Myśleliśmy o tym od dawna. Bo pewnie każdy podróżnik motocyklowy ma Alpy zawsze gdzieś w myślach i cały czas planuje swój pierwszy lub kolejny wyjazd w nie. To w końcu motocyklowa „mekka” – najlepsze zakręty, najgładszy asfalt i zapierające dech w piersiach widoki! Weryfikacja tych marzeń i planów nastąpiła dość niespodziewanie.

Z kempingu pod Mont Blanc spontanicznie zadzwonił do mnie „Zaleś”, chcąc podzielić się wrażeniami z podróży po alpejskich winklach, no i oczywiście żeby, delikatnie rzecz ujmując, wkurzyć kolegę gadką o spełniających się właśnie JEGO marzeniach! Tego samego dnia ustaliliśmy z Michałem czas NASZEGO wyjazdu w Alpy. Po kilku drobnych perturbacjach, dzięki stanowczości „Dżańca” udało nam się rozpocząć alpejską przygodę już parę tygodni później.

Ależ frajda!

Podróż zacząłem zaraz po pracy: pierwszy odcinek do domu pokonałem rowerem… Tu już czekał na mnie spakowany poprzedniego dnia motocykl. Ruszyłem na spotkanie z Michałem przy autostradzie, ciągle nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę.

Turystyka. AlpyGnaliśmy, chcąc jak najszybciej pokonać zaplanowany odcinek 650 km i dotrzeć do Velden przed jedenastą w nocy, gdyż później nieco komplikował się proces zameldowania na nocleg. Dość ekscentryczny właściciel obiektu przesłał mi instrukcję odbioru klucza do pokoju, gdybyśmy się spóźnili. Główna, niebieska brama miała być otwarta. W ogrodzie mieliśmy znaleźć lipę, do której przytwierdzona została skrzynka otwierana kodem, a w niej klucz do domu. Żeby kod zadziałał, należało kręcić z góry na dół. Nie odwrotnie! To groziło zablokowaniem zamka. Po wejściu do domu należało namierzyć białego królika na stole w kuchni i zabrać znajdujący się pod nim klucz od naszego pokoju! Rozumiecie, dlaczego robiliśmy wszystko, aby zdążyć przed 23? I udałoby się, gdyby nie policja niemiecka, która zatrzymała nas tuż przed Velden, uszczuplając budżet o 130 euro. Na szczęście właściciel zostawił nam otwarte drzwi do domu i leżący na widoku klucz do pokoju. Uff…

Wspaniałe „multikulti”

Rano ruszyliśmy do Zell am See. Ten piękny kurort nad górskim jeziorem został zdominowany przez turystów z Bliskiego Wschodu. Biali ludzie byli tu w mniejszości, nad czym nie ubolewaliśmy, gdyż uroda arabskich kobiet górowała nad powabem Austriaczek niczym wierzchołki alpejskich szczytów nad Zeller See. Zjedliśmy pyszne burgery, objechaliśmy jezioro, strzelając kilka fotek w punkcie widokowym i pozując do zdjęć arabskiej parze, wypiliśmy kilka piwek, gadając do nocy w knajpce przy głównym deptaku i poszliśmy spać, nie mogąc doczekać się pierwszych winkli.

Turystyka. AlpyGrossglocknerstrasse to jedna z najpiękniejszych, wysokogórskich dróg alpejskich (Hochalpenstrasse) o długości 48 km, wiodąca przez Park Narodowy Taury aż do podnóża najwyższej góry Austrii – Grossglockner (3798 m n.p.m.). Droga w najwyższym punkcie osiąga 2504 m n.p.m. i jest najpiękniejszą trasą panoramiczną w Alpach, oferującą niezapomniane widoki. Koszt jednodniowego karnetu dla motocykla wynosi aż 26,5 euro, ale w zamian otrzymujemy mapę, naklejkę, gwarancję dobrej jakości asfaltu i wiele punktów widokowych oraz restauracji wzdłuż trasy. Na szczycie można podziwiać jęzor lodowca Pasterze oraz setki motocykli, parkujących na dobrze zorganizowanym parkingu. Mój Moto Guzzi Sport 1200 z 2011 roku wydawał się motocyklem „retro” w porównaniu z salonowymi nowinkami kolegów-motocyklistów zza zachodniej granicy. Dominują BMW GS-y, ale widać też sporo Ducati, KTM-ów oraz słychać Harleye.
Byliśmy urzeczeni widokami oraz idealnie wyprofilowanymi i dość szerokimi winklami. W miarę wspinaczki, coraz pewniej czuliśmy się przy składaniu w zakrętach, zwiększając prędkość. Takie zgranie z maszyną, szybkie przyspieszenia po wyjściu z zakrętu dają ogromną frajdę z jazdy!

Impreza na stacji paliw

Następnym punktem dnia była przełęcz Giovo. Dotarliśmy na nią już późnym popołudniem, po drodze przebijając się przez korki i rozkoszując pyszną, włoską pizzą. Na szczycie byliśmy tuż przed zachodem słońca. Szybkim tempem zjeżdżaliśmy serpentynami, kierując się do wcześniej zarezerwowanego noclegu w Austrii.

