fbpx

Warszawski salon motocyklowy „Liberator” zna chyba każdy właściciel Harleya. Jego właściciel – Jan Kwilman – swoją życiową przygodę z amerykańskim motocyklami rozpoczął jeszcze we wczesnych latach 80. ubiegłego wieku od poczciwego wojskowego WLA 42, któremu wierny jest do dzisiaj.

Lech Potyński: Od lat prowadzisz słynny warszawski autoryzowany salon Harleya-Davidsona, ale naszą rozmowę rozpoczniemy od bardziej zamierzchłych czasów. Poznaliśmy się we wczesnych latach 80., w sekcji zabytkowej Automobilklubu Polski (wtedy chyba jeszcze nie „Polski”, tylko „Warszawskiego”). Co zbuntowany harleyowiec robił w tej instytucji?

Jan Kwilman: To może być skomplikowane do zrozumienia dla pokolenia ludzi, którzy (na szczęście) nie pamiętają czasów socjalizmu w Polsce. Tak naprawdę była to inicjatywa mojej nieżyjącej już żony Audrey, która też kochała Harleye. Postanowiliśmy oficjalnie założyć klub Harleya-Davidsona, ale były to czasy głębokiej komuny i sprawa była z góry skazana na niepowodzenie. Myśmy cierpliwie spacerowali od jednej organizacji do drugiej, dziesiątej, ale nikt z nami nie chciał nawet rozmawiać.

Od roku 2001 jesteśmy oficjalnym dealerem Harleya-Davidsona

Aż trafiliśmy do sekcji pojazdów zabytkowych przy Automobilklubie, którą prowadził wtedy Wojciech Ciurzyński. To właśnie on wykombinował, że będziemy prowadzić oficjalną działalność w tej sekcji. Wtedy wszystkie Harleye na polskim rynku to były wojskowe WL i niewielka liczba przedwojennych maszyn, więc spokojnie można było uznać nas za klub „weterański”.

Klub Riders of Poland zawsze był moim oczkiem w głowie

L.P.: Nie było w tamtym czasie w Polsce nowszych Harleyów?

J.K.: Zdecydowana większość to były „wojaki”, troszkę maszyn jeszcze starszych i dwa, dosłownie dwa motocykle z lat 50., które nie wiadomo jakim cudem trafiły do naszego kraju. Może przywiózł je jakiś dyplomata albo marynarz… Jeden to był Hydra Glide, a drugi jakiś Panhead. Ale to były absolutne wyjątki. Wtedy też była tendencja, aby wszystkie takie maszyny przerabiać na turystyczne Electry, tyle tylko, że bez elektrycznego rozrusznika.

Nasze skromne początki to niewielki sklepik na warszawskiej Pradze

L.P.: Czy już wtedy myślałeś, że będziesz żył czy raczej usiłował żyć z Harleyów?

J.K.: Zdecydowanie tak. Ja jeszcze we wczesnych latach 80. prowadziłem z moim wspólnikiem Irkiem Pyrą warsztat ślusarski, zajmowaliśmy się dorabianiem niektórych części zamiennych do wuelek. No, może części zamiennych to za dużo powiedziane. Robiliśmy początkowo proste elementy, śrubki, podkładki, oczywiście calowe, bo o takie było na rynku dosyć trudno. Irek zresztą do tej pory został w tej branży i bardzo rozwinął firmę. Dzisiaj taki motocykl jak WLA można kupić niemal całkowicie zbudowany z replik części. To była taka powolna ewolucja. Myśmy produkowali jakieś części, ludzie w kraju jakieś następne i tak to poszło w całkiem dużą skalę, bo u nas koszty produkcji były znacznie niższe niż w Europie Zachodniej czy nawet na Tajwanie.

Harleye WLA 42 towarzyszyły mi niemal od zawsze

Ja jednak poszedłem inną drogą. W roku 1990 (może 91?) wspólnie z Audrey postanowiliśmy otworzyć malutki sklepik motocyklowy przy ul. Targowej, w którym sprzedawaliśmy nasze wyroby. Ludzie przyjeżdżali z całej Polski po te nasze śrubki. A z czasem zaczęły dochodzić inne towary. Jakieś kaski, ubrania, gadżety, które zaczęliśmy dzięki zagranicznym kontaktom w niewielkich ilościach importować. Polska pod tym względem była absolutną pustynią, więc interes jakoś się kręcił.

