fbpx

Michał i  Magda Sielewicz oraz Piotr Ćwik na Hondach XRV 750 Africa Twin postanowili spenetrować Turcję.

Jeszcze rok temu, podczas wyprawy do Albanii, rozpoczęło się planowanie wyprawy do Syrii. W ostatniej chwili władze tego kraju odmawiają nam prawa wjazdu na swoje terytorium, następuje modernizacja planów. Celem zastępczym staje się Turcja. Tydzień przed wyjazdem koszmarna powódź, która nie omija również Wrocławia. Jednak w sobotę 29 maja rano startujemy. Pierwszy dzień jest nudną dolotówką do Węgier. W Czechach pilnujemy zegarów, bo za przekroczenie prędkości ostro tam karzą, co zmniejsza nasz dzienny przebieg do zaledwie 540 km. Nocleg na kempingu w miejscowości Tata.Niedziela to kolejny dzień gnania płatnymi, niedokończonymi autostradami Serbii. Nocujemy przed granicą z Bułgarią, zaraz po przejechaniu pięknego kanionu rzeki Nišawa. To jedyny turystycznie ciekawy akcent dnia. Wąska i kręta droga, urzekające, wysokie ściany kanionu, a w dole rzeka. Na zdjęcia już niestety jest za ciemno, a brak statywu jeszcze nieraz zaboli, jak chory ząb. Mamy za sobą 711 km.

Bułgaria straszy
Drobnym deszczykiem, który kończy się po paru kilometrach, wita nas poniedziałek. Bułgaria to niby Unia Europejska, ale wyzierająca zewsząd bieda z dziurami w drogach i slumsami na obrzeżach Sofii, karze w to wątpić. Na polance jemy śniadanie z domowych zapasów, bo rosnąca temperatura zmusza do szybkiego pozbycia się zabranych konserw. Obwodnicą bułgarskiej stolicy przypomina raczej tor przeszkód. Fatalnie oznakowana i koszmarne dziury w jezdni. Obawiam się o koła i kufry. Na szczęście nic złego się nie dzieje. Pchamy się konsekwentnie w kierunku Turcji i wypatrujemy miejsca na nocleg. Nieoczekiwanie napotykamy drogowskaz informujący o kempingu. Zjeżdżamy pełni obaw i po około kilometrze jest naprawdę ucywilizowany kemping. W tej części Bułgarii jawi się niczym oaza na pustyni. Cena przystępna, a właściciel biegle mówi po angielsku. Zostajemy.

Gdyby nie koguty…
Nocleg przebiega bardzo miło i spokojnie, jedynym mankamentem były koguty, które od świtu dawały swój koncert, budząc nas o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Podczas kolacji narodził się pomysł, aby do Turcji wjechać przejściem granicznym przez… Grecję. Pomysł był trafiony, bo nie napotkaliśmy tam tłoku i bardzo szybko zostaliśmy odprawieni. Płacimy po 15 euro od głowy za wizę i już Turcja. Czeka nas egzotyka?

Troszkę tak, bo pierwsze miasto, do którego wjeżdżamy, to Edirne. Wymieniamy pieniądze w banku i dzida w kierunku Stambułu. N 100 jest bardzo dobrą drogą biegnącą wzdłuż autostrady, a dostarcza wiele ciekawych doznań. Przed wjazdem do Stambułu jemy obiad w knajpie przy drodze. Obsługują tylko faceci i w pierwszej kolejności facetów, nasza kobieta – Madzia dostaje jedzenie na końcu i tak już ma być do końca naszego pobytu.Przejazd, lub jak kto woli tranzyt, przez miasto odbywa się w niesamowitej atmosferze sprawnie funkcjonującego chaosu. Nie wiem, jak to możliwe, ale to wszystko działa i nie widziałem ani jednej stłuczki, a wszystkie groźne sytuacje, jakie widzieliśmy, kończyły się bezkolizyjnie. Trzeba mieć łeb na gumce, a nerwy z konopnego sznura. Trąbienie nie oznacza tu niczego, poza chęcią zwrócenia na siebie uwagi, na zasadzie – uwaga zaraz coś zrobię. O dziwo, czuję się tu o wiele swobodniej niż np. w Tiranie. Przejazd przez miasta trwa około dwóch godzin, docieramy do płatnego mostu nad cieśniną Bosfor. Bocznymi drogami uciekamy od zgiełku w kierunku Morza Czarnego. Po 630 km popas.

