fbpx

Fałszywe koalicje | Wszystko. Wszędzie. Naraz.

Rowerzyści nienawidzą samochodziarzy. Samochodziarze nienawidzą motocyklistów. Motocykliści nienawidzą pieszych. Piesi nienawidzą wszystkich.

Moja żona w tym roku obchodzi okrągłą rocznicę urodzin. Z czterema przyjaciółkami, które zna chyba od pierwszego dnia życia, wybrała się z tej okazji na Majorkę. Ja w tym czasie przez dwa dni obserwowałem jak nasz syn Konstanty Yamahą PW50 rozjeżdża podwórko dziadków. Gdy mu się znudziło, przepakowaliśmy mandżur i ruszyliśmy autem w kierunku Berlina. Muszę tu przyznać, że uwielbiam podróżować z całą rodziną, jednak wypad sam na sam z synem ma w sobie coś magicznego. Oto dwójka dzieci rusza w świat, a to starsze można rozpoznać tylko i wyłącznie po posiadanym prawie jazdy.

Gdzieś pomiędzy zwiedzaniem Zoo, tłumaczeniem historii muru berlińskiego a zajadaniem się hot-dogami z makaronem, zacząłem zastanawiać się, dlaczego nie zbudowałem w młodości tak silnych relacji, jak moja żona. W głowie przewertowałem wszystkie etapy życia. Począwszy od przedszkola, po podstawówkę i burzliwe czasy liceum, gdzie balowaliśmy z jednym kumplem co tydzień w noce z czwartku na niedzielę. W drodze powrotnej stwierdziłem, że byłoby klawo dowiedzieć się, jakimi scenariuszami potoczyły się życia dawnych kompanów. I wiecie co? Kilka dni później w arkadyjskiej świątyni zła, zwanej teraz Westfield Arkadią, wydarzyła się rzecz niemożliwa. Przechadzając się w Empiku między półkami z literaturą piękną obcą, a tymi z dziełami Blanki Lipińskiej, zauważyłem bliźniaczki z mojego liceum. Wyglądały, jakby czas zamroził je w szkolnych korytarzach. Rozum wziął władzę nad ciekawością. Minęliśmy się bez słów. Mnie pomogły w tym ciemne okulary w stylu Enzo Ferrariego, natomiast każdej z nich, obecność i interakcja z tą drugą. Zrozumiałem, że nasza koalicja miejsca i czasu dawno wygasła, bo była licha, jak postanowienia noworoczne o regularnych wizytach na siłowni i odstawieniu alkoholu. Może nigdy nawet nie została zawiązana, wszak to nie my decydowaliśmy, kto i dlaczego będzie siedział w ławce obok. Zwykły przypadek.

Kręcąc się ostatnio wokół Kampinosu na Moto Guzzi V85 TT miałem podobne przemyślenia na temat motocyklizmu. Przez prawie dwieście kilometrów, gest o nazwie „lewa w górę” odwzajemniłem co najmniej kilkadziesiąt razy. Niby nic zaskakującego. Ot, zwykłe pozdrowienie mijających się motocyklistów. Można odmachiwać, można nie odmachiwać. Przecież nikt nikogo nie ukrzyżuje za niepodniesienie ręki. Z drugiej strony ten prosty gest to dowód na jakąś plemienną więź między wszystkimi ludźmi poruszającymi się na jednośladach z silnikiem. Tylko co łączy mnie z gościem, który na moich oczach postanowił wygiąć lusterko kierowcy Toyoty Yaris z dzieckiem na pokładzie za to, że ten nie zrobił mu miejsca w korku? Co łączy mnie z 34-latkiem z Lublina uciekającym na motocyklu przed policją z rozbawionymi do rozpuku dwoma promilami alkoholu we krwi? Mógłbym wymieniać długo. Ktoś pewnie podniesie larum, że w każdej grupie znajdzie się oszołom, a reszta na tym cierpi. To prawda. Wymieniam te ekstremalne przypadki tylko po to, by pokazać, że wspólna pasja, tak jak jedna ławka, w której się siedziało zupełnie o niczym nie świadczy. Nie łączy ponad podziałami. Nie tworzy cudownych więzi, o czym przekonał się każdy, komu przydarzyła się awaria na trasie, a mijający pobratymcy wspaniałomyślnie nie zatrzymywali się z pomocą.

Ludzie zaczynają jeździć z różnych pobudek. Tych dobrych jak i tych złych. Mam wrażenie, że gesty typy „lewa w górę” to przypadkowe fałszywe koalicje, zawiązywane na jednym skrzyżowaniu i ulatniające się na kolejnym, tylko i wyłącznie po to, by we własnej głowie wzmocnić przekonanie o wyjątkowości osób właśnie z „mojej grupy”. To tworzy dobre podwaliny do antagonizmów. Rowerzyści nienawidzą samochodziarzy. Samochodziarze nienawidzą motocyklistów. Motocykliści nienawidzą pieszych. Piesi nienawidzą wszystkich, choć wszyscy czasem jesteśmy przedstawicielami przynajmniej kilku wymienionych grup. Rozwiązaniem dla mnie okazała się Vespa PX 125. Wystarczy, że wsiądę na skuter i staję się niewidoczny, choć przecież wciąż poruszam się jednośladem z silnikiem spalinowym. Nikt mi nie macha, nikt nie przypomina o wielkiej motocyklowej wspólnocie. A może po prostu osiągnąłem mistrzostwo w dorabianiu teorii do faktów i zbyt drogie okulary tłumaczę potrzebą ukrycia się przed niezręcznymi spotkaniami, a zakup zupełnie zbędnego skutera, niechęcią do plemiennego spektaklu. Nie wiem. Doprawdy nie wiem.

KOMENTARZE