Motocykle PRL nigdy nie słynęły z oszałamiającej mocy, długowieczności (poza nielicznymi wyjątkami) i komfortu podróży. Poza tym najczęściej kiedy były wdrażane do produkcji i sprzedaży były już przestarzałe. Jak to zatem możliwe, że osiągnęły aż tak duży sukces?
Na skróty:
Tak naprawdę odpowiedź nie jest prosta, bo wpływa na nią wiele czynników, zaczniemy od głównego: dostępności motocykli na rynku polskim oraz cen pojazdów (wszystkich) dostępnych w naszym kraju – obie te sprawy miały ogromne znaczenie na progres, a później regres ilości jeżdżących motocykli w naszym kraju.
Prostota przede wszystkim
Motocykle w Polsce jak i praktycznie w każdym innym miejscu świata najbardziej zyskały na popularności po drugiej wojnie światowej. To właśnie wtedy wyczerpany wojną świat, poszukiwał środka transportu, który będzie tani w użytku, produkcji, prosty w naprawie i da spore możliwości logistyczne. Największą popularność na tym polu zyskały motocykle z koszem, ale mimo wszystko dla przeciętnego Polaka zakup „ruska z koszem” czy naszego Junaka był w praktyce sporym poświęceniem. Poza tym, oficjalny eksport motocykli z ZSRR rozpoczął się dopiero w 1953. Do tej pory musiano czymś jeździć.
Co ciekawe, sowieci w latach 50-tych przenieśli fabrykę, w której powstawały radzieckie zaprzęgi z miejscowości Irbit na Ukrainę. Z kolei w górach Uralskich prowadzono jeszcze przez kilka lat produkcję sprzętów wojskowych, podczas gdy na Ukrainie powstawały tylko wersje cywilne. Mieszkańcy ZSRR oszaleli na punkcie motocykl z koszem i niedługo obie fabryki produkowały już tylko wersje cywilne. Największa zaleta? Prostota, odporność i możliwości terenowe, które (szczególnie we wschodniej Rosji) były na wagę złota.
Z kolei w Polsce w roku 1956 rozpoczęto produkcję kultowego Junaka. Sprzęt ten zrobił zawrotną karierę. Miał sporych rozmiarów (jak na tamte lata) silnik i możliwość doczepienia kosza. Bywał trochę chimeryczny, ale dźwięk silnika oraz wygląd zaprzęgu potrafił przekonać do siebie prawie każdego. To był motocykl z krwi i kości!
Z kolei przed wojną nasz kraj wyprodukował takie motocykle jak: Lech, M55, M111, Sokoły różnych pojemności czy SHL 100. Czas jednak leciał i wkrótce te maszyny stały się przestarzałe. Potrzebowaliśmy czegoś nowego. Może nie od razu się taki motocykl pojawił, bo tuż po zakończeniu wojny w sprzedaży pojawiła się SHL M04, a więc kontynuacja przedwojennej SHL 100, ale szybko konstruktorzy zaczęli prace nad motocyklami dużo bardziej nowoczesnymi – z nieciekawej sytuacji Polski w zakresie logistyki zdawał sobie sprawę również rząd PRL. Trzeba było działać.
Przegrały walkę z samochodami
Wkrótce do sprzedaży trafiły inne motocykle. Tak w dużym skrócie powstały produkcje WFM, WSK, SFM oraz motorowery Żak, Ryś, Komar, a potem wszelkiej maści Romety. To oczywiście duży skrót, jednak czasy się zmieniały i doszliśmy do punktu, w którym auta stały się dostępne dla przeciętnego Polaka. Wkrótce okazało się, że nikt nie chce moknąć w deszczu i ryzykować zdrowia w zimie. Samochody były bardziej komfortowe i przede wszystkim stały się pożądane: wyznaczały status rodziny.
