Zdarza mi się konfrontować wypowiadane przeze mnie idee z tymi, jakie spotykam w krajowej i zagranicznej prasie motocyklowej. Czasem te porównania skłaniają mnie do zastanawiania się, czy rzeczywiście nie reprezentuję jakichs konserwatywnych poglądów albo zgoła nostalgii. I zazwyczaj dochodzę do wniosku, że jednak nie. Wydaje mi się, że jeżeli czegoś bronię, to nie dlatego, że to było „już wtedy”, lecz dlatego, że to „już wtedy” miało sens.
Na skróty:
Dekompresator – udręka czy zbawienie?
Wróciła do mnie sprawa „dekompresatora”, który w moim rozumieniu był absolutną koniecznością w jednocylindrówkach o jakiej takiej pojemności, a który zanikł wraz z ich zanikiem. Jednocylindrówki powróciły, najpierw w formie nostalgicznego niby Gold Stara z Dalekiego Wschodu, później w formie modeli enduro, nieprzeznaczonych dla udziału w Enduro, a wraz z nimi powróciły „dekompresatory”, ale w zmodernizowanej, bo zautomatyzowanej postaci.
Zawór wydechowy uchylany był samoczynnie w początkowej fazie naciśnięcia „kickstartera”. Bo to już nie trzeba cudów wyczyniać, nie trzeba uruchamiać silnika „na tempa”, ach jak przyjemnie, ach jak prosto! Tak sprawa dotrwała, dopóki rozrusznik elektryczny (już także w jednocylindrówkach) nie zwolnił konstruktorów z obowiązku dbania o wygodę życia jeźdźca. Przedtem około 50 lat ludzie żyli z tym umyślnym, dźwigienką na kierownicy uruchamianym urządzeniem i dopiero chyba w latach 80. dowiedzieli się, do jakich to akrobacji byli przez cały ten czas zmuszani. Osobiście nawet chwaliłem sobie tę małą dźwigienkę pod dźwignią sprzęgła, bo ułatwiała mi ona zjazdy po skrajnie stromych korzeniach czy głazach.
No ale musiał być postęp, więc zautomatyzowano tę pomoc przy rozruchu, zapominając lub zgoła nie wiedząc o tej drugiej jej roli: właśnie w jeździe w ciężkim terenie. I nawet nikt nie wiązał tego z faktem, że jednocześnie pojawiły się opinie, że taki to a taki model enduro cechuje się ciężkim rozruchem. Nie w sensie trudności w przekopaniu przez kompresję, bo takowej już dzięki automatowi nie było, lecz w sensie trudności w zaskoczeniu silnika.
Na czym to polegało? Automat uchylania zaworu wydechowego był związany z korbą rozrusznika, a nie był zależny od położenia tłoka w cylindrze.Otwierał zawór nie wtedy kiedy to było potrzebne, lecz w tej pozycji tłoka, w jakiej rozpoczynaliśmy kopanie. Założeniem było, że w tej fazie nadamy kołom zamachowym jakąś już przyzwoitą szybkość obracania się, a wtedy już równie automatyczne wyłączenie „dekompresatora” nie przeszkodzi tłokowi w przeskoczeniu najbliższej „kompresji” i umożliwi odpalenie silnika.
Tylko jedna sprawa: automat mógł równie dobrze,trzymać uchylony zawór wydechowy w czasie suwu ssania, a to już oznacza nic innego jak wpuszczenie pewnej dawki fałszywego powietrza z układu wydechowego do silnika. Nic zatem dziwnego, że rozruch stawał się kiepski, zwłaszcza że w dalekowschodnich gaźnikach odrzucono taką niegodną „High-Tech” rzecz jak zatapianie pływaka. Nie dziwię się, że ten kolega, który właśnie spotkał się z trudnościami w rozruchu swej 350 Enduro, zamierza odłączyć linkę Bowdena automatu od jego sterowania przy korbie, a połączyć ją z dodatkowo zamontowaną dźwigienką na kierownicy. Połączy pożyteczne z pożytecznym i na pewno ułatwi mu to nie tylko rozruch, lecz także jazdę, jeżeli zechce zjechać w naprawdę ciężki teren.
