„26 kwietnia 1986 roku o godzinie pierwszej minut dwadzieścia trzy pięćdziesiąt osiem sekund seria wybuchów obróciła w ruinę reaktor i czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w położonym niedaleko granicy białoruskiej Czarnobylu.” Postanowiłem sprawdzić, jak po trzydziestu pięciu latach wygląda ten oddychający nieboszczyk i okolica wokół niego.
Na skróty:
Człowiek szczęśliwy zawsze zawodzi
Już dawno zrozumiałem, że prawdy o świecie nie znajdę w kawiarniach z imiennymi kubeczkami czy na najbardziej instagramowych trasach wokół włoskich Alp. Chyba jestem skonstruowany tak, że świat potrafię sobie wyjaśnić jedynie przez rzeczy, które nie mają już przyszłości. Przez historie ludzi pozbawionych resztek wiary. Kierunek podróży przyszedł do mnie trochę sam, podczas czytania reportażu Swietłany Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości”. Co prawda awarią w elektrowni atomowej w Czarnobylu intensywnie interesowałem się już w czasach liceum, jednak trzeba było osiemnastu lat, by ziścił się pomysł odwiedzenia miejsca mającego tak ogromny wpływ na historię świata.
Przez ten czas strefa zamknięta wokół Czarnobyla stała się magnesem dla turystów, a firm organizujących wycieczki przybyło, szczególnie po premierze serialu „Czarnobyl” na HBO. Podobno w 2019 roku liczba odwiedzających przekroczyła 124 tysiące. Mnie jednak nie interesowało oglądanie elektrowni i strefy zza okna autobusu, a tak niestety wygląda spora część wycieczek. W możliwie krótkim czasie chciałem zobaczyć jak najwięcej.
Tu z pomocą przyszła stara zasada, że o marzeniach powinno mówić się głośno. Dlaczego? Dlatego, że nie zawsze znamy sposoby na ich realizację, a możemy spotkać kogoś, kto ma gotowe rozwiązania. Tak było w moim przypadku. Na afterparty imprezy Influencer Live Wrocław rzuciłem temat motocyklowej wyprawy do Czarnobyla. Nowo poznany znajomy dał mi kontakt do polskojęzycznego przewodnika od dziesięciu lat pracującego w strefie. Właśnie takiego kontaktu mi brakowało, by marzenie przerodziło się działanie. W ciągu tygodnia miałem umówiony termin wizyty i ułożony plan.
Mandżur i papierologia
Pierwszym problemem z wyjazdem okazała się papierologia. Motocyklem w leasingu można poruszać się po Unii Europejskiej. By przekroczyć granicę z Ukrainą, potrzebowałem specjalnej zgody firmy leasingowej. Owa zgoda wydawana jest tylko i wyłącznie wtedy, gdy ubezpieczenie Auto Casco (obejmujące szkody kradzieżowe) ma wpisany kraj docelowy. No i zonk. Większość polis AC nie obejmuje kradzieży w takich krajach jak Ukraina, Rosja, Białoruś, Mołdawia czy Gruzja. Na szczęście Allianz za taką zgodę podniósł stawkę AC jedynie o 250 złotych. Do ubezpieczenia musiałem zamówić jeszcze Zieloną Kartę. Kolejne 19 złotych. Ze względu na pandemię potrzebowałem certyfikatu potwierdzającego szczepienie oraz ubezpieczenia turystycznego na wypadek leczenia skutków COVID-19. Osoby niezaszczepione muszą mieć negatywny wynik testu PCR.
Gdy pokonałem papierologię, przyszedł czas na kompletowanie mandżuru. Wyjazd pod koniec września zmusił mnie do aktualizacji turystycznej garderoby. Wysłużony zestaw z woskowanej bawełny marki Modeka zamieniłem na trzywarstwową kurtkę Rebelhorn Hardy i spodnie z tego samego kompletu. Zamiast trampek motocyklowych wziąłem nieco dłuższe buty turystyczne Modeka Tariko z membraną wodoodporną, a ulubiony kask Arai Concept-X ustąpił miejsca modelowi Commander z oferty Airoh.
