?Jak jest zima, to musi być zimno, pani kierowniczko. Takie jest odwieczne prawo natury!?.
Te znamienne słowa wypowiedział w filmie „Miś” pan kotłowy, a u nas jakby wszyscy zapomnieli o tej starej prawdzie. Jako człowiek średniej daty pamiętam jeszcze niegdysiejsze zimy i obecne mrozy jakoś nie robią na mnie większego wrażenia. Jest zima – to jest zimno i nie ma w tym nic dziwnego. A że przez kilka ostatnich lat mrozy jakoś łaskawie nas omijały, to zwyczajnie trochę się rozbestwiliśmy.
Jednak nawet surowość obecnej zimy nie powstrzymała zapaleńców przed organizowaniem motocyklistom czasu. Po raz pierwszy zdarza się, że w samym tylko w lutym mamy do wyboru kilka zlotów motocyklowych i jeżeli ktoś tylko ma ochotę, odpowiednią maszynę i wystarczającą ilość samozaparcia, może sobie pojechać, a to do Giżycka, a to do Gierłoży, czy też na zlot Pingwina do Świętochłowic. Że o kultowym zlocie Słoni w Austrii już nie wspomnę, ani o wyścigach ice-speedawaya. A przecież i w styczniu już można było pojechać na zlot i odbywały się motobazary, wystawy motocyklowe. Jednym słowem – mimo lekko ujemnych temperatur, życie motocyklowe w pełnym rozkwicie. Pomyślałem sobie, że w samym styczniu i lutym mamy więcej imprez motocyklowych niż pewnie w całym sezonie ’85. Przed ćwierć wiekiem motocyklista miał znacznie łatwiejsze zadanie. Z góry wiedział, że w sezonie odbędą się ze cztery zloty ogólne, więc jechał na wszystkie. Teraz człowiek nie ma spokoju nawet w środku zimy, bo dusza by chciała jechać, ale ciało jakby mdłe. Zwłaszcza gdy temperatury opadną poniżej
-200C. Nikt jednak nie może powiedzieć, że zimą jest nudno i motocyklista nie ma co robić. Imprez do wyboru, do koloru i coś mi na to wygląda, że tendencja jest raczej wzrostowa.
Zastanawiam się, czy w ogóle jest sens organizowania jakichkolwiek rozpoczęć sezonu, skoro styczeń i luty tak obfitują w imprezy? I czy zimowe zloty należy raczej traktować jako rozpoczęcie nowego, czy zakończenie starego sezonu? Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę, że w takich hardcorowych imprezach bierze udział może ułamek procenta polskich motocyklistów i raczej nie są one masowe, jednak zarówno ze względu na ich ilość, jak i frekwencję, nie mogą być już pomijane. Nie wiem, jak to wygląda w państwach ościennych, ale u nas taki wysyp zlotów dla prawdziwych mrozoodpornych twardzieli może jedynie cieszyć.
Nie bardzo natomiast może chyba cieszyć gwałtowny wzrost liczby wystaw i motobazarów, bo w tym wypadku doskonale sprawdza się przysłowie: co za dużo – to niezdrowo. Doskonały przykład takiej sytuacji mieliśmy pod koniec stycznia w Warszawie, kiedy to jednego dnia odbywały się dwie giełdy motocyklowe. Chociaż może to określenie nie do końca będzie tu adekwatne, bo o ile na Służewcu odbyła się regularna giełda, to impreza na Expo (przynajmniej w zamysłach organizacyjnych) miała raczej charakter dualny, czyli była trochę bazarem, a trochę wystawą dawnej motoryzacji. Każdy z konkurujących organizatorów miał nieco inny zamysł, ale skutek był jeden i w dodatku łatwy do przewidzenia, jeszcze na długo przed imprezami – niezadowoleni wystawcy, niezadowoleni zwiedzający, a w końcu niezadowoleni sami sprawcy. Jednym słowem niesmak pozostał u wszystkich.
