fbpx

Dlaczego Moto Ogniuchy? Bo jesteśmy strażakami z Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej nr 1 w Kaliszu. W zeszłym roku postanowiliśmy zrealizować marzenie o wyprawie nad włoskie jezioro Garda. Dzisiaj to popularny i dla współczesnych motocykli w sumie nieodległy kierunek, dlaczego więc nazwaliśmy nasz wyjazd wyprawą? Bo wyprawa to przygoda, a przygodę zagwarantowały nasze 50-letnie emzetki ES i TS.

Nazywam się Błażej i razem z moim kumplem Hubertem jeździmy na zabytkowych perłach enerdowskiej myśli technicznej – MZ ES 250 Trophy z 1972 roku i młodszej o rok MZ TS 250. Mimo pięćdziesiątki na karku to wciąż sprawne i satysfakcjonujące osiołki, na których do tej pory podróżowaliśmy tylko po Polsce. W naszych głowach zaczął w końcu kiełkować pomysł na znacznie grubszy wyjazd. Bezpośrednią inspiracją stały się youtubowe filmy chłopaków z Danii, którzy na takich samych maszynach jak nasze przemierzali Europę i nakręcali na budziki grube tysiące kilometrów. Przekonani o tym, że bariery są tylko w głowie, rozpoczęliśmy przygotowania do naszej majowej wyprawy.

W końcu w drogę

Wyruszyliśmy 6 maja o siódmej rano spod naszej pracy, czyli jednostki w Kaliszu, żegnani przez kilku kolegów. Po drodze wrzuciliśmy pierwszą relację na Facebooka, a wiele osób nie wierzyło, że chcemy to zrobić – dojechać starymi emzetkami do Włoch i z powrotem. Polska żegnała nas ładną pogodą, ale nie rozpieszczała temperaturą, było tylko 12 stopni. Byliśmy grubo ubrani, ale i tak przeszywał nas zimny wiaterek. Droga do granicy z Czechami minęła nam szybko, byliśmy w doskonałych nastrojach, choć kanapy naszych motocykli nie są stworzone do dalekich podróży i dosyć szybko zaczęliśmy odczuwać bóle w siedzeniu.

Za to na każdym postoju, czy to na tankowanie, czy na zwykłe rozprostowanie kości, ktoś do nas podchodził i pytał o motocykle i cel podróży. Nie zabrakło oczywiście weterańskich opowieści w stylu „a ja w młodzieńczych latach też miałem taki motor…”. I to jest właśnie jeden z plusów podróżowania takimi zabytkami – nie trzeba szukać tematów do rozmowy, po prostu jedziesz na takim temacie!

Nasza jednostka w Kaliszu. To tutaj zaczęliśmy i zakończyliśmy naszą podróż

Po zatankowaniu na granicy ruszyliśmy w głąb Czech. Pojawił się mały problem z roamingiem, a do tego, będąc już w obcym kraju, doszły myślowe przepychanki w stylu „czy naprawdę dobrze zrobiliśmy wypuszczając się tak starymi motocyklami tak daleko?”. Wszystko to minęło już po kilkunastu kilometrach. Emzetki sprawowały się wzorowo, nie robiły żadnych psikusów, a do tego w końcu wyszło zza chmur przyjemnie grzejące słońce. Droga upływała nam naprawdę miło i chcieliśmy dojechać jak najdalej.

Na szczęście włączył się też rozsądek i po czwartej po południu zaczęliśmy się już rozglądać za jakimś noclegiem. Dobrze, że tak wcześnie, bo, jak się okazało, w okolicy nie było żadnego przyjemnego i dostępnego cenowo pensjonatu. W pierwszym, do którego dotarliśmy, nie było ciepłej wody, która po całym dniu jazdy w chłodnym wietrze naprawdę bardzo by się przydała do rozgrzania organizmu. Czym jest jednak zawodowa solidarność! Kilka kilometrów dalej spotkaliśmy czeskich strażaków, którzy właśnie wybierali się na ćwiczenia. Chłopaki polecili nam świetny hotel w miejscowości Strakonice, blisko granicy z Niemcami.

