fbpx

Andrea Iannone był w paddocku MotoGP kimś, kogo nie dało się pomylić z nikim innym. Ekstrawagancki, impulsywny, nieprzewidywalny – reprezentował wszystko to, czego współczesny, ugrzeczniony PR-owo świat wyścigów już nie toleruje. Jedni go kochali, inni nienawidzili, ale nikt, absolutnie nikt, nie był w stanie przejść obok niego obojętnie. Czy dane mu będzie zaskoczyć także w sezonie 2026 World Superbike?

Pamiętna bójka

O Iannone zrobiło się głośno zaraz po tym, jak zaczął wygrywać wyścigi w klasie 125 ccm. W 2009 roku podczas wyścigu w Misano zderzył się w ostatnim zakręcie z Polem Espargaro, a potem – zamiast zdjąć kask i ostudzić emocje – zwyczajnie przywalił rywalowi… z główki. Dosłownie. I to w momencie, gdzie to Andrea atakował i jego błąd wykluczył z wyścigu obu zawodników. Sama walka z Polem na poboczu przypominała raczej scenę rodem z MMA niż MotoGP. Paddock zrozumiał wtedy, że pojawił się ktoś, kto nie zamierza wpisywać się w żaden regulamin zachowania – ani oficjalny, ani niepisany. Włoch w bójkach miał zresztą doświadczenie – gdy był dzieckiem i pokłócił się z bratem Angelo, ojciec dawał im rękawice bokserskie i zamykał w pokoju. Tłukli się, zanim nie byli tak zmęczeni, że poszli spać.

Atak na Pola Espargaro…

… i „główka” za karę.

„The Maniac” – marka budowana szybciej niż kariera

W Moto2 reputacja Andrei tylko się umocniła. Prędkość miał, owszem, trzykrotnie finiszował nawet na trzecim miejscu w mistrzostwach, ale bardziej fascynował świat tym, co robi poza torem. Jeszcze w liceum koledzy nazywali go „Crazy Joe” – przez to, że regularnie przewracał się na skuterze. Kilka lat później przeistoczył się w „Maniaka”. W słowniku można przeczytać, że „maniaco” oznacza nic innego, jak obsesję lub słabość do czegoś. Iannone swego czasu przyznał z rozbrajającą szczerością, że nie chodzi tu wcale o jego słabość do jazdy na motocyklach, a do… seksu. Zresztą, jego media społecznościowe wyglądały jak swoisty casting do prywatnego show, a włoskie tabloidy śledziły jego kolejne romanse z większą pasją niż jego walki na torze. Iannone stał się gwiazdą popkultury w środowisku, które z natury wolałoby, żeby zawodnik był „nudny, szybki i grzeczny”. On był szybki. Z pozostałymi dwoma miał problem.

Talent kontra brak hamulców

Po awansie do MotoGP nikt już nie miał złudzeń, że prędkość i zdrowy rozsądek nie zawsze idą w parze. Iannone potrafił być piekielnie szybki, ale potrafił też przesadzić tak, że zaczęto żartować o potrzebie wprowadzenia na kokpitach motocykli nowego ostrzeżenia: „IPW – Iannone Proximity Warning”. Sezon 2016 był w tej kwestii majstersztykiem chaosu. Andrea najpierw w Katarze przewrócił się walcząc o podium, a potem w Argentynie spektakularnie skasował własnego partnera zespołowego, Andreę Dovizioso, w ostatnich zakrętach wyścigu. Gdy emocje opadły, powtórzył podobną akcję na Jorge Lorenzo, wbijając się w niego hamowaniu po tzw. tylnej prostej. Obaj wylądowali na poboczu, a były mistrz World Superbike Ben Spies na Twitterze pisał, że „niektórzy powinni przestać słuchać utworu >>Wrecking Ball<<„.

Paradoks polegał na tym, że kiedy Iannone akurat nie ściągał nikogo z toru, potrafił być fantastyczny. W Ducati wygrał pierwszy wyścig dla tej marki od czasów Caseya Stonera. Problem w tym, że sam producent miał już serdecznie dość tego, że jego zawodnik traktuje rywali jak kręgle, a wizerunek marki zaczyna niebezpiecznie przypominać klub miłośników demolki. Jak na ironię, to właśnie Lorenzo zastąpił Iannone w fabrycznym składzie Ducati.

Andrea wygrał dla Ducati pierwszy wyścig od czasu Caseya Stonera.

Odejście z Ducati początkiem upadku?