Łakomy pies
Zatrzymujemy się na polu namiotowym. Standard podły. Ranek wita nas wiatrem i widmem głodu, bo chleb, który pozostał w woreczku na stole, zniknął jak kamfora. Najbardziej podejrzany, czyli pies, który się wczoraj kręcił po biwaku, również zniknął. Pogoda nie rozpieszcza: 120C i przelotny deszczyk. Jedziemy krętą drogą wzdłuż morza, widoki super, na zakrętach błoto i czasem jakieś błąkające się zwierzę. Obieramy kierunek na Sinop. W górach nisko wiszące chmury, w które musimy wjechać, robi się groźnie. Tubylcy nie używają świateł nawet w warunkach całkowitego braku widoczności, więc mokrzy od deszczu i potu z ulgą wjeżdżamy w rozświetloną słońcem dolinę. Wskakujemy tylko na chwilkę na drogę krajową w celu podkręcenia tempa. Jednak tego dnia do Sinop nie dojeżdżamy, Piotrek łapie gumę. Zapada zmrok, na gwałt szukamy noclegu. Po 530 km będzie się dobrze spało. Wcześnie rano budzi nas głos muzeina nawołującego do modlitwy, zasypiamy dalej. Około 7:00 czasu lokalnego (czas tu przesunięty do przodu o 1 godz.) jednak wstajemy. Śniadanko i kroimy plan dolotu do Sinop. Pod wpływem właściciela sklepiku i jego wyrazistej gestykulacji mówiącej o wyższości drogi na Cataizetlin nad drogą nr 765, wybieramy tę pierwszą.

Sinop
Szosa fantastyczna, pełna winkli z odcinkami szutru, piękną roślinnością i górami. Na jednym z postojów dostrzegam pocący się prawy zacisk hamulcowy. Dokręcam śrubę mocującą przewód i w serwisie motocykli wszystkich marek dolewam DOT 3. Czwórki nie mieli, szkoda, ale hamować jakoś trzeba. Tuż przed Sinop zatrzymujemy się na bardzo ładnym kempingu dysponującym wszelkimi udogodnieniami oferowanymi w przystępnych cenach. Po rozłożeniu namiotów jedziemy pozwiedzać miasto. Ciekawostką jest możliwość zwiedzenia nieczynnego więzienia oraz pięknych murów obronnych. Mieszkańcy chwalą się też żyjącym tu filozofem Diogenesem. Na obiad pyszny kebab z jogurtem i relaks do wieczora. Dzień zamykamy dodanymi tylko 250 km.

Poranek piękny i słoneczny, jednak morska rosa na namiotach nie pozwala na szybkie złożenie szmat i tym samym szybki wyjazd. A przed nami długi odcinek do Trabzon, najdalej na wschód wysunięty punkt podróży. Podczas śniadania podchodzą do nas Holendrzy z kampera zakotwiczonego obok. Mówią, że już dwa miesiące są w drodze, objechali południową i wschodnią Turcję i nie mają najlepszych wspomnień szczególnie ze wschodniej części, gdzie byli bardzo często i dokładnie kontrolowani. Rosa ustępuje przed południem, a więc zwijamy się i na koń. Zaraz za miastem zaczynają się winkle i ciągną się przez 80 km, potem odcinek 30 km w budowie, a więc droga, nazwijmy to techniczna, reszta to jazda w 30-stopniowym upale, ale drogą dwupasmową. Po drodze jemy obiad. Nasza Madzia jest jedyną kobietą w środku, panie wyzwolone jedzą na zewnątrz, a te niewyzwolone czekają na mężów w samochodzie. Po posiłku dostajemy pyszną herbatę. Wieczorem docieramy do Trabzon. Szukamy hotelu Benelli (dla mało wymagających i oszczędnych). Po zakwaterowaniu zwiedzamy stare miasto, które niestety, nie robi na nas wrażenia. Mc Donald, Burger King, reszta jak wszędzie. Dochodzimy do wniosku, iż bardziej kręcą nas odludzia niż takie miejskie skupiska. Dziś przejechaliśmy ponad 500 km. Pokój z oknem na meczet, a więc sen przerywany. Ranek piękny i słoneczny, szybko robi się ciepło.

Zespół klasztorny w Sumelas położony jest wysoko w górach i przyklejony do skalnej półki. Już sam dojazd jest wyzwaniem. A sam klasztor? To piękno gór i i ludzkiego kunsztu. Jeszcze nie jest oblegany przez turystów i jest możliwość dojechania bardzo wysoko. Niestety to teren parku, a więc wjazd jest płatny. Białą drogą chcę przeciąć góry za klasztorem, jednak przewodnik zapytany o nią jest wyraźnie zdumiony. My tam jeszcze nie chodzimy, bo jest śnieg, a wy chcecie jechać? Jedziemy na południe bez konkretnego planu na nocleg, ot tak sobie.