Centralny kufer przeznaczyłem na wszystko, co pozwoliłoby mi ogarnąć awarię w trasie. Zabrałem ze sobą małą pompkę, dwie dętki, zestaw łatek, łyżki do opon oraz wypełniony niezbędnymi narzędziami tool roll. Za wschodnią granicą nawet najdziwniejszy scenariusz może okazać się całkiem realny, dlatego wolałem być przygotowany na wszystko. Moja wiara w skuteczność nawet najdroższych ciuchów turystycznych jest mniej więcej taka, jak w Świętego Mikołaja, dlatego zabrałem ze sobą kombinezon przeciwdeszczowy, pokrowiec na buty i rękawice z PVC.
Na Ukrainę? Niet!
21 września rano wyruszyłem z Warszawy w kierunku przejścia granicznego w Dorohusku. Droga na wschód przebiegła bez najmniejszych problemów i dość nudno. Nowa trasa do Lublina jest doskonała, gdy jedzie się autem. Na motocyklu jest doskonale żadna, ot równy asfalt i bariery energochłonne.
Ostatnie tankowanie w Chełmie i po chwili mijałem już wielokilometrową kolejkę ciężarówek przed przejściem granicznym. Po polskiej stronie żadnych kłopotów. Jedno okienko, dokumenty i toczę się przez mostek na ukraińską stronę. W kolejce spotykam parę, która ma podobny plan do mnie. Jadą do Czarnobyla. Jeszcze nie wiedzą, że ich wysłużona Astra A doskonale wtopi się w otoczenie.
Najważniejsza podczas przekraczania granicy z Ukrainą jest karteczka do zbierania pieczątek w kolejnych okienkach. Mam wrażenie, że bez niej zostałbym rozstrzelany bez jakichkolwiek pytań. W drugim okienku wita mnie przygoda. Celnik sprawdza dokumenty motocykla, paszport i prosi o ubezpieczenie COVID-owe.
Specjalnie na ten wyjazd wykupiłem najdroższą z możliwych opcji i jako kraj docelowy podałem Ukrainę. Jednak na samym dokumencie widnieje tekst „Region geograficzny Europy, a ponadto kraje: Rosja (w tym jej azjatycka część), Gruzja, Liban, Syria, Izrael, Egipt”, co dla celnika jest informacją, że ubezpieczenie nie obowiązuje na Ukrainie. Zaczyna się nieprzyjemna wymiana zdań, po której dostaję informację, że nie może wpuścić mnie do swojego kraju, bo jak jest wymieniona Rosja, a nie ma Ukrainy, to nie będziemy dyskutować, jakie kraje należą do regionu geograficznego Europy. Niet i koniec!
Na szczęście miałem ze sobą drugi telefon z zainstalowaną ukraińską kartą e-sim i szybko wykupiłem jednodniowe ubezpieczenie w jakiejś lokalnej firmie. Koszt: 17 hrywien, czyli jakieś 2,63 zł. Celnik zadowolony. W trzecim okienku szybka weryfikacja tego samego, co w drugim i ogień na tłoki. Zanim założyłem kask, podszedł do mnie człowiek marki dres i zapytał:
– Jedziesz tym motorem do Kijowa?
– Tak.
– To musisz z nim spać na parkingu, bo raczej Ci go ukradną!
Dobry początek pięknej przygody. Jadę dalej, bo do godzinnej straty na granicy nie chcę dokładać kolejnych na bezsensowne dyskusje.
Zimno, zimniej, Kijów!
Wraz z ochłodzeniem relacji przyszło ochłodzenie klimatu. Termometr zaczął wskazywać od 4 do 6 stopni Celsjusza. Z grzanymi manetkami i zimowymi rękawicami motocyklowymi można spokojnie jechać przy takiej temperaturze, jeśli co chwilę nie pada deszcz. W tym miejscu powinienem napisać o tragicznym stanie dróg na Ukrainie, milicjantach wyskakujących zza każdego drzewa i krowach pasących się pomiędzy dziurami w asfalcie.
Nic z tego! Droga do Kijowa przez Kowel jest taka, jak niezłe polskie krajówki. Czasem spotykałem rozkraczoną Ładę, wyprzedzającą bez świateł, nie były to jednak sytuacje nieprzewidywalne i niebezpieczne. Milicjanci byli, ale żaden mnie nie zatrzymał, więc przygód z wyłudzaniem łapówek nie było mi dane skosztować.Po niespełna 500 kilometrach zatrzymałem się w Sarnach w obwodzie rówieńskim. Pierwszy raz w życiu postanowiłem nie jechać całej trasy ciągiem. Wolałem wypocząć, a hotel Warshawskiy okazał się całkiem dobrym do tego miejscem. Za 90 złotych dostałem wygodny pokój, a za jakieś 10 zł następnego dnia rano zjadłem najlepsze w życiu jajka po benedyktyńsku.