Spektakl zamiast kariery

Po odejściu z Ducati rozpoczął się najdziwniejszy etap kariery Iannone – etap, który trudno nazwać inaczej niż „procesem autodestrukcji”. Włoch zaczął traktować swoje ciało jak projekt artystyczno-chirurgiczny. Przechodził kolejne operacje plastyczne, a kulminacją była ta, po której… nie mógł założyć kasku. Spuchnięta twarz uniemożliwiła mu udział w pierwszym dniu testów w Sepang, co prawdopodobnie jest najbardziej absurdalnym powodem niezdolności do jazdy w historii motosportu. W tym samym czasie jego Instagram zmieniał się w album z sesji modowych, romansów, tatuaży i muskularnych póz, które częściej przypominały okładki magazynów niż profil zawodnika MotoGP.
Skoro już o perfumerii mowa – tak, Andrea wypuścił własne perfumy. Edycja limitowana, 29 buteleczek po 530 euro, nazwana „Amber & Musk”. Całe przedsięwzięcie, zamiast szału i gratulacji, wzbudziło raczej chichoty za plecami Andrei. Niektórzy może liczyli na to, że spryskanie się tym specyfikiem pozwoli zwykłemu śmiertelnikowi choć na chwilę poczuć się jak gwiazda wybiegu i największy model w historii MotoGP, oczywiście z pominięcie szalenie nieudanej operacji plastycznej? Cały nakład podobno się rozszedł, ale być może tylko po znajomych Włocha? Niedługo później gadżety sygnowane numerem i nazwiskiem Iannone trafiły na stałe do sekcji wyprzedaży, a czapkę można kupić za szalone 2 euro (słownie: dwa euro!). Cóż, każdy grosz się przyda.

Andrea Iannone w 2013 roku…

… i w sezonie 2019

Fenati, Iannone i… tradycja włoskich duetów wybuchowych

W międzyczasie, w 2018 roku, Andrea wraz z bratem Angelo wzięli pod swoje skrzydła Romano Fenatiego – zawodnika skompromitowanego po tym, jak wcisnął rywalowi hamulec podczas wyścigu. Połączenie tych dwóch nazwisk wyglądało jak eksperyment ze szkolnej ławy: albo wyjdzie z tego coś genialnego, albo eksploduje pół paddocku. Na szczęście eksplozji nie było – choć reputacji również nie poprawiło. Co ciekawe, lata później równie kontrowersyjny duet postanowili stworzyć Maverick Viñales i Jorge Lorenzo, co tylko potwierdza, że włoska tradycja „szalonych kooperacji” zaczyna rozprzestrzeniać się po całym paddocku.

Afera dopingowa

A potem przyszedł rok 2019 i wiadomość, która zakończyła całą tę operetkowo-wyścigową epopeję. W próbce moczu Iannone wykryto steryd anaboliczny, a Włoch zaczął tłumaczyć się historią o „zanieczyszczonym mięsie” z malezyjskiej restauracji. Aprilia stanęła za nim murem, on sam przekonywał, że to wszystko fatalny zbieg okoliczności, a w mediach społecznościowych … niezmiennie publikował on zdjęcia w bieliźnie i pozował w podkolanówkach, jakby nic się nie wydarzyło.

Początkowe zawieszenie na 18 miesięcy okazało się dopiero początkiem problemów, bo również WADA uznała tę karę za zbyt łagodną i zażądała przed CAS maksymalnych, czterech lat dyskwalifikacji. W praktyce sprawa zamieniła się więc w pojedynek FIM kontra WADA, w którym to nie Iannone walczył o uniewinnienie, lecz dwie instytucje spierały się o to, jak surowo należy go ukarać. Ostatecznie CAS przyznał rację WADA, podkreślając, że obrona Iannone „nie dostarczyła żadnych wiarygodnych dowodów” na poparcie historii o skażonym mięsie. Innymi słowy – nie było czego ratować. Wyrok był druzgocący i ostateczny – czteroletnia dyskwalifikacja. Andrea Iannone wypadł ze świata MotoGP jak z toru po nieudanym ataku w ostatnim zakręcie: nagle, gwałtownie i w zasadzie bez możliwości powrotu.

Aprilia została bez zawodnika, ale trzymała dla niego wolny fotel niemal do końca, jakby wciąż licząc na telefon z CAS: „jednak niewinny, wraca jutro”. W grudniu 2023 roku mógł znów startować, ale MotoGP dawno poszło dalej.