A powód jest bardzo prosty. Nigdzie na świecie, nawet w krajach, gdzie potencjał rynku motocyklowego jest wielokrotnie większy niż u nas, nie robi się dwóch imprez branżowych tego samego dnia w całym kraju, nie mówiąc już o jednym mieście, więc czemu w Polsce miałoby się udać? Bo finalnie nikt nie będzie na tym „zarobiony”, a przecież w konsekwencji o to w tym biznesie (jak
i w każdym innym) chodzi. Wystawcy nie mając zdolności bilokacji (prawda, jakie ładne słowo, zaczerpnięte z klasyka?), musieli zdecydować się na jedną bądź drugą imprezę, w związku z tym w obu miejscach było pustawo. Zwiedzający nie mając także tych zdolności, musieli się decydować: być tu, czy tu. Organizatorzy, chcąc przyciągnąć do siebie klientelę, maksymalnie musieli pójść po bandzie i obniżyć ceny stanowisk, żeby jakoś uatrakcyjnić swoją ofertę. W dodatku na biletach też niewiele się uszczknęło, bo obaj wystawcy musieli jakoś podzielić się klientelą. No i kto miał z tego korzyści? Nikt! Jedynym zadowolonym z obrotu sprawy mogę być ja, bo mam dobry materiał na felieton, ale to chyba marna pociecha.
W dodatku dochodzą mnie słuchy, że to dopiero początek bazarowej wojny i nastąpi eskalacja działań, poprzez wysyp kolejnych motobazarów. Pytam więc, kto na tym skorzysta? Mam nadzieję, że w prostych żołnierskich słowach udowodniłem, że absolutnie nikt, a imprezy, które do tej pory ściągały branżę z całej Polski, cieszyły motocyklistów i były WYDARZENIAMI, przerodzą się w lokalne bazarki, których pełno dzisiaj mamy na wszystkich osiedlach, niemal w każdej mieścinie naszego kraju. Czy ktoś był kiedyś choćby przejazdem w Pieckach pod Mrągowem? Naprzeciwko sklepu wielobranżowego jest takie klepisko uchodzące za przystanek PKS, na którym rozstawianych jest kilkanaście namiotów z kartoflami, kiszona kapustą, papierosami z przemytu i starzyzną wyciąganą z okolicznych strychów. Tak właśnie będą za kilka lat wyglądały nasze „motobazary”, jeżeli ich ilość i częstotliwość będzie rosła w dotychczasowym tempie.
O ile w ogóle jeszcze będą się odbywały, bo śmiem wątpić, czy ktokolwiek będzie chciał dobrowolnie wystawiać się na takich iwentach, nawet za darmo. Bo w brew pozorom dla firm, które wystawiają się na bazarach samo placowe, to nie jest jedyny koszt takiego przedsięwzięcia. Trzeba jeszcze na bazar jakoś dojechać, zapłacić pracownikom za kiblowanie w weekend, albo co gorsza, po całym tygodniu tyrania w firmie, siedzieć tam samemu. I tak tydzień w tydzień w innym miejscu Polski.
Wspomnicie kiedyś moje prorocze słowa! Bo jeszcze nie napomknąłem słowem o internecie, który zabiera bazarom coraz szerszą rzeszę klienteli. Chociaż może ktoś w końcu się opamięta, pójdzie po rozum do głowy i zwyczajnie zacznie liczyć pieniądze. Chyba że właśnie w branży motobazarowej dopadła nas choroba wczesnego kapitalizmu i obserwujemy wyrzynanie się konkurencji. Wtedy zamiast chłodnej kalkulacji finansowej zaczynają rządzić emocje i ambicje, które powodują często nieobliczalność kolejnych działań. W takiej sytuacji nic nie da się już zrobić i musimy cierpliwie czekać, aż ktoś nie wytrzyma finansowego ciśnienia i sam wycofa się z rynku. Aż strach pomyśleć, co będzie latem! Szkoda tylko, że wszystko to odbywa się kosztem nas – motocyklistów.