Na trasie rześko. Pięć stopni Celsjusza i nieustająca mżawka. Nieco ponad trzysta kilometrów do Kijowa przez Korosteń dłuży się niemiłosiernie. Zachwycam się perełkami motoryzacji bloku wschodniego. Ilość i sposób przeróbek starej Łady 2103 przyprawia o zawrót głowy. Zatrzymuję się na chwilę przy pomniku z samolotem MIG-17 i robię zdjęcie. W końcu Moto Guzzi to marka z lotniczą historią w tle. Około 14:00 wjeżdżam do zakorkowanego Kijowa. Od razu szok. Pomiędzy starymi rzęchami co chwilę można zobaczyć Aston Martina, Ferrari, Bentleye i inne luksusowe auta. Rozwarstwienie społeczne w pełnej okazałości.
Robię szybkie pamiątkowe zdjęcie przy Złotej Bramie i cisnę do hostelu. Skoro to nietypowa wycieczka, to i nocleg musi być wyjątkowy. Wybrałem hostel Metro, czyli dwa stare pociągi połączone kontenerem, gdzie śpi się w przedziałach. Najważniejszy jednak był strzeżony parking i, jak się później okazało, grzana podłoga. Mokre ciuchy wyschły w ciągu kilku godzin.
Szybki prysznic, przegrupowanie w bagażu i jadę do muzeum czarnobylskiego. Pomimo tego, że Wołodymyr Zełenski – nowy prezydent Ukrainy – przeznacza sporo środków na infrastrukturę, drogi w Kijowie są w opłakanym stanie, co w połączeniu z zakorkowaniem daje wrażenie, że to miasto jest nie do przejechania. Nawet motocyklem. Zdjęcie bocznych kufrów poprawiłoby moją sytuację, lecz zaraz po wizycie w muzeum byłem umówiony z Elą, moją znajomą, od dwóch lat mieszkającą w Kijowie. Miała przechować w garażu moje Moto Guzzi podczas eksplorowania strefy zamkniętej.
Tak, wjazd motocyklem do strefy jest zabroniony. Samochody są wpuszczane po uzyskaniu odpowiedniego pozwolenia, jednak motocykl, jako otwarty środek lokomocji podobno stanowi zagrożenie. Nie pytajcie jakie. Tego nie wie nikt.
Muzeum czarnobylskie
Do muzeum wpadam po 17. Kasy są już zamknięte, przemiłe panie wpuszczają mnie bez opłat. Biorą ode mnie 30 hrywien dopiero gdy wyciągam aparat i kamerę Gopro. Muzeum otwarto w 1992 roku, w przeddzień rocznicy katastrofy. W budynku straży pożarnej można zobaczyć setki zdjęć, ubrania, książki, zabawki i inne bibeloty należące do wysiedlonych mieszkańców oraz rzeczy wykorzystywane przy likwidacji szkód po katastrofie.
Muzeum nie jest nowoczesne, nie ma tu żadnych mappingów 3D, obszernych prezentacji i nowinek technologicznych. Są klasyczne gabloty, makieta elektrowni, stroje likwidatorów. Najbardziej za serce łapią zdjęcia dzieci ułożone w kształt reaktora. Dziś te dzieci są mniej więcej w moim wieku. Jak potoczyło się ich życie po katastrofie i przesiedleniu w jeden dzień? W wielu przypadkach tragicznie. Wykluczenie społeczne wywołane radiofobią, brak pracy i nowa rzeczywistość po upadku ZSRR sprawiły, że wielu dawnych mieszkańców strefy skończyło z chorobą alkoholową i/lub depresją.
Cisza i brak innych zwiedzających tylko potęgowały przytłaczający klimat wystawy. Wybija 18:00 – pani grzecznie wyprasza mnie z muzeum.
