikogo. Mogliśmy zatem tworzyć dobre ujęcia do film w zatrzymując się i zostawiając kamerę w różnych miejscach. Tomek zaliczył w tym miejscu małą wywrotkę. Nic poważnego się nie stało, porysował tylko kufer. Zabrakło mu kilku centymetrów w nodze, gdy zawracał motocyklem. Moment ten zarejestrowała kamera i możecie go zobaczyć choćby na moim kanale „Zulak MotoADV”.

Im wyżej wyjeżdżaliśmy, tym więcej wyłaniało się wysokich, ośnieżonych szczytów górskich. Uroku okolicy dodawały pasące się owce i ogromne wodospady spływające ze zboczy. Chłodne powietrze mocno pobudzało, lecz w żołądkach pojawił się głód. Miejsc na postój było tu sporo, w tym jedno przy ostrym zakręcie. Na skałkach kilka metrów od motocykli przygotowaliśmy śniadanie, które z bajkowym widokiem na panoramę Gór Fogaraskich smakowało mi podwójnie. Przy okazji podjechał do nas motocyklista, jak się okazało z Polski. Fajna sprawa spotkać swojego tyle kilometr w od domu. Kiedy skończyliśmy pauzę na posiłek, ruszyliśmy dalej. Czekał na nas tunel Capra-B lea Lac, za którym gęsta mgła przeniosła nas w zupełnie inny, zimowy klimat.Za Horyzont - RumuniaDuża ilość śniegu, ludzie poubierani w grube ciuchy i my – dwaj motocykliści obładowani ekwipunkiem. Było widać, jak wielką uwagę na sobie skupiamy. Tylko co oni mogli sobie o nas pomyśleć? Kupiliśmy na szybko po magnesie na pamiątkę, zrobiliśmy kilka fotek, po czym ruszyliśmy w kierunku miasteczka Sinaia. Intensywny dzień, którego końca nie było widać – przed nami kolejne 170 km, do pałacu Peleş. Późna pora sprawiła, że będąc u celu zastaliśmy ten obiekt zamknięty, nie mogliśmy więc obejrzeć jego wnętrz. Przy okazji doszło do małej wymiany zdań między mną i kolegą, który bardzo chciał zobaczyć stolicę Rumunii – Bukareszt.

Na zwiedzanie takiego miasta potrzeba co najmniej całego weekendu, a nie jednego wieczoru i poranka. Ostatecznie ustąpiłem, nie można trzymać się cały czas sztywnego schematu – spontan dodaje kolor w. Szybka rezerwacja hotelu w samym centrum i kolejne 100 km trasy. Dotarliśmy do Bukaresztu około godziny 21.00. Po formalnościach związanych z noclegiem wyszliśmy na miasto, które pomimo pandemii tętniło życiem.

Przecieranie szlaku

Rano, przed wyruszeniem w kolejny etap podróży, wybraliśmy się do pobliskiego bistro na szybkie śniadanie. Później przygotowaliśmy motocykle i przez kolejną godzinę próbowaliśmy wydostać się z zatłoczonego miasta. Gdy się nam to w końcu udało, skierowaliśmy się na zachód, w stronę Parku Narodowego Domogled-Valea Cernei, a nasze jednoślady nakręciły kolejne 400 km przebiegu. Wybór tego parku nie był przypadkowy, to właśnie tam odkryłem kiedyś na mapach Google drogę o numerze 66A. Była ona pewną niewiadomą, ponieważ w internecie nie widziałem zbyt wiele informacji na jej temat. To dodawało mi większej motywacji, by ją odkryć.

Tuż obok miejscowości Tatu wspomniana droga została zamknięta z powodu remontu. Decyzja o dalszej jeździe zapadła dość szybko, a nasza wyprawa wniosła się na nowy poziom. Początkowo droga była pusta, bardzo dziurawa, ale przejezdna. Później pojawił się asfalt, a z nim krowy-spacerowiczki. Pierwsze zabudowania zobaczyliśmy w wiosce Cerna Sat, a tuż za nią zaczął się szuter, który zaprowadził nas do wręcz idealnego miejsca na nocleg. Wyglądało to jak stare kamieniołomy. Nie byliśmy tam jednak sami, gdyż przy rozpalonym ognisku siedziała rumuńska para, która zaproponowała nam miejsce koło ich namiotu i wspólne spędzenie czasu przy butelce bourbona.Za Horyzont - RumuniaMy jednak grzecznie odmówiliśmy i kawałek dalej wjechaliśmy na półkę skalną, z której widok był jeszcze lepszy. Rozbiliśmy mały obóz, nazbieraliśmy drewna na rozpałkę, a gdy pojawił się ogień, przygotowaliśmy kolację. Otworzyłem rumuńskie wino i popijałem po kubku sam, gdyż kolega od GS-a chciał pozostać czujny w razie nagłej sytuacji. Poranek przywitał nas dźwiękiem śpiewających ptak w, a mgła rozlała się na całą dolinę, nie dotarła tylko na nasze wzniesienie. Wypiliśmy po kawie, aby nasze powieki otworzyły się szerzej, a później przemknęliśmy obok namiotu rumuńskich turystów tak, by nie budzić ich rykiem naszych maszyn.