W połowie lat 90. sprowadzaliśmy do polski używane Harleye

Od samego początku firma nazywała się Liberator, bo jak mogło być inaczej? To określenie nadali wuelce Francuzi. Gdy wojska amerykańskie po lądowaniu w Normandii wyzwalały kraj, to na początku kolumny zawsze jechał motocykl, niemal zawsze Harley, i był to znak, że nadchodzi wyzwoliciel czyli po ichniejszemu „libérateur”. Co ciekawe, Amerykanie w zasadzie nie znają tej historii ani określenia…

L.P.: Trochę zmieniając temat – kiedy powstał klub Riders of Poland?

J.K.: To była jakby ewolucja naszej działalności w Automobilklubie. Do sekcji zabytków należały także motocykle innych marek, a myśmy chcieli być klubem czysto harleyowym. Czasy się zmieniały, władze nieco już luzowały pęta, więc gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zarejestrowaliśmy własne, niezależne stowarzyszenie. To było dokładnie w roku 1985 i byliśmy pierwszym oficjalnie zarejestrowanym klubem w Polsce z nazwą Harleya –  Harley-Davidson Club Riders of Poland.

W naszym salonie lubimy się czasem powygłupiać

Już rok później zorganizowaliśmy nasz pierwszy własny zlot w Lubaszu. Przyjechało wtedy sporo moich znajomych z Holandii, Francji, Szwecji czy nawet Irlandii. To był prawdziwy zlot międzynarodowy. Potem jako Riders of Poland organizowaliśmy imprezy w Wolsztynie, Wenecji czy Czaplinku. Z czasem oficjalnie przyjęto nas do Europejskiej Federacji Klubów H-D. Najpierw mieliśmy kilku członków, potem kilkunastu i tak to trwało do roku 1999. Ale przed nami były w Polsce też inne kluby fanów Harleya – HDC Wrocław ’70 Adama Mellera czy HDC ’68 Wojtka Echilczuka, ale nie były one wtedy legalnie zarejestrowane jako kluby H-D. Pamiętajmy, że lata 70. czy początek 80. to były zupełnie inne czasy.

Dzięki wspólnej motocyklowej pasji w latach 90. założyliśmy z moją żoną Audrey firmę Liberator

L.P.: XXI wiek to całkiem nowa karta waszej działalności zawodowej, z którą chcąc nie chcąc splotły się losy „Ridersów”… 

J.K.: Nasza działalność zawodowa w tamtym czasie także ewoluowała. W latach 90. przenieśliśmy się do dużego, dwupoziomowego sklepu przy Powsińskiej. Na parterze były ciuchy, kaski i akcesoria, a na piętrze motocykle, które w pewnym momencie zaczęliśmy importować z zachodu. To oczywiście były maszyny używane, ale w tamtym czasie bardzo mało kogo było stać na nówki.

Jan Kwilman obecnie

To też nie było łatwe. Ja kontaktowałem się z zaufanym człowiekiem telefonicznie, mniej więcej określając czego potrzebuję, więc zdarzało się, że inwestycje nie zawsze były trafione. Wykreowała się wtedy grupa klientów, która zainteresowana była zakupem w miarę nowych Harleyów, mimo że te motocykle jak na nasze warunki były koszmarnie drogie. Ja nie miałem jak pojechać do Stanów, ale moja żona Audrey mając paszport francuski mogła tam jeździć bez problemów.

Zawsze lubiłem dalekie podróże na Harleyach

Zaryzykowaliśmy, żona pojechała do USA, zrobiła rozeznanie rynkowe i kupiliśmy trzy Harleye. To był początek naszego importu. To oczywiście, patrząc obiektywnie, były rocznie niewielkie ilości – pięć, sześć sztuk, ale na nasze możliwości to było i tak nieźle.   