Wieczorem spotykam się z Elą i idziemy do dość nietypowej knajpy. Rebernya Na Uzvozi (adres: Andriyivskyy descent 2a) ma tylko jedną pozycję w menu głównym – żeberka. Talerz i sztućce kelner rysuje na połaciach papieru, a wielkie kawałki żeberek je się tu rękoma. Koszt? Jakieś 30 złotych. Polecam każdemu, kto wybiera się do Kijowa.
Odstawiam motocykl na parking strzeżony osiedla mojej znajomej i Uberem wracam do hostelu. Pakuję plecak z elektroniką i jedną torbę z ubraniami. Czas na szybki sen.
Noc, która zmieniła świat
Piątek rano. W końcu nadszedł ten dzień. Dzień wizyty w czarnobylskiej strefie wykluczenia. Pod hostel przyjeżdża Marek – mój przewodnik, od 10 lat pracujący w strefie. Szybko ruszamy w stronę Czarnobyla, bowiem o 9.00 musimy być na miejscu. Moja wizyta nałożyła się na transport paliwa atomowego do nowo zbudowanego magazynu. To dość nietypowa sytuacja, dlatego praktycznie od wjazdu do strefy byłem pod opieką pracownika elektrowni.
Pomimo tego, że ostatni reaktor wyłączono tu w 2000 roku, elektrownia w Czarnobylu wciąż jest dla Ukrainy obiektem strategicznym. Strefa jest monitorowana przez policję. Pierwsza bramka pojawia się przy tzw. 30-kilometrowej strefie. Marek pokazuje mi, że z prawej strony mijamy wieś Zalesie. Dopiero gdy zatrzymuje auto, za wysokimi drzewami dostrzegam zabudowania. Natura szybko upomniała się o opuszczone miejsca. Dozymetr wskazuje 0,3 µSv/h (mikrosiwertów na godzinę), czyli tyle, ile wskazałby w Warszawie.
Kolejna bramka. Tym razem wokół terenu położonego najbliżej czwartego reaktora. To tzw. 10-kilometrowa strefa. Weryfikacja dokumentów i jedziemy pod budynek elektrowni. Czuję się trochę jak turysta śmierci, jadę oglądać miejsce tragedii współczesnego świata. Chyba tylko w taki sposób mój mózg potrafi zrozumieć skalę tego wydarzenia. Żadna książka, film i serial nie są w stanie tego przekazać.
Przed wejściem do budynku elektrowni, w dziesięcioosobowej grupie kierujemy się do specjalnego pomieszczenia, gdzie siadając specjalnym fotelu, przypominającym najtańszy model z Ikei, bada się poziom napromieniowania. Taki sam test robią nam po wyjściu i skrupulatnie zapisują w grubym zeszycie. Widać, że tu czas zatrzymał się na katastrofie. Nie ma mowy o komputeryzacji.
Wejście do elektrowni. Bramki i policjant weryfikujący paszport. Idziemy na górę, a tam kolejne bramki. Tym razem trzeba się pozbyć elektroniki, bramki są jak na lotnisku. Policjant jeszcze mniej sympatyczny od poprzedniego. Dokładnie sprawdza paszport, każe zdjąć maseczkę i porównuje zdjęcie. Na szczęście mam dość świeży paszport. Przechodzimy dalej. Oglądamy silniki diesla, dokładnie takie miały 35 lat temu niezwłocznie uruchomić się i zacząć pompować wodę niezbędną do chłodzenia reaktora. Uruchomiły się dopiero po minucie. Tyle wystarczyło, by przegrzać pręty paliwowe reaktora atomowego.
Szybko przechodzimy przez wystawę dozymetrów (urządzeń do mierzenia promieniowania) i trafiamy do szatni. Tam każą nam się rozebrać do samych gaci, zostawić swoje ubrania w szafkach i przywdziać odzież ochronną. Białe buty, spodnie, koszulę, grubą niebieską kurtkę, rękawice robocze, maskę i kask. Pani obsługująca szatnię poprawia delikwentom mankiety, mnie zakłada pasek na spodnie. Jakbyśmy szli do pierwszej komunii. My jednak idziemy do sterowni trzeciego reaktora, tego działającego do 2000 roku.
Przewodnik szczegółowo opowiada o feralnej nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 roku. Zaczynając od błędów konstrukcyjnych reaktora RBMK, a kończąc na serii nieodpowiedzialnych decyzji osób w nim pracujących można stwierdzić, że taka awaria miała prawo wydarzyć się tylko i wyłącznie w ZSRR – w kraju, w którym życie jednego człowieka nie miało żadnego znaczenia. Dozymetry w sterowni trzeciego reaktora nie wskazują niczego niezwykłego.
