Jakoś tak w połowie stycznia miałem okazję uczestniczyć w motocyklowym evencie (już nawet zapomniałem, jaki jest polski odpowiednik tego inwazyjnego słowa) w jednym z największych warszawskich salonów sprzedaży. Pomyślałem sobie, że skoro impreza jest stricte jednośladowa, to nie bardzo wypada pojechać na nią samochodem.
W końcu temperatura była tylko odrobinę niższa niż 10ºC, a asfalt był suchy, przynajmniej w momencie gdy ruszałem z domu. Okazało się, że na ten sam pomysł, co ja, wpadł tylko jeden skuterzysta. Reszta towarzystwa, w liczbie kilkudziesięciu zaproszonych gości i przedstawicieli mediów, skorzystała z innych form transportu – od własnych aut, poprzez komunikację zbiorową i Ubera (organizator zapewnił pełnowymiarowy catering z wyszynkiem).
Tak czy owak, w miarę rozległy parking przed salonem zastawiony był ciasno samochodami, a nie motocyklami. Z jednej strony, nie ma się czemu dziwić, bo to przecież styczeń, ale z drugiej, panowała całkiem przyzwoita temperatura, zdecydowania pozwalająca na jednośladowe peregrynacje. Trochę rozumiem kolegów, bo przecież na eleganckim raucie należy prezentować się elegancko, czego zimowe stroje motocyklowe raczej nie ułatwiają.
Ale z drugiej strony, jakoś poradziłem sobie z sytuacją i mam nadzieję, że nie odbiegałem ubiorem od reszty towarzystwa – w końcu nie był to bal w Operze Wiedeńskiej. Ale trochę się dziwię, że kilku znajomych określiło mnie jako „twardziela”. Przecież latem, czasem przy niewiele wyższych temperaturach, też jeżdżą na motocyklach i jakoś nie narzekają. Widać, że ta tradycyjna „zimowość” z dawnych czasów ciągle siedzi nam w głowie, ale jestem przekonany, że z czasem motocykliści, nie pamiętając już, co to lód i śnieg na drogach, zmienią swoje przyzwyczajenia. Trzeba przecież przystosowywać się do zmian klimatycznych.
Może to dziwne, bo w końcu bawię się motocyklami już od kilku dekad, ale dopiero podczas tego krótkiego wypadu zorientowałem się, co najbardziej przeszkadza mi w zimowej jeździe. Nie są to niskie temperatury, tylko zbyt mało światła. To chyba trochę tak jak u roślin. Wiecie czemu na zimę zrzucają liście i zapadają w sen? Wcale nie dlatego, że jest zimno, bo przecież od jakiegoś czasu w coraz większych rejonach Polski zimno wcale nie jest. Po prostu mają za mało światła, aby solidnie się odżywiać. Podejrzewam, że ze mną jest podobnie – nie ma światła, nie ma energii do życia.
Dynamicznie zmieniający się klimat działa na moją korzyść, bo pod względem temperaturowym od biedy da się już dosiadać stalowego rumaka niemal przez cały sezon. Mało tego, wygląda na to, że z każdym rokiem będzie coraz cieplej, więc niby wszystko jest na dobrej drodze. Niestety pod względem oświetlenia nie możemy liczyć na poprawę sytuacji. Wstaję względnie rano, jest jeszcze ciemno. Ledwo zjem obiad, już znowu jest ciemno. Nie wiem, jak to jest u was, ale mnie zdecydowanie większa frajdę sprawia jazda w dzień niż „po ciemaku”.
Oczywiście współczesne motocykle dysponują (przeważnie) całkiem dobrymi reflektorami, ale nijak nie są w stanie zastąpić starego dobrego słoneczka. Nie wyobrażam sobie, co musiałoby się wydarzyć, żeby w naszej strefie geograficznej dzień się permanentnie wydłużył. Pewnie musiałaby się zmienić oś obrotu Ziemi, czego raczej nikt by sobie nie życzył, mając na względzie inne konsekwencje takiego stanu rzeczy. Na szczęście nic nie wskazuje na możliwości takich zmian. Pozostają więc inne scenariusze – narzekać lub przywyknąć. Trochę jak w przypadku karaluchów, jeśli nie możesz wytępić, to wystarczy je polubić. Ja, mimo nieco już nieco podeszłego wieku, ciągle nie mogę przywyknąć do permanentnego mroku i z utęsknieniem wyczekuję co najmniej marca, gdy ta nieszczęsna oś obrotu Ziemi znów przesunie się o kilka stopni, a dzień wydłuży się do akceptowalnych wielkości i znowu będzie pięknie.
Tak czy owak, ten wyczekiwany z pewną już niecierpliwością moment nadejdzie. A na razie muszę się męczyć i jeździć po ciemku, bo i tak wolę to, niż kiblowanie w samochodzie i marnowanie czasu w miejskich korkach. Oby do wiosny!