I love you
W Gümühane skręcamy na boczną drogę w kierunku Erzican. Jest dobrze, winkle i górki, tylko troszkę za ciepło. Przy jednej ze studni spotykamy chłopaka na BMW 1150. Jest Turkiem, ale rozmawiamy po angielsku. Odradza wypady na wschód od drogi, którą jedziemy. Mówi coś o zagrożeniu ze strony terrorystów (miał na myśli chyba Kurdów). Chłopak po pamiątkowej fotce znika, a my wjeżdżamy na kontrolę wojskową, która przebiega bardzo sprawnie. Następuje rozluźnienie i znowu wspólne zdjęcie. Tempera oscyluje w okolicach  350C, a my jesteśmy na wysokości 2150 m n.p.m. Wieczór, zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Droga, która jest na mapie kończy się przed mostem, którego nie ma. Wracamy na szutrówkę, która przechodzi w asfalt. Zapada zmrok. Obciążona Africa świeci po koronach drzew. Dopada nas zmęczenie i brak wyczucia odległości. W końcu dojeżdżamy do Divri. W hotelu jemy placek zbożowy (taka duża pizza) i odpływamy. Dziś ujechaliśmy 520 km.

Rano pyszne śniadanie i nakreślony cel: grobowiec w Nemrut Dagi. Kierunek do Malatya jest żółtą drogą, ale tylko w teorii, w realu to długi odcinek szutru, a po nim bardzo kręty wąski asfalt. Ale przecież po to tu jechaliśmy. Po drodze osady pasterskie i kierowcy parzący herbatę na poboczach drogi. Nie ma cienia i robi się coraz upalniej. Dziś się przełamałem i po raz pierwszy piję bez gotowania wodę ze studni-źródła, jest chłodna, gasi pragnienie i udaje mi się tego nie odchorować. Po wielu winklach i dziurach dojeżdżamy do Malataya. Zjazd do centrum i przerwa.

Trafiamy na fajną knajpkę oferującą mięso w placku i kefirek, następnie spacer po czymś w rodzaju targowiska-bazaru. Wchodzimy do sklepu w rodzaju naszych „Veritas”, miły sprzedawca zaczyna od herbaty, oglądamy i wybieramy pamiątki, a pan nagle, po dość płynie polsku mówi: kocham cię! Zaskoczenie pełne, odwracamy się jak na komendę, co z kolei wywoduje zdziwienie sprzedawcy. Pyta po angielsku – co to znaczy? Pierwsza reaguje Madzia i odpowiada „I love you”. Zmieszanie i kolejne pytanie – skąd ja to znam? Troszkę śmiesznie było, ale na pewno miło. Lecimy do Kahta, gdzie śpimy w całkiem fajnym i niedrogim hotelu. Dzisiaj tylko 480 km.Rano pobudka, objuczanie sprzętów, smarowanie łańcuchów, które zostało przeoczone wieczorem i hajda. Po drodze zaliczam parkingową glebę. Nie utrzymałem motocykla na obsypującym się żwirze. Wjazd na górę przez bramki parku, a wiąże się to z opłatą. Podjazd bardzo stromy, ale dajemy radę.

Wysoko w górach
Widok ze szczytu super, tylko że sam grobowiec i kamienne figury porozrzucane przez wstrząsy tektoniczne są jeszcze jakieś 150 m nad parkingiem, a więc zaliczamy wspinaczkę wysokogórską. Na górze sesja fotograficzna i podziwianie pomysłowego władcy, który po śmierci chciał mieć oko na wszystkie podległe mu tereny. Stąd pomysł grobowca na najwyższej górze w okolicy.  Zjazd i kontrola wojskowa w miejscu, gdzie 40 minut temu jeszcze nie było nikogo. Znów w bardzo przyjaznej atmosferze. Na odjezdne dostajemy po bukiecie zielonych roślinek wyrwanych z ziemi z korzeniami. Patrzymy na roślinki, wojsko patrzy na nas, o co chodzi? Jeden z żołnierzy odrywa z bukietu bulwę wielkości orzecha i zjada. Nie chcę być niegrzeczny i robię to samo. Odwracam się do reszty naszej ekipy – to groszek. Groszek jeździ z nami jeszcze dwa dni, gdy widzieli go tubylcy, to podskubywali go na postojach wyciągając spod siatki pająka.

Kierunek Kayseri, a potem Kapadocja, ale wcześniej osiągamy nasz południowy punkt, z którego zaczyna się powrót. Miejscowość Narli. Nie dojeżdżamy do Kayseri, skręcamy na drogę żółtą do Develi, pełną ostrych zakrętów oraz stad owiec. Spotykamy uzbrojonego pasterza z psem o niesamowitej obroży nabijanej wielkimi ćwiekami. Widoki zapierają dech w piersi. Develi, śpimy w hotelu z oknem na wieżę minaretu, o muzeina będziemy się martwić rano. Afryczki śpią w holu. Jest dobrze.