Jego właścicielka i obecni tam goście byli bardzo zdziwieni i pełni podziwu, patrząc na nasze motocykle i dowiadując się, że właśnie przejechaliśmy na nich ciągiem 540 km. Po rozpakowaniu się i szybkiej kąpieli wróciła nam energia, postanowiliśmy więc spędzić wieczór „na mieście”, degustując wspaniałe miejscowe piwo. Mieliśmy wielki apetyt na dalszą jazdę i nie mogliśmy się już doczekać następnego dnia.

Opuszczamy Słowenię, za chwilę wjedziemy do Austrii

Włoskie miasteczka są bardzo urokliwe

W ciągłym deszczu

Rano, po spakowaniu toreb i plecaków, zeszliśmy na śniadanie i z dużym rozczarowaniem patrzyliśmy przez okno. Niemiłosiernie lejący deszcz zapowiadał ciężki etap, nie było jednak mowy o przerwie w podróży. Zarzuciliśmy na siebie kombinezony przeciwdeszczowe i w drogę. Jechaliśmy bardzo ostrożnie, starając się uniknąć poślizgów w zakrętach i na hamowaniach, bo przecież w naszych emezetkach jedynym układem wspomagającym trakcję i hamowanie jest układ nerwowy kierowcy. Po kilkudziesięciu kilometrach poczułem, że moje buty zaczęły przeciekać. Potrzeba matką wynalazków – po zatrzymaniu się na stacji założyłem na buty worki na śmieci, które uszczelniłem taśmą izolacyjną. Wyglądało to dosyć słabo, ale być może dałoby się podciągnąć pod jakąś „modę nowoczesną”. Najważniejsze, że to proste rozwiązanie okazało się skuteczne, bo wytrzymało prawie cały dzień.

Mieliśmy wrażenie, że znaleźliśmy się w jakiejś kreskówce, bo deszczowe chmury przesuwały się dokładnie nad nami. Zaczynaliśmy jechać – deszcz zacinał coraz mocniej. Stawaliśmy – lekko kropiło lub wręcz przestawało padać. Ruszaliśmy – sami wiecie… Z deszczu zadowolone były chyba tylko nasze motorki, które korzystały z regularnego dodatkowego chłodzenia. My z kolei korzystaliśmy z ich ciepła, kładąc na rozgrzanych cylindrach nasze przemoczone rękawice. Chyba każdy z motocyklowych turystów zna zjawisko wychłodzonych, odmoczonych i pomarszczonych dłoni z przebarwieniami od rękawic puszczających farbę…

Nie Włochy, nie Austria, a górzysta Słowenia skradła nasze serca. Jednomyślnie uznaliśmy ją za najpiękniejszy kraj na naszej trasie

Omijaliśmy wszystkie drogi ekspresowe, jechaliśmy tylko spokojnymi drogami krajowymi i lokalnymi, tak żeby jak najmocniej doświadczyć samej podróży, która przecież sama w sobie była przygodą i atrakcją. Bardzo miłe było to, że wiele mijanych osób nas pozdrawiało, machało do nas czy pokazywało uniesiony kciuk. Po przejechaniu tego dnia ponad 400 km i dziesięciu godzinach w deszczu dojechaliśmy w okolice Innsbrucku. Cieszyliśmy się strasznie nie tylko z powodu nadziei na odpoczynek po całodziennej walce, ale też dlatego, że w końcu zobaczyliśmy upragnione Alpy!

Znaleźliśmy miejsca noclegowe w jakimś surowym austriackim hotelu, w którym jedyną atrakcją była ciepła woda do kąpieli, a w nieogrzewanych pokojach było sakramencko zimno. Prognoza pogody na najbliższy tydzień mogła zdołować – zapowiadano ciągły deszcz – ale nie nas! My chcieliśmy tylko, żeby nasze ubrania w miarę powysychały do rana. Reszta się jakoś ułoży, w końcu jesteśmy na wyprawie marzeń!