Jeszcze jedna „dwójka” z dekompresatorem
Napisałem· w pewnych uwagach o rozruchu i rozruszniku, że jedyna „dwójką” z dekompresatorem był Vincent V2 1000 ccm. Okazuje się, że nie jedyną. Wojenny Triumph 350, model TRW też.miał to uchylanie zaworów wydechowych, ale ono nie było pomyślane dla ułatwienia rozruchu, który wtedy oczywiście był nożny. Konstruktorzy zdawali sobie sprawę, że „przekopanie kompresji” przy 175 ccm w każdym z cylindrów i niskim stopniu wojskowego sprężania nie będzie stanowiło żadnego problemu, natomiast ci bliskozachodni konstruktorzy wiedzieli coś niecoś o ciężkim terenie. I tylko dla niego dali to urządzenie.
Nomenklatura dekompresatora
Już kiedyś użyłem tego wyrażenia w swoim artykule i redakcja czym prędzej zmieniła mi to słowo na dekompresor. Faktycznie, Anglicy używają nazwy „decompressor” na ten „valve lifter”, ale tym razem postanowiłem uprzeć się przy swoim. U nas od dziesięcioleci tak to się nazywało i bardziej mi pasuje dekompresator, pomimo że stewardessy pouczają nas przy każdym locie, jak się zachować w przypadku „dekompresji”, a nie „dekompresacji”.
A w ogóle…
A w ogóle sprawa nie jest nowa. W silnikach ciężkich ciągników stosowało się dziesiątki lat temu uchylanie wszystkich zaworów wydechowych dla rozpędzenia silnika rozrusznikiem i wtedy dopiero, przez wyłączenie tego dekompresatora, przywracało się silnikowi jego pełne sprężanie. Tylko że w silniku wysokoprężnym nie istnieje pojęcie fałszywego powietrza.
Nic nowego pod słońcem?
Zdarza się w technice, że coś się pojawia, nie odgrywa nawet jakiejś nieprzeciętnej roli, zanika, a po wielu latach pojawia się znów. Tym razem już w glorii i chwale czegoś rewelacyjnego i przełomowego.
W latach 70. brałem udział w rozmowach na temat licencji na motocyklowy silnik 125 z jedną z dalekowschodnich czołowych firm, która wtedy właśnie rozpoczynała samochodowe zaangażowanie rynkowe. W tym czterokołowym zastosowaniu hasłem był, ogłoszony przez tę firmę i rozreklamowany jako epokowy wynalazek, nowy system ekonomii paliwowej polegający na podwójnym gaźniku, którego „bogata” część dostarczała bogatej mieszanki do wstępnej komory spalania, z której płomień był następnie wydmuchiwany do do głównej przestrzeni komory spalania, naładowanej przez drugą część gaźnika ekstraubogą mieszanką, którą trudno byłoby zapalić normalnie, tzn. iskrą. Nazwano to czteroliterowym skrótem, co zapoczątkowało późniejszą manię używania trzy- lub czteroliterowych skrótów dla najróżniejszych elementów mechanizmu.
Niesłychanie miły i doskonale technicznie i handlowo wprowadzony europejski przedstawiciel tej firmy skorzystał z pobytu w Polsce i sławił ów samochodowy system, a ja nie mogłem powstrzymać się od zapytania, dlaczego miałem okazję czytać już 10 lat wcześniej opis identycznego systemu zapłonu, jaki miał być stosowany w silniku dla terenowego samochodu GAZ 1.5 t. 4×4. Silnik nie trafił do produkcji, ale był opisany w „Awtomobilnoj Promyszlennosti”, a nazwa systemu nie była czteroliterowa, lecz składała się z trzech słów: „fakielno-priedkamijernoje zażyganje”. Po krótkim zastanowieniu mój przemiły rozmówca odpowiedział mi dość ogólnikowo: „no cóż, bywają sytuacje, że jakieś patenty mogły wygasnąć i sięga się do objętych nimi rozwiązań…”. Nie wątpię, że GAZ owe 10 lat wcześniej też musiał sięgnąć po jakiś wygasły patent, ale zaiste nie wiem, kto był pierwotnym autorem tej idei.
Dziś Ford ogłasza rewelacje w sensie dwusuwowego silnika z przymusowym ładowaniem powietrza przez pojemnościową sprężarkę i wydechem przez zawory, która to idea jest wiernym odbiciem znanych z II wojny światowej silników GMC, via „lend lease” przetransponowanych do JAZ-ów i MAZ-ów. Idei dziś owszem, dostosowanej do paliwa lekkiego dzięki rozwiniętym w międzyczasie układom wtrysku paliwa. A ta sama firma, która zasilała silniki przez czteroliterowy system CVCC, zastosowała automatyczną skrzynkę biegów, opartą głównie na przetwornicy hydrokinetycznej, owszem z uzupełnieniem dwubiegową skrzynką, w której niższego biegu miano używać wyłącznie w specjalnych, trudnych warunkach ruszania czy jazdy.