Z motocykli da się wyżyć, ale nie jest to tak lekki kawałek chleba, jak by się mogło wydawać…

W roku 2001 Amerykanie powołali oficjalnego dystrybutora, firmę US Motors, która rozpoczęła nabór dealerów. Ponieważ już bardzo długo zajmowaliśmy się motocyklami Harleya, a dodatkowo już od dwóch lat byliśmy uznanym przez producenta subdealerem jednego z salonów w Holandii, to szybko się dogadaliśmy i tak zostaliśmy autoryzowanym dealerem z jeszcze niewielkim salonem.„Ssanie” na rynku było tak duże, że w roku 2001 sprzedaliśmy 80 nowych motocykli. To był prawdziwy kosmos, więc po 2-3 latach musieliśmy znacznie powiększyć kubaturę salonu i serwisu. W tym salonie, w którym teraz rozmawiamy, w jego obecnym kształcie, działamy od roku 2004. Wejście w oficjalne struktury związane było też z przyjęciem pewnych procedur i standardów. Trzeba było przy salonie utworzyć HOG (Harley Owner Grup Chapter Warsaw), więc klub Riders of Poland musiał pójść nieco w odstawkę.

L.P.: Teraz przejdziemy do pytań trudnych. Czy z motocykli da się wyżyć? 

J.K.: Rzeczywiście, to trudne pytanie. Jak widzisz żyję, więc jakoś się da, ale jest to naprawdę ciężki kawałek chleba. Ja bardzo często otrzymuję propozycje współpracy z różnego rodzaju wystawami, pokazami, galami czy wydarzeniami, bo wszystkim wydaje się, że Harley dysponuje nieograniczonym budżetem i możemy za tego rodzaju promocję płacić. Tymczasem marketing leży na barkach dealera i ja dysponuję tylko takimi środkami, które sam wypracuję.

Wraz z Harleyem zdarza mi się czasem brać udział w bardzo dziwnych przedsięwizięciach

Minął okres opieki „dystrybutorskiej”, na trochę partyzanckich zasadach. Teraz wróciliśmy do systemu działającego w całej Europie, mamy dostęp do centralnego magazynu i tyle. Nikt nas specjalnie nie sponsoruje i nie wykłada kasy, a jak widzisz – salon jest spory, załoga też niemała i my na to wszystko sami musimy zarobić. Jako jeden z nielicznych salonów H-D w Polsce nie mam żadnych innych biznesów, z których ewentualnie mógłbym dokładać do interesu motocyklowego. 

L.P.: A czy masz jakieś prywatne motocykle? Czy dysponując stale maszynami demo i obracając się wśród tak wspaniałych motocykli nie spowszedniały ci Harleye?

J.K.: No co ty?! Oczywiście, że mi nie spowszedniały, a prywatnie mam dwie sztuki. Jeden to oczywiście WLA 42, bo temu modelowi jestem wierny od dziesiątków lat, a drugi to rzadko spotykany dwusuwowy Harley-Davidson Aermacchi z roku 1976, na silniku Cagivy 125. W tamtych latach grupa kapitałowa AMF, która była właścicielem marki, w poszukiwaniu nowych rynków i klientów postanowiła wejść w nietypowy dla Harleya segment małych dwusuwów. Współpraca z Włochami trwała dosłownie kilka lat i zaowocowała właśnie takimi trochę dziwnymi maszynami, jednak cały czas z logotypem H-D.

Przez kilka lat organizowaliśmy „American Day”. To była fantastyczna impreza!

L.P.: Bierzecie udział w bardzo wielu imprezach, ale na terenie Liberatora przez kilka lat organizowaliście też własny pomysł…

J.K.: No tak, mówimy o „American Day”. To jednodniowe spotkanie organizowaliśmy przez osiem lat, ale impreza na tyle się spopularyzowała i rozrosła, że po prostu zaczęło być ciasno. Nie widzieliśmy większego sensu przenoszenia jej w inne miejsce, bo przecież miała ona na celu także promowanie naszego salonu. Woleliśmy więc zakończyć to „u szczytu sławy” niż ciągnąć dalej i mnożyć liczbę niezadowolonych z powodu szczupłości miejsca wystawców. Myślę, że wielu motocyklistów, ale także i fanów szeroko pojętego amerykańskiego stylu życia do dzisiaj z przyjemnością wspomina te imprezy, bo atrakcji było tu co niemiara. Trochę żałujemy, że się skończyły, ale takie jest życie…

L.P.: Mieliście też w „Liberatorze” kontakt z wielką polityką…

J.K.: Mówisz pewnie o wizycie Pani Ambasador USA Georgette Mosbacher. To rzeczywiście była dla nas wydarzenie. Cztery lata temu dostaliśmy propozycję, żeby z okazji Independent Day (4 lipca) zorganizować stoisko Harleya na terenie Ambasady. Pani Ambasador jest osobą bardzo bezpośrednią, osobiście wizytowała każde stoisko i z każdym zamieniła kilka słów. Przy naszej wystawce podziwiała motocykle, a mnie coś podkusiło i powiedziałem: „to ja w takim razie proponuję pani randkę na Harleyu”.