Walcząc z bólem pewnych rejonów ciała, musieliśmy zmieniać pozycję za kierownicą, czasem drastycznie

Szlakiem szczurów

Obudziliśmy się i z radością zauważyliśmy, że chwilowo nie pada. Niby mała rzecz, ale po naszych wczorajszych doświadczeniach mocno urosła. Na śniadaniu nie żałowaliśmy sobie – musieliśmy „zatankować” pod korek, żeby się za chwilę nie zatrzymywać. W końcu wreszcie mieliśmy ruszyć naszymi zabytkami w Alpy, które od zawsze były naszym motocyklowym celem i symbolem tego, że niemożliwe staje się możliwe. Jechaliśmy drogą, którą po II wojnie światowej nazwano „linią (lub szlakiem) szczurów”. Dlaczego tak miło i przyjemnie? Dlatego, że trasą z Innsbrucku, przez Alpy, do południowego Tyrolu, a następnie Rzymu i portu w Genui uciekała większość hitlerowskich zbrodniarzy, którzy następnie osiedlili się w krajach Ameryki Południowej, głównie Argentynie i Brazylii.

My na szczęście będziemy mieli zupełnie inne skojarzenia z tymi stronami. Z każdą godziną pogoda stawała się coraz lepsza, było coraz cieplej, a widoki były niesamowite. Wielkość Alp i zróżnicowanie terenu były porażające. Kręta droga to wspinała się, to opadała, przysparzając nam masę radości. Dostawaliśmy raz za razem kolejnego kopa energetycznego, a na postojach nie mogliśmy się wręcz nagadać o naszych wrażeniach. Frajdą było też przekraczanie kolejnych granic państw, staraliśmy się zawsze przystanąć i zrobić sobie zdjęcie przy informujących o tym tablicach.

Jezioro Garda, nasz cel i marzenie. W końcu jesteśmy!

Nie dość, że drąży skałę, to w dodatku jej kolor oszałamia. Upór i piękno w jednym

Po wjechaniu do Włoch motocyklistów jakby przybyło, mijało nas wiele nowiutkich, zaawansowanych technologicznie i perfekcyjnie przygotowanych do podróży maszyn. Na ich tle nasze enerdowskie osiołki wyglądały bardzo skromnie, ale cieszyły się takim samym, a może nawet większym zainteresowaniem. Mieliśmy ze sobą kamerki GoPro i udało nam się nagrać moment, w którym podjeżdża do mnie francuski motocyklista, przybijamy „żółwika”, po czym wyprzedza nas i odjeżdża. Spotkaliśmy się nieco później na jakimś postoju i pogadaliśmy chwilę. Fajne jest to, że to „motocyklowe braterstwo” jeszcze nie umarło, choć różnie z tym bywa… W każdym razie my odczuliśmy, że nieważne skąd i na czym jechaliśmy, zawsze byliśmy mile widziani.

Po przejechaniu jakichś 250-300 km w tych fantastycznych warunkach dojechaliśmy do naszego punktu docelowego – miasta Riva del Garda, położonym przy północnym brzegu jeziora. Zatrzymaliśmy się i podskoczyliśmy z radości. Niemożliwe stało się możliwe, jesteśmy tutaj, nasze emzetki nas szczęśliwie dowiozły. Jezioro Garda jest piękne, otaczające je góry jeszcze bardziej, pogoda cudowna – czego chcieć więcej? Znaleźliśmy hotel położony przy samym brzegu, oddzielała go od niego tylko wąska ulica, a z balkonu naszego pokoju rozciągał się oszałamiający widok na taflę jeziora. Wieczór spędziliśmy na hucznym świętowaniu tego, co właśnie udało nam się dokonać.

Włoskie paliwo, nie polecamy. A może po prostu pechowo trafiliśmy?