Aprilia długo czekała z tym, by w ostatecznie zastąpić Włocha…

Maniak wraca do gry

Gdy skończyła się dyskwalifikacja, Iannone zrobił to, co zawsze robił najlepiej: wrócił z przytupem. Ducati od dłuższego czasu puszczało do niego oko, a plotki o powrocie krążyły po paddocku. W 2024 roku Maniak wylądował w World Superbike, w ekipie GoEleven, na Ducati Panigale V4 R. Brzmiało to jak początek scenariusza filmowego…

Iannone w pierwszym weekendzie po przerwie od razu przypomniał sobie, co to prędkość. W pierwszych kwalifikacjach sezonu omal nie zdobył pole position, a chwilę później, w pierwszym wyścigu w WSBK, stanął na podium. Później dołożył do tego kilka kolejnych miejsc w czołówce i długo wyczekiwane zwycięstwo podczas weekendu w Aragonii. Jak na gościa, który cztery lata siedział poza sportem, był to wynik więcej niż solidny. W nagrodę jeszcze gościnnie wrócił do MotoGP, startując w roli zastępcy kontuzjowanego Fabio di Giannantonio na motocyklu Ducati w barwach ekipy VR46.

W 2024 faktycznie zapowiadało się, że dostaniemy epicki „road to redemption”, ale w sezonie 2025 nie było już tak kolorowo. Co prawda kilkukrotnie stanął on na podium, ale team GoEleven zdecydowało się nie przedłużać umowy z Iannone i na sezon 2026 zatrudniło Lorenzo Baldassarriego. Iannone został więc bez zespołu. Znowu.

Andrea Iannone wywalczył podium już w debiucie w WSBK.

Maniak buduje własne imperium. A właściwie – próbuje

Brak kontraktu po sezonie 2025, dla Włocha oznaczał jedno: albo znów zniknie z paddocku, albo spróbuje wrócić sposobem, którego nikt się nie spodziewał. I wybrał opcję numer dwa. Gdy ogłoszono prowizoryczną listę startową WSBK na 2026 rok, nazwisko Iannone pojawiło się tam – owszem – ale obok niego widniało coś jeszcze ciekawszego: Cainam Racing Team. „Cainam”, czyli „Maniac” zapisane od tyłu. Subtelnie jak młot pneumatyczny.

Iannone ma być właścicielem, założycielem i jedynym zawodnikiem swojego własnego zespołu. Brzmi jak opowieść o odkupieniu albo przynajmniej jak solidny scenariusz na dokument w stylu „Drive to Survive”, gdyby FIM miało do tego budżet. Problem polega jednak na tym, że — przynajmniej na razie — CAINAM istnieje głównie na papierze.

Według doniesień paddockowych i mediów branżowych sytuacja jest, delikatnie mówiąc, komiczna. Zespół podobno nie ma managmentu, nie ma potwierdzonego personelu technicznego, nie ma zaplecza logistycznego, a co najważniejsze – nie ma motocykla! Tak, Iannone zgłosił się do WSBK, zanim zamówił Ducati Panigale V4 R. Mało tego, termin zamówień minął. Teraz może tylko liczyć na to, że Ducati uratuje sytuację ostatnią wolną sztuką lub ktoś wypożyczy mu motocykl, jakby oddawał koledze auto na długi weekend. W praktyce oznacza to, że jego udział w sezonie 2026 jest możliwy, ale wymaga rozwiązania serii problemów technicznych, finansowych i organizacyjnych.

Z drugiej strony – kiedy w historii Iannone cokolwiek było normalne? Ryzyko jest oczywiste. Jeśli Cainam Racing Team nie zdąży się poskładać, może stać się spektakularną klapą, memem roku i kolejnym rozdziałem w księdze autosabotażu Andrei. Jeśli jednak wszystko się ułoży, a Iannone znajdzie pieniądze, sprzęt, ludzi i do tego Ducati mu zaufa – dostaniemy jedną z najbardziej szalonych i unikalnych historii powrotu (kolejnego) w historii WSBK. Będzie to historia o facecie wyrzuconym ze świata MotoGP za doping, który wraca po latach karencji, odnajduje formę, wygrywa wyścig… a potem zakłada własny zespół, żeby zostać swoim szefem.

Brzmi jak plan? Brzmi jak Iannone.

Czy Andrea wystartuje w sezonie 2026?


Zdjęcia: World Superbike, Ducati, GoEleven, PSP

KOMENTARZE