fbpx

Wybrzydzałem onegdaj na łamach „ŚM” na temat produktów chińsko-koreańsko-tajwańskich coraz szerszą rzeką płynących do naszego kraju. A nawet nie do naszego kraju, tylko do całej Europy, a prawdopodobnie i na cały świat. Różnica jednak między całym cywilizowanym światem a Polską jest taka, że w świecie jednoślad jest dosyć popularnym środkiem lokomocji, a u nas jakby […]

Wybrzydzałem onegdaj na łamach „ŚM” na temat produktów chińsko-koreańsko-tajwańskich coraz szerszą rzeką płynących do naszego kraju. A nawet nie do naszego kraju, tylko do całej Europy, a prawdopodobnie i na cały świat. Różnica jednak między całym cywilizowanym światem a Polską jest taka, że w świecie jednoślad jest dosyć popularnym środkiem lokomocji, a u nas jakby nie za bardzo. Mimo uwolnienia gospodarki rynkowej, mimo stałego wzrostu wskaźników tego i owego w nadwiślańskim kraju liczba nowo rejestrowanych motocykli stoi na żenująco niskim poziomie. I jest to bezwstydnie niski poziom nawet w stosunku do naszych niedawnych „towarzyszy” Czechów czy Węgrów.

Mimo wkładanej od kilku lat sporej dawki energii (i oczywiście pieniędzy) przez wszelkiego rodzaju importerów i dystrybutorów jakoś nie udawało się do tej pory zachęcić naszych rodaków do szczodrego otwierania portfeli i zakupu stalowych rumaków w ilościach godnych zainteresowania tych szacownych firm. Wydaje się, że powód był tylko jeden: niewspółmiernie wysoka cena „markowych” motocykli w stosunku do polskich dochodów. Co ciekawsze, średnie zarobki w naszym kraju wcale nie są tak beznadziejne, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Tyle tylko że struktura tej „średniej” jest nieco inna niż u naszych najbliższych sąsiadów, którzy tak jak my stosunkowo niedawno wydostali się obozu socjalistycznego. U Czechów i Węgrów stosunkowo sporo jest tych statystycznych Kowalskich (?), których zarobki pozwalają na zakup ekstrawaganckiej zabawki pt. motocykl. U nas natomiast wygląda to zgoła odmiennie. Jest kilkuset wypasionych gości, których dochody bardzo skutecznie podnoszą średnią publikowaną w statystykach, a cała reszta to towarzystwo mocno zastanawiające się pod koniec miesiąca, co by tu do gara włożyć. Ale średnia wypada nam całkiem przyzwoicie. Więc jak tu sprzedawać dobra luksusowe (czytaj: motocykle) w kraju, w którym praktycznie nie występuje zjawisko zwane klasą średnią?

Na to pytanie właśnie producenci z krajów Dalekiego Wschodu potrafili znaleźć stosunkowo prostą odpowiedź – tanio! Ot i cała tajemnica. To, czego przez dziesięciolecie nie udało się zrealizować importerom maszyn japońskich, europejskich i amerykańskich, tak zwanym „tanim markom” przychodzi w Polsce stosunkowo łatwo. W ciągu dwóch lat sprzedaż skuterów i motorowerów zdominowana została przez przedstawicieli marek, o których większość z nas nie słyszała (część z nich być może nawet nie istniała) na przełomie wieków.

Wydaje się, że tak jak wynalazek lampy naftowej przez Łukaszewicza, jak elektryfikacja wsi przez socjalizm, tak Chińczycy z Koreańczykami wprowadzają jednośladową motoryzację pod wiejskie strzechy. Dosłownie i w przenośni. Od pewnego czasu bowiem w Polsce skuterek za 3000 zetów przestał być traktowany jak luksusowa fanaberia rozwydrzonego, dorastającego młodzieńca. Stał się raczej tanim, alternatywnym dla zdezelowanego małego Fiatka środkiem transportu. Nie dość, że mało kosztuje, do kierowania niepotrzebne jest prawo jazdy, łatwo można upchnąć go w komórce, to jeszcze pali niewiele. Same zalety. A że niekiedy się psuje? Trudno – wszystko czasem się psuje, szczególnie tanie produkty kupowane w supermarketach. A do nich właśnie należy zaliczać tego typu jednoślady. Bo od momentu, gdy pojawiły się one w tego rodzaju sklepach, statystyczny Polak zaczął je traktować bardziej jak pralkę automatyczną, telewizor czy robot kuchenny. Ot – jeszcze jeden sprzęt gospodarstwa domowego przydatny w obejściu.