Kolejne drzwi. Kolejne bramki. Badanie dozymetryczne i mokrym ciasnym korytarzem przechodzimy do sterowni czwartego reaktora, czyli dokładnie tej samej sterowni, w której przeprowadzono test w 1986 roku. Pomimo usunięcia większości sprzętu, wizyta w tym miejscu jest dość niebezpieczna dla zdrowia, ze względu na radioaktywny pył. Wchodzimy na dosłownie 3-4 minuty. Tyle wystarczy, by zrozumieć, do czego tu doszło. Dozymetr wskazał 5 µSv/h. Naturalny i bezpieczny poziom promieniowania dla człowieka to 0,15 µSv/h. Czy 5 to dużo? Podczas godziny lotu samolotem na wysokości przelotowej przyjmujemy 8 µSv, co oznacza, że po dwóch dniach w strefie przyjąłem dawkę mniejszą niż podczas lotu z Warszawy do Mediolanu.
Mrocznego klimatu wizycie w elektrowni dodaje fakt, że od 35 lat budynki nie były remontowane. Co chwilę na głowę kapie coś z sufitu, wnętrza śmierdzą grzybem, a winda wioząca nas na dół wyglądała jak z horroru. Zawiozła nas w kolejne niezwykłe miejsce – na płytę trzeciego reaktora. Po drodze mijamy nowy pomnik Walerego Chodemczuka w trzecim energobloku. To on był najbliżej epicentrum eksplozji. Jego ciało do dziś spoczywa pod gruzami bloku reaktora nr 4.
O ile zwiedzanie sterowni wywoływało dreszcz emocji, o tyle stanie na płycie reaktora typu RBMK było dla mnie ciężkim szokiem. Z jednej strony spełniałem marzenie, z drugiej, stałem na urządzeniu analogicznym do tego odpowiedzialnego za zmianę losów świata. Zatkało mnie na dobrych kilka minut. Nie, zatkało mnie do końca dnia.
Na koniec obiad w stołówce dla pracowników strefy. Myli się ten, kto myślał, że to miejsce umarło całkowicie. W elektrowni pracuje 2000 osób, kolejne 2000 w obsłudze strefy. Pracują zmianowo, 15 dni w strefie, 15 dni wolnego. Mieszkają w specjalnie przystosowanych budynkach w Czarnobylu. W miasteczku są trzy sklepy oraz dworzec autobusowy, z którego można dojechać do Kijowa.
Życie odwołane
Obecność pracowników strefy nie zmienia jednak faktu, że w powietrzu unosi się zapach życia odwołanego, anulowanego w jednej chwili. Na koniec pierwszego dnia pojechałem z Markiem do Prypeci – cudownego miasta ZSRR, zbudowanego w 1970 roku jako sypialnia pracowników elektrowni.
„Do tej pory mam przed oczami jaskrawomalinową łunę, reaktor świecił się jakoś tak od wewnątrz. Nie palił się zwyczajnie, raczej się jarzył. Niesamowite światło. Piękne. (…) Nic podobnego w kinie nie widziałam, z niczym nie da się tego porównać. Niektórzy przyjeżdżali dziesiątki kilometrów, żeby popatrzeć. Nie wiedzieliśmy, że śmierć może być taka piękna. (…) Po obiedzie w radiu zaczęto ogłaszać, żebyśmy szykowali się do wyjazdu.”
Przeprowadzona 27 kwietnia ewakuacja 49 360 osób z miasta Prypeć oraz 254 z pobliskiego Janowa według ekspertów miała stuprocentowe uzasadnienie, gdyż istniała możliwość przebicia się stopionego rdzenia reaktora do dolnych pomieszczeń, gdzie znajdowała się woda. Mogło tam dojść do kolejnego wybuchu pary wodnej. Wysiedlenie 170 000 osób z innych miejscowości z dzisiejszej perspektywy było błędem. Wysiedlano ludzi z terenów o niższym poziomie promieniowania niż naturalne tło w Norwegii. W nowym miejscu przesiedleńcy dostawali większe dawki promieniowania z podłoża, niż otrzymywaliby ze skażeń, pozostając w domu. Ciekawe, czy decydenci wiedzieli o tym w osiemdziesiątym szóstym.
