fbpx

Podejrzewam, że na przedostatni marcowy weekend czekała większość z Was, a aplikacje i strony z prognozami pogody są częściej sprawdzane niż wątki typu „jaki olej do…”. Ja na ten weekend czekałem bardzo, bo chciałem pojechać na moje czeskie „stare śmieci”, na których nie byłem kilka miesięcy: na Rejviz.

Zasadniczo nie mam potrzeby zakańczania czy rozpoczynania sezonu. Jak się da jeździć w styczniu, to jeżdżę, jak się nie da w czerwcu, to nie jeżdżę. Z rowerem jest dużo łatwiej, bo umiem zachować na nim komfort termiczny w dość szerokim zakresie temperatur i mój sezon rowerowy trwa ciągle. Na moim Moto Guzzi V7 poniżej 10 stopni jest mi źle. A tu trafił mi się sprzęt, który granice komfortu rozszerza. Obiecywał ochronę przed wiatrem dla nóg i korpusu, a dla dłoni podgrzewanie poprzez manetki. BMW F 750 GS odebrałem na początku marca i od razu udowodnił, że da się nim jeździć, kiedy jest chłodniej. Tu warto chyba dodać, że jestem na samym początku mojej motocyklowej przygody, więc odpowiedź na pytanie, „czy taki motocykl jest dobry na początek” pojawi się, ale dopiero na końcu tekstu. 

W linii prostej

Mały „Giees” stał w garażu, zrobił kilka rund koło domu i czekał, aż przyjdzie TEN weekend. Do tego czasu bardzo się polubiliśmy, więc gdy w końcu przyszła sobota i przed godziną 10 rano termometr wskazywał 12 stopni, wskoczyłem na motocykl i pojechałem na południe. Mieszkam pod Wrocławiem, w Oławie. W linii prostej do Czech mam 60 km. Czechy do mnie zawsze miały blisko, więc „incepcja” bohemistyką zaczęła się od podwojenia dostępnych kanałów telewizyjnych jeszcze w latach osiemdziesiątych, bo byłem w zasięgu czeskich stacji telewizyjnych i czeskich bajek. Z kilku punktów w mieście widziałem też czeskie góry, a każdy wyjazd z Oławy na Nysę kojarzy mi się z super wycieczkami czy przygodami. Zwykle wybieram drogę „na około”, ale tego dnia chciałem być jak najszybciej na miejscu. Pojechałem przez Kopice, które warto odwiedzić ze względu na ruiny monumentalnego pałacu. Może już niebawem nie będą to ruiny, bo wygląda na to, że trwa solidny remont. Być może pałac w Mosznej nie będzie już samotnym zjawiskiem na Opolszczyźnie. W ogóle ci z Was, którzy nie znają Dolnego Śląska – lub w całości tzw. ziem odzyskanych – mogą przeżyć spore zaskoczenie, gdyż tutaj w każdej wsi był co najmniej dwór, a w większości okazałe pałace. To, ile ich dotrwało do współczesności, to jest ułamek procenta. 

Jedna z „reklam” restauracji Rejviz, znanej – poza kuchnią – także ze specyficznych krzeseł.

Oto i one!

Danie życia – knedle z jagodami.

Stary Rejviz – daleko tą drogą nie pojedziemy, ale warto zjechać na bok, zostawić motocykl i przejść się nad Czarną Opawę.

Architektura tego miejsca jest zachwycająca. Nie ma tu ani jednego niepasującego budynku.

Postarałem się jak najszybciej minąć zatłoczoną Nysę i Głuchołazy, by w końcu przejechać granicę i jabłoniową aleją dojechać do Zlatych Hor. Być może tekst ten będziecie czytać na przełomie marca i kwietnia, więc jeszcze zdążycie na jazdę alejami otoczonymi przez kwitnące stare drzewa owocowe. Nawet najbardziej odpornym na piękno i najmniej wrażliwym serca zabiją mocniej, obiecuję. Zlate Hory to maleńkie miasteczko zabudowane – w starej części – wzdłuż ulicy prowadzącej od granicy. Mnie zawsze szokuje liczba restauracji i to, że one zawsze są pełne ludzi. Od zawsze w Czechach urzeka mnie to, że oni żyją z innymi, że życie toczy się nie w wirtualnej przestrzeni, tylko właśnie w restauracjach, gospodach, barach czy w dowolnej wspólnej przestrzeni. Chciałem zrobić zdjęcie tej ciasnej zabudowy, ale nijak to nie działa, to trzeba zobaczyć na żywo i w pewnej dynamice, wtedy da to pełen obraz.

Kolor Kofoli

Rejviz to część miasta Zlate Hory, a przy tym kolarska mekka w tej części Jeseników (powinienem używać polskiej nazwy „Jesioniki”, ale koszmarnie irytuje mnie to zmiękczenie i celowo jej nie używam), ale czasem trafiają tam motocykliści, którzy jakimś cudem dotarli tam, wracając z mekki motocyklistów – Červenohorskégo sedla. Widząc stan drogi dojazdowej w wyższych partiach gór, chyba trzeba poczekać na przyjemność „winklowania” po zakrętach – na nawierzchni, choć nie była popękana, leżało bardzo dużo żwiru i mączki kamiennej, więc nawet jadąc powoli, widziałem kątem oka, że lampka kontroli trakcji czasem błysnęła, choć starałem się przejechać zakręty „na kwadratowo”, całkiem bez emocji. 