Wizyta ambasador USA Georgette Mosbacher była dla na nas wielkim wydarzeniem

Na tym rozmowa się skończyła. Jednak kilka dni później dostałem telefon od sekretarza pani Ambasador, czy propozycja jest aktualna. Oczywiście potwierdziłem i za jakiś czas przejażdzka się odbyła. Myśmy oczywiście chcieli zrobić wielką paradę, ale procedury bezpieczeństwa nie pozwalały na to, więc cała przejażdżka polegała na tym, że wspólnie z szefem ochrony ustaliliśmy trasę. Pani Ambasador, gdy do nas przyjechała, została ubrana w ciuchy motocyklowe. Z przodu jechał samochód z ochroną, potem ja z Panią Ambasador Road Glidem, a z tyłu drugi samochód z ochroną. Czyli można powiedzieć, że randka się odbyła.Było to w sierpniu, a w listopadzie otrzymaliśmy zaproszenie na kolację z panią Ambasador, w towarzystwie ośmiu Marines, którzy stanowili jej ochronę. Pojechaliśmy tam chyba w 40 motocykli. Żegnaliśmy też na motocyklach Panią Ambasador, gdy po złożeniu dymisji opuszczała Polskę. To był środek lutego, padał śnieg, ale przyjechaliśmy po cichutku, bo to miała być niespodzianka. Pani Ambasador się popłakała…

L.P.: A co prywatnie myślisz o nowej linii produktowej Harleya?

J.K.: To genialne motocykle. Oczywiście miałem okazję jeździć zarówno nowym Sportsterem S, jak i Pan Ameriką, i jestem pod ogromnym wrażeniem. Niesamowicie się w nie wkręciłem. O ile Sportster to, można powiedzieć, „szybki Harley”, coś w rodzaju nowej wersji V-Roda (którym byłem zafascynowany), to Pan America jest dla mnie czymś absolutnie nowym. Nigdy wcześniej nie jeździłem tego typu maszynami –  adventure, czyli ciężkim wyprawowym enduro.

Gdy dealerzy zostali zaproszeni do Pragi na szkolenia z jazdy tym motocyklem miałem trochę obaw. Musiałem trochę nauczyć się jazdy w terenie. I później, już tu w Warszawie, organizowaliśmy jazdy testowe w Kampinosie na bardzo rożnych nawierzchniach, pod kierownictwem Artura Borowskiego, zawodowca w tych sprawach. Musiałem objechać całą trasę, żeby mieć pojęcie jak to będzie wyglądało. Pomyślałem, że jak ja dam radę, to każdy da. To było tuż po burzy, więc były ogromne kałuże i dużo śliskiego błota, ale nie wywaliłem się ani razu i jestem z siebie dumny!

Zawsze znajdzie się czas na pogawędki z redaktorem Potyńskim, znamy się już blisko 40 lat!

L.P.: Ostatnie pytanie. Prowadząc tyle lat salon Harleya na pewno spotykasz wielu słynnych ludzi, celebrytów, więc pewnie i życie towarzyskie tu kwitnie. Twoja przygoda z Harleyem to bardziej praca, czy zabawa?

J.K.: Na pewno jedno i drugie. Kocham to, co robię, więc się nie nudzę i energii pewnie starczy mi jeszcze na długo. A z poznawaniem fajnych ludzi to rzeczywiście prawda. Jestem chyba człowiekiem kontaktowym, łatwo nawiązuję relacje, co też pewnie pomaga mi w pracy. Bez osobistej pasji chyba nie dałoby się prowadzić takiego interesu. Więc przy okazji chciałbym pozdrowić wszystkich czytelników „Świata Motocykli” i oczywiście zaprosić do naszego Liberatora. Tu zawsze jest fajna atmosfera, a może też spodoba wam się któryś z Harleyów?

 

KOMENTARZE