Posiada jeszcze jedną bardzo istotną zaletę. Doskonale nadaje się na gwiazdkowy czy komunijny (od pierwszej komunii) prezent. Zegarki i rowery są już lekko passé. Skuter ma same zalety: jest okazały, względnie tani, na pewno sprawi ogromną radość i wzbudzi należytą zazdrość na podwórku. No i najważniejsze: obdarowujący sam nie będzie musiał na nim jeździć, więc i problem szarpania się z ewentualnymi naprawami gwarancyjnymi spada na obdarowanego. Doskonały tego dowód znalazłem na mazurskiej wsi, gdzie często bywam w letnim sezonie. Miejscowość składa się z ośmiu obejść, nie jest szczególnie zamożna (mieszkańcy nie odkryli jeszcze korzyści płynących z agroturystyki), a w ciągu ostatniego sezonu pojawiły się tam po okresie komunijnym dwa skutery! I jak łatwo zgadnąć, nie produkcji europejskiej czy japońskiej. W całej wsi jest więc co najmniej osiem jednośladów, jeżeli wliczy się w stan posiadania klasyczne WSK wydobyte z czeluści piwnic i używane coraz częściej przez oszczędnych gospodarzy zamiast traktorów jako środka transportu.

To właśnie tanim producentom z Dalekiego Wschodu udaje się dotrzeć do szerszych kręgów naszego społeczeństwa i to właśnie oni przywracają dawną rolę tym najmniejszym jednośladom. Rolę taniego i praktycznego środka transportu. Przypomnę, że już kiedyś (a konkretnie w latach 60. i na początku 70.) w Polsce tak właśnie było. To nasze poczciwe WSK i SHL stanowiły podstawowy środek transportu dla ludu pracującego miast i wsi. Podstawowy, jeżeli oczywiście nie liczyć komunikacji zbiorowej, z której to korzystała zdecydowana większość naszych ojców i dziadków. I wygląda na to, że niedrogie skuterki znowu zaczynają wracać do łask naszych obywateli. Świadczy o tym jednoznacznie gwałtownie rosnąca liczba sprzedawanych egzemplarzy, wyrastające jak grzyby po deszczu nowe punkty dystrybucji. Ponieważ dalekowschodni Azjaci nie stawiają dystrybutorom praktycznie żadnych wymagań dotyczących jakości salonów sprzedaży, wyszkolenia personelu i innych nie zawsze koniecznych „pierdół”, skuterki dostępne są także w mydlarniach, GS-ach, sklepach AGD, czyli wszędzie tam, gdzie właściciel lokalu ma ochotę je dystrybuować i widzi w tym jakiś interes.

Z punktu widzenia reszty rynku motocyklowego taka sytuacja jest wbrew pozorom korzystna. Co prawda w klasie skuterów i najmniejszych motocykli trzeba było się nieco posunąć i oddać pole drapieżnej konkurencji, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przecież tak liczny skuterowy narybek to przyszli potencjalni motocykliści. Jeżeli za młodu oswoją się z jednośladami, to później przynajmniej część z nich będzie chciała przesiąść się na poważniejsze sprzęty. A nawet jeżeli w przyszłości nie będą mieli ochoty na jednośladową przygodę, to po nabytych doświadczeniach na resztę motocyklistów będą patrzyli we w miarę normalny sposób. Bo coś mi się wydaje, że o motocyklistach najchętniej i najwięcej (niestety przeważnie w złych słowach) mówią ludzie, których dolna część pleców nigdy nie miała styczności z siodłem. A dzięki supermarketowym skuterom znacząca część naszego społeczeństwa ma szansę przynajmniej w minimalnym stopniu zapoznać się ze zjawiskiem „wiatru we włosach” i przez to życzliwiej spojrzeć na resztę motocyklistów.

KOMENTARZE