Jadąc ze Zlatych Hor, nie sposób przegapić „grzybka” – miejsca odpoczynku przy źródle na pięknej „patelni”. Jeszcze kilka lat temu na sam szczyt płaskowyżu droga prowadziła przez las, teraz po lesie zostały tylko smutne kikuty pni. Taki stan rzeczy ma też pewną zaletę – od teraz przez jeszcze kilka lat Jeseniki oferują widoki, którymi na pewno podzielę się w kolejnych wyjazdach. Na samym początku podjechałem zobaczyć urokliwą dolinę z rozlewiskiem Černej Opavy, rzeki o kolorze Kofoli, wypływającej z Wielkiego i Małego Jeziora Torfowego, przez które Rejviz jest znaną atrakcją turystyczną. Jego drewniana zabudowa letniskowa jest urzekająca. Nawet nowe budynki, których pojawia się coraz więcej, zachowują kluczowe elementy konstrukcyjne, tak by pasować do już istniejącej zabudowy. To jest to, czego nie da się zrobić w naszych górach, stąd taki wysyp domów z bali w polskich Sudetach i powszechna „oscypkizacja”. Najlepsze było to, że nad to rozlewisko nie wolno już wjechać autem ani motocyklem, ale jak już się trochę wjedzie, to nie ma opcji zawrócenia, więc trzeba dojechać te 30 metrów do mostku i tam dopiero można zawrócić. Ja do niczego nie namawiam – po prostu z dziennikarskiego obowiązku pokazuję, jakie są opcje. 

„Grzybek” to charakterystyczny punkt na podjeździe ze Zlatych Hor na Rejviz

Miejsce integracji. Drewniana sala koncertowa została wybudowana w XIX wieku

Zabudowa przy głównej ulicy Zlatych Hor – tu ratusz

Šerák-Keprnik to gigantyczny masyw, który dominuje na horyzoncie kiedy jedzie się z północy, przytłaczając ledwo widocznego, a jednak wyższego Pradziada.

Czeska karta

Nad rozlewiskiem – ma ono może 12 metrów średnicy – stoi ławka ustawiona tak, żeby patrzeć sobie na cienką, czarną linię strumyka, łąkę i ścianę lasu. Coś pięknego. Nie wiem, ile tam musiałbym siedzieć, żeby poczuć, że już się nasiedziałem. Tylko rzut oka na tarczę zegarka zmusił mnie do ruszenia dalej. I głód! Przy parkingach – są dwa po obu stronach drogi – jest restauracja o tej samej nazwie co to miejsce. W niej wszystko to, czego możecie się spodziewać w czeskiej karcie. I krzesła, których oparcia to wyrzeźbione w drewnie twarze. Nieoczekiwanie na zwolnionym stole pojawiła się zupa czosnkowa, ale po chwili okazało się, że kelnerka po prostu się pomyliła. Nic nie szkodzi, i tak była znakomita. Na drugie danie zamówiłem knedle z jagodami, które po czesku nazywają się borówkami. Borówki to brusinka, ale jagody to maliny – skomplikowane, ale obsługa jest przyzwyczajona do gości z Polski, więc o pomyłce nie może być mowy. Najadłem się tak, że mały Giees musiał poczuć różnicę. Zjazd do Jesenika był bardzo trudny, bo asfalt był koszmarnie brudny. Kilka motocykli jechało za mną, nikt się nie spieszył. Aż trudno było wychwycić punkt z widokiem na miasto w dolinie, bo tak trzeba było się skoncentrować na wybraniu właściwej trajektorii.

