Mądrzy ludzie powiadają, że podróże kształcą. Rzeczywiście, tegoroczna wyprawa na mediolańskie targi motocyklowe dała mi sporo do myślenia, a swoimi (jak zwykle niezbyt wesołymi) spostrzeżeniami w tym obszarze postanowiłem podzielić się z czytelnikami.
Zorganizowana przez makaroniarzy wystawa była z pewnością najważniejszym przedsięwzięciem branży jednośladowej poprzedzającym sezon 2006. W dodatku odbywała się w nowo otwartym centrum targowym, śmiało więc można zaryzykować twierdzenie, że wszyscy najwięksi (ale również ci pomniejsi) producenci branży motocyklowej musieli potraktować ją poważnie. Wielohektarowe stoiska Yamahy czy Hondy przyciągały setki tysięcy zwiedzających nie tylko pełnym wypasem scenograficznym, ale także różnego rodzaju pokazami i prezentacjami odbywającymi się niemal co godzina. Dodatkowo na zewnątrz budynków odbywały się pokazy jazdy motocyklowej praktycznie we wszystkich kategoriach, bo organizatorzy oprócz standardowych pokazów jazd ekstremalnych zdobyli się nawet na usypanie całkiem sporego crossowego toru (co chwila poprawianego przez potężne spychacze), gdzie mniej lub bardziej zaawansowani zawodnicy prezentowali swe umiejętności.
W zasadzie nie byłoby w tej wystawie nic szczególnego (pomijając nową lokalizację), bo przecież tego typu imprezy organizowane są od bardzo dawna corocznie (niekiedy nawet częściej), gdyby nie tak wyraźnie widoczna obecność producentów z szybko rozwijających się krajów Dalekiego Wschodu, przy czym nie mam tu na myśli Japonii. Od kilku lat było wiadomo, że firmy z Chin, Tajwanu, Korei czy Pakistanu usiłują wepchnąć się na motocyklowe rynki Europy, ale chyba jeszcze nigdy dotąd ich obecność nie była tak wyraźna i przytłaczająca. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy Europa i Japonia przegrały rynkową walkę w klasie małych skuterów. Japońskie firmy po prostu ograniczyły ofertę w tym segmencie, spokojnie oddając pole drapieżnej konkurencji, Europejczycy usiłują jeszcze walczyć, ale fakty są jednoznaczne. Fala chińsko-koreańskich pierdopędów jak tsunami wymiata europejski rynek i spokojnie przymierza się do kolejnych segmentów motocyklowego tortu. Lekko licząc, jedna trzecia powierzchni wystawowej zajęta była bowiem przez azjatyckich producentów oferujących zatrzęsienie motocykli (o pojemnościach nie większych niż 650 ccm), najprzeróżniejszej konstrukcji quadów, mikrosamochodów i generalnie wszystkiego, co może poruszać się po drogach i być zaklasyfikowanym jako jednoślad. W dodatku o połowę taniej niż cała reszta świata i oczywiście z europejskimi homologacjami. Widzi mi się, że tak jak została oddana Chińczykom we władanie działka skuterowa, już niedługo przyjdzie kolej na pełnowymiarowe motocykle. Azjatycka brać bowiem uczy się bardzo pilnie, produkuje wszystko co najmniej w liczbie pół miliona egzemplarzy i wciska światu niemal za bezcen. Z taką konkurencją ciężko się walczy.
Niestety, zjawisko nie dotyczy jedynie pojazdów. Producenci ubiorów, kasków czy butów szybko zorientowali się, gdzie opłaca się lokalizować swoje fabryki. Oczywiście tam, gdzie siła robocza jest najtańsza, a polityka podatkowa państwa najbardziej przychylna dla przedsiębiorców. W zasadzie nie ma w tym nic złego, tylko trochę uwiera mnie fakt, że płacąc kilkaset złotych za oryginalną koszulkę polo mojego ulubionego producenta ekskluzywnych motocykli, muszę przyglądać się krępującej metce „made in China”. Gdyby bowiem wyprodukowano ją w Bawarii, to przynajmniej wiedziałbym, za co muszę wywalić tyle kasy. Jeżeli więc, drogi czytelniku, kupując markową odzież motocyklową, sądzisz, że szyta była przez najlepszych mediolańskich krawców, to jesteś w „mylnym błędzie”. Owszem, być może jakiś europejski projektant maczał w tym dziele swoje artystyczne palce, ale w 90 proc. przypadków twój kombinezon wyprodukowany został w Indiach, Pakistanie albo gdzieś w tych okolicach. To samo dotyczy znakomitej większości części motocyklowych oferowanych przez amerykańskich, europejskich czy nawet japońskich „producentów”. Co w zasadzie w niczym nie umniejsza jakości oferowanego towaru. Czasami tylko zastanawiam się, kiedy nadejdzie taki moment, że w Europie przestanie się opłacać produkowanie czegokolwiek? Mam jednak cichą nadzieję, że do tego czasu struktury urzędnicze europarlamentu w Brukseli zostaną tak rozbudowane, że każdy mieszkaniec naszego kontynentu znajdzie jakąś ciepłą posadkę w którymś z przytulnych eurobiur. Taka wizja zjednoczonej Europy całkowicie mi odpowiada, bo czuję, że doskonale spełniłbym się jako urzędnik państwowy.
I to by było na tyle w temacie smutnych rozważań o naturze przegrywanej batalii z azjatycką konkurencją. Podczas targów mediolańskich zrozumiałem także, czemu w Polsce nie ma ani jednego centrum wystawienniczego z prawdziwego zdarzenia. Nieraz wytrząsałem się na ten temat na cierpliwych łamach „ŚM”, teraz ze wstydem muszę przyznać, że całkowicie nie miałem racji. Nam po prostu takie centrum do niczego nie jest potrzebne. W Mediolanie obiekt składa się z kilkunastu potężnych hal. Tak potężnych, że na potrzeby największych w Europie targów motocyklowych wykorzystano najwyżej 40 proc. potencjału. Myślę sobie, że gdyby w naszych warunkach zgromadzić w jednym miejscu wszystkich krajowych przedstawicieli, dystrybutorów, producentów i warsztatowców branży motocyklowej, to też dałoby radę zapełnić 40 proc. – ale jednej hali. Po cóż więc budować nowoczesne i wielkie centrum wystawiennicze, kiedy nie będzie czym go zapełnić? Bo przecież wielkość oferty oraz stoisk jest wprost proporcjonalna do generowanych przez firmę przychodów, a zdaje się, że w polskim biznesie motocyklowym ostatnio coś cieniutko się dzieje. I wygląda na to, że nie dotyczy to jedynie branży motocyklowej, ale chyba także wszystkich innych. I niech nikt nie mówi, ze samochodziarze są od nas, motocyklistów, znacznie potężniejsi. Oni w tej chwili sprzedają rocznie mniej pojazdów niż w roku 1998, a w motocyklach notowany jest stały, chociaż może mniejszy niż spodziewany, wzrost zasadniczo wszystkich parametrów.
Musimy więc się gnieść w absolutnie nienadających się do tego budowlach typu: hala Torwaru, Warszawianki czy AWF-u, bo żaden poważny inwestor nie jest zainteresowany topieniem kasy w nierentownym przedsięwzięciu. A przedsięwzięcie pt. Centrum Wystawiennicze będzie nierentowne w Polsce dopóty, dopóki poziom naszego życia nie osiągnie jakiegoś sensownego pułapu nieco choćby zbliżonego do reszty Europy. Jednak mając cały czas w pamięci „obrazki z mediolańskiej wystawy”, widzi mi się, że niestety nie nastąpi to szybko.