Nad Adriatykiem

Czwarty dzień naszej wyprawy powitał nas wspaniałą pogodą i słońcem. Po szybkim pakowaniu ruszyliśmy w stronę Werony, objeżdżając jezioro Garda od wschodu. Naszym celem była słynna, niepowtarzalna i przyciągająca tłumy turystów Wenecja. Po dotarciu na miejsce miny nam zrzedły – pełno ludzi, pełno policji, pełno pojazdów. Niesamowity ścisk i gwar, a do tego samo miasto również nie zrobiło na nas większego wrażenia, dlatego ograniczyliśmy zwiedzanie do minimum. Postanowiliśmy ruszyć dalej na wschód i zatrzymać się gdzieś nad Adriatykiem.

Wybór padł na miejscowość Caorle i była to chyba najlepsza decyzja tego dnia. Tak pięknych i szerokich plaż jeszcze nie widziałem, woda w morzu była ciepła, więc nie było możliwości, by z tego nie skorzystać i nie wykąpać się. Większym problemem okazało się znalezienie noclegu, bo przed sezonem urlopowym było dostępne niewiele miejsc. W końcu jednak nam się udało, choć było dziwnie – w wielkim hotelu byliśmy tylko my dwaj i obsługa. Przy okazji kilku ostatnich tankowań zauważyliśmy też, że (przynajmniej w mijanych okolicach) paliwo na włoskich stacjach nie było najwyższej jakości. Nasze motocykle niby jechały, ale wydawały się słabsze niż zazwyczaj.

Nie ma to jak po kilku godzinach na twardej kanapie, jeść kanapki siedząc na drewnianej ławce

Słoweńska wspinaczka

Rano pożegnaliśmy adriatycki kurort i ruszyliśmy w drogę powrotną na północ. Ustaliliśmy, że chcemy przejechać przez Słowenię, efektowną trasą przez miejscowość Trenta i dalej w kierunku austriackiego Villach. Po drodze spotkaliśmy ciekawą ekipę na rowerach. Polka i jej chłopak Francuz wyruszyli z Francji i chcą w półtora roku dojechać do Australii. W jednej chwili nasza wielka wyprawa wydała nam się weekendową wycieczką…

Po przekroczeniu granicy włosko-słoweńskiej naszym oczom ukazał się kraj, o którym praktycznie nie czytaliśmy i bardzo mało wiedzieliśmy. Okazał się on jednak najpiękniejszym fragmentem naszej podróży. Słowenia pod względem widoków jest po prostu wspaniała. Gdzie nie spojrzeć, imponujące góry i soczysta zieleń. Wjechaliśmy do jednego z licznych parków narodowych i rozpoczęliśmy wspinaczkę na wysokość ponad 1600 m n.p.m. Droga była strasznie stroma i kręta, nasze motorki przy tych podjazdach i nawrotach jechały tylko na dwóch pierwszych biegach, ale wspaniale dały radę. W drugą stronę było już z górki, maszyny mogły odpocząć, bo zjeżdżaliśmy niemal cały czas na luzie. Przystanek na nocleg zrobiliśmy już w Austrii, w miejscowości Murau. Mieliśmy wrażenie, że nasz hotel jest przeznaczony wyłącznie dla motocyklistów. Nasze dwa zabytki zaparkowaliśmy pod obiektem w gąszczu maszyn typowo turystycznych.