Koniec świata

Dalej podjechałem do Ramzovej, znanego stoku na zboczach masywu Šerák-Keprník. Temperatura nie była szczególnie niska, choć wysokość już znaczna, a silny wiatr wywiewał spod kurtki resztki ciepła. Myślałem, żeby pojechać kawałek dalej, do miasteczka Branna znanego z cyklicznego wyścigu klasycznych motocykli oraz zamku i browaru, ale postanowiłem wrócić do Lipova-Lazne, odbić na przełęcz Pomezí i dalej pojechać przez Żulovą do Javornika. To niższa, pięknie pofalowana kraina, idealna na niedzielne snucie się bez konkretnego celu wśród urokliwych zakątków, kamieniołomów i pastwisk, z widokiem na Rychleby po jednej stronie, a po drugiej na wzgórza w okolicach jeziora Otmuchowskiego, ozdobione sporą farmą wiatrową. Javornik to niewielkie miasto, można sobie wybitnie skrócić drogę do Lądka-Zdroju, jadąc od Paczkowa, jednak nie warto traktować go jedynie jako punktu tranzytowego. Górujący nad miasteczkiem zamek Jansky Vrch aż zaprasza do zwiedzania, a restauracja Taverna to miejsce obowiązkowe dla koneserów steków. Zanim jednak wjechałem do Javornika, dotarłem na koniec świata – taka widnieje tablica w Dolinie Raków – Račí údolí. Ja wiem, że na świecie jest sporo miejsc, które obiecują, że to właśnie one są końcem świata. To jednak trochę kłamie, bo za końcem świata jest Tančírna v Račím údolí. Pod nią teoretycznie też nie wolno już podjechać motocyklem, ale… wiecie, motocykle ciężkie, nie ma jak zawrócić, a tam zobaczycie jakby plac… rozmawiałem z „lokalsem”, który przyjechał na japońskim nakedzie i mówił, że jeszcze nigdy nie było z tym problemów. Problem był ze mną, bo potem myślałem sobie, jakim jestem idiotą, że mu nie zrobiłem portretu, bo idealnie by się komponował do artykułu, ale… wrócę do Tančírny. To piękna drewniana sala koncertowa wybudowana w końcu XIX wieku dla mieszkańców tego „końca świata”, żeby mieli gdzie się integrować. To pewnie pozostałość idei Marianny Orańskiej, która miała ogromny wpływ na rozwój kultury i turystyki w regionie. Nie tylko skandale towarzysko-matrymonialne były jej udziałem. Secesyjny obiekt popadł w ruinę i kilka lat temu go odbudowano. I tak na końcu świata odbywają się koncerty, festiwale i szereg innych aktywności, które warto sobie śledzić w social mediach, o które zarządcy Tančírny bardzo dbają. Mnie urzeka, że w takim miejscu są ludzie, których energia napędza takie wydarzenia. Ponad salą jest skała, można do niej dojść w motocyklowych butach, nad którą stoi drewniana wiata i poza widokami, które w bezlistnych porach roku są najciekawsze, podziwiać ponad 100 lat aktów wandalizmu dokonywanych na jej ścianach przez odwiedzających. Hasło „tu byłem” podpis i rok 1907 naprawdę robią wrażenie. 

Kofola – jednak ten specjał bije na głowę wszystkie inne

Zamek Jánsky Vrch górujący nad Javornikiem to prawdziwa perła regionu. Gdyby tak podjąć temat przejazdu szlakiem zamków na pograniczu Polski i Czech, to można sobie zafundować kawał solidnej trasy

„Day ut pobrusa a ti poziwa!” – pierwsze polskie zdanie wypowiedziane przez Czecha!

Więcej Czech

Marzec, jaki by nie był ciepły w dzień, jest miesiącem chłodnym i im słońce bardziej zbliża się do linii horyzontu, tym temperatura spada szybciej. Pojechałem na północ, przez Paczków do Ziębic i dalej do Henrykowa i do domu. Żadna wielka wycieczka, niecałe 300 km, ale na tyle długa, żeby zweryfikować swoje motocyklowe „chcenia” wobec Czech na najbliższe miesiące. Przyznam, że tereny przygraniczne są dla mnie ogromnie pociągające. Małe wsie, gdzie po jednej stronie ulicy czy strumyka jest Polska, po drugiej Czechy. Jak jedzie się motocyklem czy rowerem, to każdy postój pod sklepem to potencjalna szansa na jakąś rozmowę. To nie zawsze musi być rozmowa wystrzeliwująca mnie na intelektualne szczyty – fajnie posłuchać o tym, z czym borykają się tu ludzie, bo dla mnie jako turysty to jest tylko kolejne piękne miejsce i ja jestem tam tylko chwilę, zrobię fotkę, napiszę na Instagramie, że „ale tu pięknie”, a mieszkaniec widzi to całkiem inaczej. 

Bardzo chcę pojechać w końcu do Zlina, w ogóle zrobić trasę śladami historii opisanych przez Mariusza Szczygła, zobaczyć miasto zbudowane w skrajnie utopijnej idei modernizmu. Chciałbym zobaczyć winnice na południu i Český Krumlov. Na rowerze zjeździłem z kumplami Park Narodowy Šumava, który motocyklowo chyba nie ma nadzwyczajnego potencjału, ale chętnie to porównam. Chyba najbardziej na sam początek chodzi za mną Czeski Raj i Jiczyn. Jest tych rzeczy trochę, bo tak samo korci mnie industrialna Ostrava. 

Czy mi odbiło?

Ktoś może zapytać o to, czy mi nie odbiło z fascynacją Czechami. Uspokoję – tak, odbiło. Powód tego jest bardzo prosty – tam zmiany odbywają się wolniej. Jak porównam np. Polskę od 1989 do dziś, to wygląda jak dwie różne planety. W Czechach jadąc przez miasteczka, one wyglądają tak, jak zapamiętałem je w dzieciństwie. Może to być jednak wyłącznie mój punkt widzenia, skrzywiony przez to, że mi odbiło.

Tekst i zdjęcia: Wojciech Sienkiewicz

KOMENTARZE