fbpx

Kiedy w mocno zamierzchłych czasach chodziłem do szkoły, uczyłem się na lekcjach fizyki o dualnej, korpuskularno-falowej naturze światła.

A tłumacząc to na język polski: o tym, że trudno jest stwierdzić, czy światło bardziej jest falą, czy cząstką. I przyszło mi właśnie do głowy, że motocykliści są właśnie jak światło, czyli mają podwójną naturę. Raz są widzialni, a raz nie. I może ta paralela jest zbyt śmiała i za daleko posunięta, ale od pewnego czasu nie mogę wyjść z podziwu nad fenomenem naszej podwójności. Jednak zamiast ględzić trzy po trzy, przejdę do meritum lub jak kto woli: uwypuklę nabrzmiałe jądro problemu.

Statystyki wykazują, że większość wypadków z udziałem motocyklistów zaistniało nie z ich winy. Przeważnie są to zajechania drogi czy wymuszenia pierwszeństwa, a wszystko tłumaczone jest przez samochodowych sprawców sytuacji w jeden sposób: nie zauważyłem. Wniosek nasuwa się sam – jesteśmy niewidzialni. Dowód na to znajdziemy właśnie w statystykach: nie widziałem! Nie widziałem, znaczy, nie było widać, a jak nie było widać, a coś jednak poruszało się po drodze, znaczy, że to coś było niewidzialne. Inaczej tego zjawiska nie umiem wytłumaczyć. Może to jest dobry temat na naukowe badania? Wiadomo, że co bogatsze armie na całym świecie usiłują zdobyć patent na niewidzialność dla swoich samolotów czy czołgów. Może to właśnie dla wojskowych naukowców będzie dobry trop? Może warto przebadać wypadki z udziałem motocyklistów i dowiedzieć się, w jaki sposób uzyskali niewidzialność?

A z drugiej strony, niech no który z bardziej zapalczywych motocyklistów ruszy spod świateł na jednym kole, wykona stoppie, czy zainstaluje sobie nieco głośniejszy, układ wydechowy, to z miejsca znika kurtyna niewidzialności. Niestety, znika tylko z tego jednego osobnika, bo cała reszta jest w dalszym ciągu niewidzialna, więc do społeczeństwa dociera prosty komunikat: wszyscy motocykliści to łobuzy, uliczni szaleńcy i mordercy. Wniosek skądinąd słuszny, bo przecież reszty „normalnych” motocyklistów zwyczajnie nie widać. Wielokrotnie przepytywałem różnych znajomych, jak często widzą na drogach jednoślady. I odpowiedź była niemal zawsze taka sama – dosyć rzadko. Dostrzegani są tylko ci, którzy spektakularnie łamią przepisy lub ci, którzy nagle materializują się na drodze w czasie wypadku. A przecież liczba motocykli wzrasta szybko, więc gdzieś te maszyny muszą się pojawiać, bo w przyrodzie nic nie ginie.

Doskonałym przykładem na naszą niewidzialność jest dowcip na temat egzaminu na prawo jazdy. Rozwiązujący test kursant, mając określić, kto pierwszy wjedzie na skrzyżowanie: karetka pogotowia, tramwaj, czy samochód osobowy, odpowiada: motocyklista! Na pytanie egzaminatora, a skąd tu się wziął motocyklista, odpowiada – a cholera wie, skąd oni się biorą! I to jest sedno naszej niewidzialności.

Oprócz tej skomplikowanej indywidualnej cechy widzialny- niewidzialny, jesteśmy jeszcze dualni niejako grupowo. Motocykliści dobrzy – źli. Dobrzy jesteśmy wtedy, gdy organizowana jest zbiórka krwi, pieniędzy, czy czegokolwiek innego, co przydatne jest w ogólnospołecznym pojęciu. Praktyka wykazuje, że każda akcja charytatywna z udziałem motocyklistów odnosi lepsze skutki niż bez nich. Motocykliści i ich maszyny w naturalny sposób budzą ciekawość, ale jedynie w wersji stacjonarnej lub paradowej. Wtedy ludziska przychodzą, witają się, uśmiechają i ogólnie panuje sielankowy nastrój. I wtedy jesteśmy dobrzy. Jeżeli jednak motocykl z fazy stacjonarnej przechodzi do fazy jezdnej, wtedy przestajemy już być tacy cacy. Im szybciej, tym bardziej jesteśmy „be”. Pewnie w drodze badań laboratoryjno-socjologicznych można wyznaczyć współczynnik nieakceptacji społecznej motocyklistów, w zależności od szybkości przemieszczania się. Jesteśmy jednym z nielicznych zjawisk fizycznych, które zmienia swoje właściwości proporcjonalnie do osiąganych prędkości.

Żarty żartami, ale boli fakt, że niewielki procent, motocyklistów tak skutecznie potrafi wpłynąć na marną opinię o nas jako całości. Bo ze zjawiskiem „niewidzialności” poradzimy sobie prędzej czy później. Patrząc z perspektywy lat i tak jest względnie dobrze. Wraz ze wzrastającą liczbą motocykli na drogach, inni uczestnicy zaczynają się do nas po prostu przyzwyczajać. Ale im więcej z nas będzie traktowało swojego stalowego rumaka jako tańszy i sprawniejszy od samochodu środek transportu czy fajną weekendowo-wakacyjną przygodę, a nie emanację swojej wybujałej osobowości, tym szybciej reszta użytkowników dróg przywyknie do naszej specyfiki jazdy i zaczniemy być

bardziej widzialni!

KOMENTARZE