Turystyka. Alpy
W drodze do Pfunds, już po zmierzchu, przejechaliśmy przez Passo di Resia (Reschenpass). Przełęcz położona jest niewysoko (1507 m n.p.m.), ale kiedy ostre zakręty pokonuje się w kompletnych ciemnościach,  wokół majaczą cienie strzelistych szczytów, a światełka miasteczek migoczą daleko w dolinach, dreszcz przebiega po plecach. Dobrze, że przed przełęczą udało nam się zatankować.
To wcale nie takie oczywiste: we Włoszech stacje paliw są czynne tak, jak sklepy – do 22, a w małych miejscowościach nie ma stacji samoobsługowych. Wtedy tego nie wiedzieliśmy. Zatrzymaliśmy się przypadkowo na stacji, na której trwała „zakrapiana” impreza. Byłem nawet zbulwersowany zwyczajami tu panującymi: imprezowanie w godzinach pracy? Ja rozumiem, że Włosi nie należą do najbardziej uporządkowanych narodów na świecie, ale żeby tak ostentacyjnie wystawiać stolik, zapraszać przyjaciół i pić w godzinach pracy?

Piękny i tajemniczy widok

Nie mając pewności, czy możemy tankować i płacić kartą bankową, zaczęliśmy konwersację z jednym z biesiadników. Powiedział, że Francesca wyświadczy nam tę grzeczność i pozwoli zatankować. Po czym wsiadł do swojego Porsche i pojechał po koleżankę. Właścicielka doprecyzowała warunki transakcji, zatankowaliśmy i zapłaciliśmy bezgotówkowo. Nie mieliśmy wtedy świadomości, jak wielką przysługę nam zrobiła.

Pfunds. AlpyW Pfunds byliśmy około północy i znowu napotkaliśmy pewne problemy z meldunkiem. Ostatecznie wylądowaliśmy w przytulnym pokoiku z zimnym piwem w dłoni i głową pełną wrażeń. Czy to możliwe, że najlepsze jeszcze przed nami?
Kaunertaler Gletscherstrasse to kolejna, słynąca z pięknych widoków, wysokogórska trasa, prowadząca do lodowca Kaunertal na wysokości 2750 m n.p.m. Wjazd kosztuje 14 euro za motocykl, ale trasa oferuje wiele atrakcji. Ciekawostką jest sztuczne jezioro o długości 6 km i pojemności 120-140 milionów metrów sześciennych, zbierające wodę z okolicznych strumieni, która następnie podziemnym wodociągiem trafia do oddalonej o 13 km elektrowni wodnej w Prutz. Na szczycie trasy znajduje się grota w lodowcu i kolejka, którą można wjechać na wysokość 3160 m n.p.m. Michał się rozmarzył, bo zimą był tu na nartach.
Zjedliśmy wczesny obiad, wypiliśmy kawę, podziwiając surowe piękno lodowca i znowu zadaliśmy sobie pytanie: czy to możliwe, że najlepsze jeszcze przed nami?


W drodze na Przełęcz Stelvio kolejny raz, tym razem za dnia, mijaliśmy Campanile di Curon – zanurzoną w wodzie dzwonnicę kościoła. Curon to średniowieczna miejscowość zatopiona w 1950 roku w związku z budową hydroelektrowni, gdy spiętrzono wody jeziora Lago di Resia. Mieszkańców wcześniej przesiedlono, a budynki rozebrano. Ale nie wszystkie. Dzwonnica kościoła św. Katarzyny wystaje ponad taflę wody i jest jedynym dowodem, gdzie kiedyś stało miasto. Piękny to widok, ale i tajemniczy. curon
Atrakcję Curon mijaliśmy dwukrotnie – pierwszy raz w nocy, kiedy jest cudownie oświetlona, drugi – w drodze z Pfunds na Stelvio. Latem można do niej podpłynąć stateczkiem, a zimą dojść po skutym lodem jeziorze.

Google, ratuj!

Passo dello Stelvio to królowa alpejskich przełęczy. Być w Alpach i nie wjechać na Stelvio, to tak jak być w Rzymie i nie zobaczyć Koloseum lub Fontanny di Trevi. Jest jedną z najwyższych (2758 m n.p.m.) i najbardziej wymagających przełęczy alpejskich. Droga, prowadząca przez przełęcz, powstała już w latach 1820-1825, a w 1928 roku została przebudowana i w całości pokryta asfaltem, który nie jest tu jednak w najlepszym stanie. Wyzwaniem są nie tylko wyjątkowo ciasne zakręty o dużym stopniu nachylenia, ale też zjeżdżające z góry kampery i rowerzyści, którzy mkną w dół z zawrotnymi prędkościami. Można zostać uwiecznionym przez fotografa, który zainteresowanym sprzedaje zdjęcia za pośrednictwem swojej strony internetowej.
Stelvio tak nas urzekła, że postanowiliśmy przedłużyć o jeden dzień naszą alpejską przygodę i zdobyć jeszcze jedną znaną przełęcz. Zjeżdżaliśmy ze Stelvio przez Umbrail Pass, podziwiając malownicze miasteczka szwajcarskie i knajpki, zachęcające do wstąpienia. Dopiero późnym wieczorem, z poważną i niecierpiącą zwłoki potrzebą zjechaliśmy do schroniska.
W recepcji zastaliśmy starszą panią, która miała nam do przekazania, na nieszczęście, ogromną ilość informacji. Kiedy nasze zwieracze osiągnęły punkt krytyczny, nieopatrznie zapytałem o sklep w okolicy. Pani po dłuższym namyśle stwierdziła, że żaden nie jest czynny. Wziąłem klucz i do góry! Ale… Zaraz, zaraz..! Pani zaprosiła mnie do mapy, leżącej na blacie i spytała, dokąd jutro jedziemy… Żeby poszukać nam otwartego sklepu po drodze… Musiałem to przerwać stwierdzeniem, że zapytam Google’a..!