I znów hasła: po co amerykańskie, skomplikowane trzybiegowe planetarki, kiedy „converter” może załatwić (prawie) wszystko?!!! No tak, tylko że General Motors tę ideę stosował wiele lat temu w swoich pierwszych automatycznych przekładniach typu Dyna-Flow i zarzucił ją wskutek jej mniejszej ekonomiczności na rzecz idei stosowanej przez Forda i Chryslera: mniejszy „converter”, a 3 biegi planetarne w mechanicznej części „automatu”. A żeby wrócić do branży motocyklowej: do dziś stosuje to Moto Guzzi. Oczywiście, w 750-tce ekonomia odgrywa dużo mniejszą rolę niż w krążowniku szos.
Deja Vu
To wszystko nic nowego. W mojej serii artykułów o futurystycznych przednich zawieszeniach motocyklowych też miałem okazję wspominać o ich pierwowzorach z początku stulecia. Pierwowzorach, które musiały pójść w zapomnienie na kilkadziesiąt lat, żeby teraz móc pojawić się z powiewającymi sztandarami, w nowej postaci, w nowej technice.
Ciekawe, czy za kilkanaście lat nie pojawią się w motocyklach znów np. bębnowe hamulce w jakiejś nowej szacie i z nowymi zasługami. Tylko tego akurat nie chciałbym już doczekać. Pomimo często przypisywanego mi konserwatyzmu, w tej dziedzinie nie chciałbym nawrotu do przesławnej przeszłości, choć jeździłem na bębnowych hamulcach lepiej działających niż niektóre dzisiejsze tarczowe. A względy cenowe, no cóż… Często zdarza się, że wprowadza się rzeczy, które są produkcyjnie tańsze, a w sprzedaży droższe, bo nowe. Choćby pochodziły faktycznie sprzed 50 lat.
I tu dochodzimy do tematu, poruszonego już w „Świecie Motocykli”:
„Wilcze prawa kapitalizmu”
(patrz wkładka o Triumphie Trident 750 w numerze 11/95)
Faktycznie ten sam silnik, znany u nas tylko (o ile wiem) z prasy tylko pod marką Triumph, był (w wersji z nieco nachylonymi cylindrami) stosowany także w BSA Rocket 3, ale wilcze prawa nie dotyczyły tu konkurencji. Między tymi firmami nie było konkurencji. To była wspólna firma. Triumph został sprzedany firmie BSA w marcu 1951, a więc wszystkie Bonneville, o których z rozrzewnieniem mówimy, na równi z Gold Starami zasilały fundusz udziałowców BSA. To samo dotyczy motocykli Sunbeam, Ariel i New Hudson, a także cywilnych i wojskowych samochodów Daimler.
Tylko że, w odróżnieniu od innych koncernów, do czasu wypuszczenia właśnie trzycylindrowego Trident/Rocket, ten koncern nie stosował metody „badge engineering” – zaopatrywania w różne znaczki firmowe tych samych w gruncie rzeczy modeli. Przeciwnie: produkował to, co ludzie chcieli kupować, z zachowaniem odrębności nie tylko marki, lecz także całych modeli. I tylko bardziej wtajemniczeni zauważali że np. identyczne były od pewnego dnia przednie widelce i hamulce w Arielu i w BSA, że wnętrzności skrzyni biegów były identyczne w BSA i Triumphie. To nazywało się racjonalizacją produkcji w ramach koncernu.
Tak więc wilcze prawa kapitalizmu owszem, ale dotyczyły nie konkurencji, lecz innego zjawiska: koncentracji kapitału, która zresztą odgrywała i nadal odgrywa bardzo istotną rolę w przemyśle motoryzacyjnym.
A później…
A później sprawy potoczyły się w sposób jeszcze bardziej skomplikowany. Kolos BSA, który branżowo wybiegał daleko poza dziedzinę motocyklową, a także poza samochodową, zaczął mieć kłopoty finansowe na odcinku swego działu motocyklowego. O ile rok 1960 był rekordowy pod względem dochodu, który wtedy wyrażał się sumą rzędu 3,5 mln funtów, to rok 1971 wsławił się innym rekordem: stratami rzędu 8 milionów. W roku 1973 sprawa dojrzała do bankructwa i na arenę wkroczyła nowo utworzona firma Norton-Villiers-Triumph (NVT). Ta firma wykupiła cały remanent motocyklowy BSA, a więc także zasoby produkcyjne Triumpha, przy czym liczono jedynie na zachowanie „image” tej właśnie firmy, wierząc że to właśnie Trident będzie w stanie konkurować z inwazją japońską. Dlatego tylko tę markę pozostawiono w nazwie nowej firmy, spośród marek spod parasola BSA.