W nocy burza, rano mokro, wyjazd w kierunku Nevehir. Różne drogi, troszkę żółtych troszkę czerwonych. Mijamy wyschnięte, gładkie jak stół słone jezioro. Opętany złymi mocami postanawiam zrobić lanserską fotę na tymże jeziorze. Po przejechaniu kilkunastu metrów słona skorupa załamuje się, a ja z Madzią zaliczam spektakularną bagienno-mulistą glebę. Szkód prawie nie ma, oprócz niesamowitej ilości błota na ubraniu i motocyklu i pogiętej grzechotki w pasie spinającym kufry. Wyjazd z błota zajmuje nam ok. 20 minut, mycie na stacji i schnięcie ponad 40, a więc godzina w plecy. Przerywamy jazdę po raz kolejny, chcemy zwiedzić mijane po drodze wioski, sprawiające wrażenie wymarłych. Po przejechani kilometra znajdujemy się we wsi, której domostwa są wyżłobione w skałach. W środku nie ma nikogo, choć wyglądają porządnie: pokoje jak komnaty, schody, mieszkania dwupoziomowe – istne cudo. Spotykamy kilka osób w bardzo podeszłym wieku, mieszkają tu sami, bo młodzi uciekli do miasta.

Prysznic w szafie
Z daleka mijamy skomercjalizowane centrum Kapadocji pełne hoteli i autokarów z turystami. Nie po to tu jechaliśmy, kierujemy się na Ankarę i dalej na Istambuł. Ale nadal tylko drogami żółtymi, jeszcze troszkę winkli… Nocleg w prześlicznej miejscowości Beypazan, pensjonat z prysznicem i toaletą, w środku szafy. Dzisiaj 440 km. Rano przepyszne śniadanie z jajkami sadzonymi na maśle i podanymi w miedzianym naczyniu. Jeszcze zakupy na owocowym targu i kierunek Stambuł, który nadal był zakorkowany. Nocleg wypadł na znajomym już polu w Bułgarii. Dzisiaj na zegarze przybyło 650 km. Kierujemy się na Sezopol, po drodze spotykamy Sławka z małżonką (z Częstochowy na Goldasie). Jadą ze Stambułu.

Na kempingu spędzamy dwa dni, pierwszego chodzimy na spacery i pływamy w morzu, drugiego jeździmy po okolicznych pagórkach. Takie tam 200 km dookoła namiotu. Wyjazd z Bułgarii i kierunek na Rumunię przez miejscowość Ruse. Brak ostrożności skończyłby się tragicznie, gdyby nie okrzyk Madzi, która zauważyła szarego opla na szarej drodze. W jaskrawym słońcu nie dostrzegłem niebezpieczeństwa. Zdążyłem zahamować, ale dalej jechałem już ostrożnie. Bocznymi drogami dojeżdżamy do sławnej 7C, którą „po drodze” do Polski bardzo chciałem zobaczyć. Nocleg w miejscowości Curtea de Arges, tu tańsza baza noclegowa niż wcześniejsze Pitesti. Spotykamy coraz więcej motocyklistów. 530 km i na dzisiaj starczy.

Rankiem wita nas oberwanie chmury, ale jechać trzeba, więc kordoniki i na szczyt. Droga bardzo dziurawa i mokra, ale piękna. Przed szczytem znaki informujące o zamkniętym przejeździe. Pchamy się wyżej. Północna strona, o niebo lepsza, raczej nowa nawierzchnia i śnieg usuwany już przez spycharki. Powoli zjeżdżamy w dół, już w słońcu. W tym dniu bez przygód dolatujemy do Debreczyna na Węgrzech. Dziś było równo 500 km. Około 6 rano już spakowani obieramy kierunek na Koszyce, Barlinek, Dębicę (odwiedzamy Redline, sponsora technicznego wyprawy). Wrocław osiągnęliśmy wieczorem. Dzień zakończyliśmy 800 km na zegarze.  Wyjazd był bardzo udany, wszyscy wrócili zdrowi i pełni wrażeń. A koszty? No cóż, w granicach rozsądku, ale warto było.

Tekst  Michał Sielewicz | Zdjęcia Michał i Magda Sielewicz

ZOBACZ TAKŻE:

Motocyklem dookoła Turcji

Szlakiem nadbałtyckich latarń

Motocykle – ogłoszenia

KOMENTARZE