Są powody, by wrócić

Wjazd na Timmelsjoch rozpoczęliśmy kolejnego dnia w miejscowości Solden w Austrii, w której od grudnia 2014 do lutego 2015 roku kręcono zimowe sceny filmu z Jamsem Bondem pt. „Spectre”. Jest tam nawet ogromny, interaktywny, edukacyjny kompleks, który wprowadza zwiedzających do świata agenta 007 oraz nowoczesna restauracja Ice Q ze szkła i stali na szczycie Gaislachkogel. Oferują tam np. drinki Jamesa Bonda. Niestety na te oraz wiele innych atrakcji mijanych po drodze nie mieliśmy czasu, ponieważ celem naszej wyprawy była przede wszystkim jazda po winklach. Jest zatem kolejny pretekst do tego, aby tu wrócić.

timmelsjoch


Przełęcz Timmelsjoch (Passo del Rombo) znajduje się na wysokości 2474 m n.p.m., a najwyższy jej punkt osiąga 2509 m n.p.m. Przejazd kosztuje 14 euro. Przełęcz znajduje się na granicy austriacko-włoskiej. Dziś uwypuklany jest jej niegdyś przemytniczy charakter. Tej tematyce poświęcona jest jedna z instalacji na trasie: tajemniczy, betonowy sześcian z otworem w kształcie sylwetki ludzkiej. Jak zwykle na szczycie można stanąć przy restauracji, będącej jednocześnie punktem widokowym. Tradycyjnie już wypiliśmy kawę i coś przekąsiliśmy, gapiąc się jak zaczarowani na majestatyczne góry. Zjazd oferuje ostre zakręty, a zbliżenie do krawędzi jezdni, zabezpieczonej jedynie słupkami, odsłania widok na przepaść i znajdujące się na jej dnie budyneczki miasteczka.
Nie dojechaliśmy, niestety, do pięknego jeziora Eibsee w Niemczech, w którym kąpiel rekomendowali nam Andrzej i Agnieszka. Nocleg zarezerwowaliśmy jeszcze w Austrii, w Reutte, u chińskiej rodziny Wei Wei. Pan Wei powitał nas serdecznie, choć kazał na siebie czekać pod drzwiami kilkanaście minut. Bardzo sympatycznie wspominamy ten nocleg, choć ręczniki śmierdziały „ścierą”.
W Reutte jest najdłuższy w Europie most wiszący w stylu tybetańskim. Ma ponad 400 m długości i jest zawieszony pomiędzy dwoma zamkami na wysokości 110 m, dlatego z bólem wyjeżdżaliśmy rano, wiedząc, że się nim nie zdążymy przeprawić. Tego dnia czekała nas długa droga powrotna do domu.

Wycisnąć, co się da

Alpy swoim pięknem odcisnęły na nas piętno. Myślę, że czuje to każdy, kto choć raz tu był. Ja zaraz po powrocie z alpejskiej przygody do Poznania, podróżując rowerem do pracy ścieżką wzdłuż ulicy Niestachowskiej w stronę Wojska Polskiego i pokonując 10% nachylenie drogi, wspinałem się serpentynami na „Passo dello Sołaczo”. A potem zaliczyłem, już niżej położoną, przełęcz Solidarności, żeby dojechać do Passo Podolano – najłagodniejszej topograficznie, ale najbardziej stromej mentalnie, bo ostatniej przed szczytem SGB – miejscem mojej pracy, z którego rozpościera się widok na majaczące w oddali wierzchołki piętnastopiętrowców na Piątkowie. Nawet „passo” przejść dla pieszych przywołują wspomnienia alpejskiej przygody…

Dobrze jest dzielić taką podróż z towarzyszem pełnym pasji, otwartym, ciekawym świata i ludzi, mającym niespożyty apetyt na przygodę, pełnym humoru i dystansu. Wspólnie wycisnąć, ile się da z tego, co „tu i teraz”. Dzięki Michał…


Uczestnicy wyprawy:
Dawid na Moto Guzzi Sport 1200 Rosso Corsa 2011
Michał na BMW GS 1250 HP

Dystans: 3200 km

Czas: pięć i pół dnia

KOMENTARZE