Przed nami była nieznana ilość kilometrów, ponieważ żadna mapa nie chciała ich przeliczyć. Zakładaliśmy jednak, że pokonamy kręty odcinek wijący się wokół jeziora Cerna w jakieś dwie godziny. Dobrze, że zapas czasu był w miarę duży. Trasa ta okazała się być niezwykle widowiskowa i w pewnych momentach niebezpieczna. Początkowo zaprowadziła nas nad zaporę wodną Barajul Lacului Cerna, za którą powstał jeden z najpiękniejszych zbiornik w wodnych w całej Rumunii. Zakaz wejścia na teren strategicznego obiektu trochę nas zasmucił, ale był to tylko dodatek, cała reszta dopiero na nas czekała. Utwardzona droga zmieniła się w kamienistą ścieżkę z licznymi kałużami po ostatniej ulewie.

To tylko wzmocniło nam smaka na dobrą zabawę w „niewygodnych” sytuacjach. Po naszej prawej stronie widzieliśmy jak przez drzewa przebija się błękitna tafla jeziora. Wjeżdżając w głąb gór i lasu nikogo i niczego nie było już widać. Byliśmy tutaj sami, skazani na siebie. Jechaliśmy na stojąco, by lepiej balansować motocyklami w trudnych warunkach. Ta droga mocno pobudziła moją podświadomość. W dodatku wiedziałem, że jest ona mało uczęszczana, co dawało mi dużą satysfakcję z odkrywania czegoś, o czym ktoś może nie wiedzieć.Za Horyzont - RumuniaPo godzinie jazdy i licznych zakrętach czułem, że mój organizm potrzebuje chwili odpoczynku, choć nie przejechaliśmy wtedy nawet połowy szlaku. Wspinając się wyżej po kamienistym podłożu dotarliśmy na pięknie położoną półkę skalną. Zatrzymaliśmy się jeszcze kilka razy. Każde miejsce było na swój sposób wyjątkowe i zachęcało do robienia pamiątkowych zdjęć. Gdy zjeżdżaliśmy z gór coraz niżej, w tylnym kole mojego Triumpha pojawiły się niepokojące stuki. W mojej głowie rodziły się już teorie na temat tulei, łożyska, łańcucha itd. Postawiłem motocykl na centralnej stopce i bezskutecznie poszukiwałem źródła tych dźwięków. Do dziś nie wiem co to było, gdyż kawałek dalej problem sam ustąpił.

Ambitny powrót

Finalnie przejechanie całej drogi nr 66A wraz z postojami zajęło nam cztery godziny. Tego dnia mieliśmy jeszcze zamiar pokonać kolejne 650 km i dotrzeć na Słowację. To naprawdę dużo, ale ze względu na pandemię, przez Węgry możliwy był tylko szybki przejazd tranzytem, a nam dodatkowo kończyły się wolne dni. Nie daliśmy jednak rady. Po raz drugi w życiu doświadczyłem sytuacji, gdy jadąc motocyklem w nocy wydawało mi się, że widziałem przed sobą dziwne postacie wyłaniające się co chwilę z różnych miejsc.

To wyraźny znak, by się zatrzymać, bo organizm domaga się snu. Niecałe 70 km przed granicą węgiersko-słowacką zjechaliśmy z autostrady i udaliśmy się w stronę lasu, gdzie na szybko, w świetle halogenów i latarek czołowych, rozbiliśmy namiot. Wiatr wiał wtedy bardzo silnie, utrudniając nam to zadanie, ale udało się. Następnego dnia okazało się, że 200 metrów dalej był czyjś dom. Sprawnie i po cichu spakowaliśmy ekwipunek i w miarę szybko pokonaliśmy ostatnie 500 km. Cali i szczęśliwi dotarliśmy do Kotliny Kłodzkiej. Wszędzie dobrze, ale na motocyklu najlepiej.

KOMENTARZE