Era popularności motocykli dobiegała końca. W wielu przypadkach jednoślady zostały oparte o ściany w szopach i przestały prezentować jakąkolwiek wartość – oczywiście poza sentymentalną, bo przecież każdy kto wracał myślami do czasów, w których miał możliwość jeździć do sklepu, pracy, na randki WFMką, WSKą czy Junakiem miał co wspominać. To była przecież jego młodość i beztroskie lata, które pozostały w głowach ludzi na lata.
Co ma z tym wspólnego LWG?
Z tym też wiąże się ciekawa historia symbolu „Lewa w Górę” (LWG!) Po odwróceniu się od motocykli (ten trend mogliśmy spotkać na całym świecie), na motocyklach zostały albo osoby, których mimo spadków cen nie było stać na zakup auta, albo prawdziwi pasjonaci, którzy nie mogli sobie wyobrazić życia bez motocykli. Wkrótce tacy kierowcy zaczęli się pozdrawiać, tak w uproszczeniu powstało to proste pozdrowienie. Na naszym rodzimym podwórku możemy się doszukiwać nieco innej etymologii tego zwrotu. Erwin Gorczyca (jeden z założycieli Świata Motocykli), opowiadał nam kiedyś, że w czasach, gdy w Warszawie jeździło raptem kilka „poważnych” japońskich motocykli, każdy z właścicieli się znał. Kiedy motocykl zmieniał jeźdźca wszyscy o tym doskonale wiedzieli. To normalne, że Ci ludzie pozdrawiali się na drodze. Tak musiało się to skończyć.
Sporym „sukcesem” motocykli rodzimej produkcji (już w latach 90-tych) był fakt, że… po prostu były. Były stare, porozwalane po nierzadko kilkudziesięciu latach ciężkiej „służby” i nadal stały oparte o ścianę. Wnukowie czy synowie mogli je wyciągnąć z komórek i metodami chałupniczymi próbować odpalić. Najczęściej metody chałupnicze były tak niewyobrażalnie prymitywne, że kończyło się tak, że cóż… nie działały, albo po chwili jazdy gasły. Co tu dużo pisać: myślę, że to dzięki takim sytuacjom spory odsetek polskich motocyklistów w ogóle zaczął jeździć na jednośladach. Popełnialiśmy błędy i nie potrafiliśmy ich naprawiać. Kasy na mechanika raczej nigdy nie było wystarczająco, więc kończyło się na mechaniku „u kumpla w szopie”, tak zdobywaliśmy wiedzę. Nierzadko części, były wysłużone, ale pozwalały jeszcze na chwilę zabawy. To sprawiło, że uczyliśmy się mechaniki i jazdy na motocyklach. Zdobywaliśmy wspaniałe relacje i przede wszystkim spędzaliśmy wolny czas na motocyklach. Fajnie, że dzisiaj też możemy!
Kawał dobrej roboty!
Spójrzmy na to zagadnienie obiektywnie: zrzucam czapkę z głowy i kłaniam się przed konstruktorami tych sprzętów, bo zrobili coś z niczego. Oczywiście, często bazowali na produkcjach już istniejących, ale doskonale dopasowali możliwości technologiczne to sytuacji panującej np. w Polsce i stworzyli motocykle, które katowane przez lata wytrzymały tak dużo, że dzisiaj wydaje się to wręcz niewyobrażalne. Ok. marudziliśmy na ich awaryjność, ale kto z nas może powiedzieć, że zawsze dokonywał napraw zgodnie ze sztuką?
Gdyby te sprzęty nie straciły tak bardzo na wartości, to wielu z nas (jeszcze wtedy nastolatków) nigdy by nie wsiadło na jednoślady. Przecież wielu z nas zrobiło to przez przypadek, przez kumpla, dziadka, wujka. Mało kto z nas to planował, a jeśli? Jeśli to planowałeś i miałeś wystarczająco hajsu, to mogłeś kupić kupić Jawę TS 350 lub MZ 250. Z takim sprzętem byłeś królem świata. O produkcjach japońskich jeszcze wtedy nikt nawet nie marzył…
Fajne te wspomnienia. Od razu się robi cieplej na sercu!