Trident miał być produkowany w dawnej fabryce BSA w Small Heath Birmingham i był tam produkowany do końca swego żywota, natomiast „dwójki” Bonneville/Tiger miały zniknąć wraz z zamknięciem produkującego je zakładu w Meriden, który był podstawą produkcji Triumphów od czasu zniszczenia fabryki w Coventry przez Luftwaffe. Tylko że stała się rzecz nieoczekiwana. Pracownicy skazanej na śmierć fabryki w Meriden nie zgodzili się na jej zamknięcie. „To jest nasza fabryka i nie oddamy jej bez walki”. Została stworzona kooperatywa pracownicza, wystawiono pikiety, nie wpuszczające do fabryki nikogo z NVT i nie wypuszczając z fabryki ani jednej sztuki wyprodukowanych już 2500 kompletnych i 1500 niekompletnych dwucylindrowych 750- tek. Bo one musiałyby wyjść dla NVT, a z tą firmą zaistniał stan wojny. Kooperatywa wygrała walkę z pomocą, także finansową, rządu labourżystowskiego i została formalnie zalegalizowana 6 marca 1975. Od tej pory Triumphy produkowane były w dwóch zakładach, z których żaden nie był własnością pierwotnego Triumpha: 750 Trident w Small Heath i Boneville/Tiger 750 w Meriden.
Polskie Triumphy
Tego nie znajdzie się w żadnej prasie zagranicznej, ale była taka rzecz w sferze projektów NVT jak produkcja Triumphów w Polsce. Były wizyty, były rozmowy i były złudzenia, bo rozmowy, typowo, przedłużały się, a zamiarów z polskiej strony nie było. Ja, jako techniczny doradca w rozmowach, byłem w głupiej sytuacji, bo musiałem reprezentować stronę, która nie chciała, i zresztą nie mogła chcieć, bo sympatia do angielskich maszyn to jedno, a namawianie kogokolwiek do otwierania produkcji, która już traciła wszelkie szanse na rynkach, to inna sprawa.
Wchodził w grę nawet Trophy i obie 350-tki: Fury i Bandit, które nigdy fazy produkcyjnej nie widziały. Po prostu NVT szukało taniego producenta, żeby móc możliwie niskimi cenami ratować swą pozycję na umykającym rynku. Miałem wtedy okazję przejechać się kilkanaście mil na przedprototypie z silnikiem Wankla, dość prowizorycznie wmontowanym w ramę Bonneville, z napisem Norton po jednej, a Triumph po drugiej stronie baku, przejechać się kilkaset jardów na prototypowym 350 Bandicie-dwójce, który rzeczywiście nie wibrował, choć nie miał wałków wyważających. Miałem okazję posiedzieć na końcu linii produkcyjnej w Small Heath na Triumphie Trident NT 160, już z rozrusznikiem elektrycznym i zmianą biegów po amerykańskiej (lewej) stronie i cylindrami równie nachylonymi w przód, jak kiedyś w BSA Rocket 3, ale rozmowy się urwały, bo się urwać musiały. Zresztą przemysłowa część naszej delegacji uważała wtedy dwusuw za jedyny obiekt wart zainteresowania, a NVT mogła nam zaoferować tylko jeden: silnik Villiers dla kosiarki do trawy.
A w Small Heath miałem także okazję dowiedzieć się o ciekawostce: silnikiem Wankla, który później był zastosowany w sprzedażnym Nortonie (w wersjach z powietrznym i wodnym chłodzeniem), interesowali się Rosjanie. W sensie licencji na ten silnik. Zastosowany miał być u nich w motocyklu z „przyczepką”, przy czym ta przyczepka miała stanowić integralną, nierozłączną część motocykla.
To mi dało coś niecoś do myślenia. Po pierwsze, czy można nazywać przyczepką coś, czego nie można przyczepiać i odczepiać. Po drugie, jaka jest idea budowania z założenia niesymetrycznego trójkątnego tworu z niesymetrycznie położonym środkiem ciężkości i niesymetryczne podpartego trzema kołami. Owszem, jeździłem sporo z przyczepką i zwłaszcza w zimie, na śniegu (bo wtedy jeszcze nie było soli), sprawiało mi frajdę zachowanie się tej technicznie dziwacznej bryły, ale czy frajda mogła być dostatecznym motywem, właśnie w tym kraju dla „wniedrienja w proizwodstwo”?