Pędzimy do domu, żeby podzielić się naszymi przeżyciami z rodzinami i znajomymi

Coraz bliżej domu

Szósty dzień naszego wyjazdu zaczęliśmy od spokojnego przejechania mniej więcej 100 km, a następnie gwałtownego podniesienia sobie ciśnienia na samoobsługowej stacji benzynowej. Nie dość, że pompa w dystrybutorze nie działała, to jeszcze ściągnęło mi z karty dwa razy po 600 zł. Miałem obawy, czy dostanę zwrot tej sumy, ale na szczęście w końcu przyszedł. Kilkaset metrów dalej dostrzegliśmy następną stację, tym razem tradycyjną, na której zatankowaliśmy już bez problemów. Przy okazji spotkaliśmy tam mały miejscowy „gang” motocyklowych turystów o ewidentnym nastawieniu na lokalne atrakcje. Kiedy zobaczyli, czym jedziemy i skąd jesteśmy i gdzie byliśmy, nie mogli w to uwierzyć. Jak to? Takimi zabytkami, taki dystans, żadnej awarii, żadnej kontroli? Oni swoim turystykami jeżdżą tylko po Austrii, dalej to już za daleko. Ciekawie było poznać punkt widzenia zupełnie odmienny od naszego…

Deszcz i mgła przez cały dzień. Każdy motocyklowy turysta kiedyś to przerabiał lub będzie przerabiał

Nieśpiesznie ruszyliśmy dalej i niedługo później ponownie znaleźliśmy się w Czechach, w tych naszych ulubionych Czechach, w których byliśmy już tyle razy i ciągle nam mało… Po drodze, w okolicach Brna, znaleźliśmy świetny nocleg, urokliwy hotelik ze stadniną koni, z prowadzącą do niego  drogą wijącą się wśród sadów. Czysto, schludnie, w cenie ok. 200 zł za pokój dla nas dwóch, oczywiście ze śniadaniem. Wieczorne piwo smakowało znakomicie po przejechaniu tylu kilometrów, jednak radość mąciła nam świadomość, że to nasze ostatnie spanie na tym wyjeździe. Koniec wyprawy zbliżał się nieubłaganie, my jednak chcieliśmy cieszyć się nią do ostatnich metrów.

Czechy jak nas przywitały, tak nas pożegnały – fajnymi drogami, pięknymi widokami i przyjemną pogodą. Po wjechaniu do Polski nie było już tak fajnie. Nie wiadomo skąd i kiedy zerwał się bardzo mocny wiatr, który praktycznie uniemożliwiał sprawną jazdę. Wiało nam „w czoło” tak mocno, że musieliśmy jechać na niskich biegach, a nasze bagaże zamieniły się w żagle, a raczej spadochrony, które dodatkowo nas hamowały. Kilometry uciekały, godziny też, aż w końcu wróciliśmy na miejsce startu, pod naszą jednostkę w Kaliszu. Powitali nas nasi uśmiechnięci kumple, którzy nie mogli uwierzyć w tak gładki przebieg wyprawy. Zresztą, my sami nie do końca mogliśmy w to uwierzyć i do dziś jesteśmy pod wrażeniem tego, że się tego podjęliśmy i nam się udało. W tydzień przejechaliśmy jakieś 2800 km. Pożegnaliśmy się i każdy ruszył do swojego domu. Veni, vidi, vici! Dziękujemy wszystkim, dzięki którym się to udało, szczególnie naszym rodzinom i przyjaciołom.

„Piątka” nad Gardą. Osiągnęliśmy swój cel i wyznaczamy sobie nowe. Oczywiście znowu na emzetkach!

Zuchy z NRD

Wiele osób pytało nas o to, jak po drodze sprawowały się nasze 50-letnie dwusuwy i jakie zgotowały nam atrakcje w postaci różnych awarii. Cóż mogę powiedzieć – sprawowały się cudownie i ani razu nie zawiodły. Wlewaliśmy tylko paliwo i olej, oprócz tego w obu motocyklach musieliśmy raz wymienić żarówki od tylnych świateł postojowych. Tylko tyle na całą podróż! Ponownie potwierdziło się powiedzenie, że jak dbasz, tak masz. Właściwie przygotowany i zadbany motocykl potrafi się zrewanżować, nieważne, ile ma lat. W tym sezonie, również w maju, planujemy wyjazd do Albanii. Oczywiście na naszych starych, ale jarych i dziarskich emzetkach.

Tekst i zdjęcia: Błażej Janasik

KOMENTARZE