Wchodzimy do szkoły numer dwa. Klasa muzyczna. Ostał się gramofon, jakaś tablica przedstawiająca bajkę „Wilk i zając”, trochę biurek, krzeseł, rozpadające się pianino. Przerwana lekcja muzyki. Niechcący trącam instrument, dźwięk niesie się po wielkim lesie. Tym dzisiaj jest Prypeć. Lasem z przypadkowymi zabudowaniami. Miasto żyło 16 lat, a od 35 jest dosłownie wchłaniane przez naturę.
W stołówce pusta tablica, lodówka, lada ze starą kasą. Ktoś położył trochę starych monet, by zdjęcia turystów wychodziły na jeszcze bardziej wiarygodne. Dalej klasa techniczna, chemiczna, biblioteka, książki wtopione w poprzewracane regały.
Wchodzimy do budynku przedszkola. Widok jeszcze bardziej przerażający niż w szkole. Łóżeczka, kiedyś białe, dziś mają kolor zestarzałego brudu i rdzy. Na regaliku stoją dwie wywrotki; spodobałyby się mojemu trzyletniemu synowi. Obok kaczka na kółkach, królik i miś. Wszystkie pokryte solidną warstwą kurzu i zapewne radioaktywnego pyłu. W tle laleczka na łóżku. Gdzieś w rogu leży kupka małych bucików.
Dziecięcą łazienkę rozpoznaję po haczykach, dla jednych kwiatek, dla innych kogucik, samolocik, listek lub pies. Na dziś koniec. W 10-kilometrowej strefie turyści mogą przebywać tylko pod opieką licencjonowanych przewodników i wyłącznie do godziny 17:00. Jeśli jakaś polska firma chwali się, że ma własnych przewodników, robi to półlegalnie. Zawsze gdzieś w pobliżu mają ukraińskiego przewodnika, który w razie kontroli odpowiada za całą grupę. Tylko obywatele Ukrainy mogą ubiegać się o licencję.
Marek odwozi mnie do hostelu Stalker tuż przy granicy 30-kilometrowej strefy. Mógłbym zostać w jednym z hosteli w strefie, ale znowu z przewodnikiem. Marek woli wrócić do żony i wcale mu się nie dziwię. W samochodzie zsumował swój czas w strefie. Wyszło mu 4 lata życia ciągiem. Wstaje codziennie o 5 rano i do późnego wieczora ogarnia turystów. Strefa wciąga, ale i męczy.
Stalker wygląda jakby przenieśli go tu z kosmosu. Industrialne budynki o pięknym wykończeniu. Wszystko pachnie nowością. Trzy kieliszki Aperolu skutecznie pomagają wchłonąć dawkę mocnych wrażeń z całego dnia.
Podróż do miejsc, których nie ma
Sobota rano. Pod hostel podjeżdża stary Mercedes Sprinter. Marek dokleił mnie do wesołej grupki z Gdańska. Kierowca busa to w stu procentach stereotypowy typ z Ukrainy. Lusterko obwieszone proporczykami, ogrzewanie reguluje się spod maski, szyby nie działają, a wóz prowadzi tak, jakby jutra miało nie być.
Dzień zaczynamy od rzutu okiem na elektrownię i nigdy nieukończony piąty blok. Pod pomnikiem zbudowanym ku czci likwidatorów czarnobylskiej elektrowni zaczynają zbierać się tłumy. Podobno tego dnia do strefy przyjechało 70 wycieczek. Promieniowanie pod płotem czwartego reaktora: 5 µSv/h. Ogarniamy szybki lunch w stołówce dla pracowników i dalej pod pomnik „Prypeć 1970” upamiętniający wybudowanie miasta. Dawniej widać było stąd elektrownię, dziś drzewa wzięły sprawy w swoje ręce. Sprawdzamy promieniowanie przy ziemi, wynik: 9,33 µSv/h. Pikniku raczej nie polecałbym tu robić.Idziemy dalej. Marek na tablecie pokazuje budynek szpitala. Drzewa na zdjęciu są cieniutkie i niezbyt wysokie. Dziś mają kilka metrów i skutecznie zasłaniają czteropiętrowy budynek. Wchodzimy do pomieszczeń, gdzie trzydzieści pięć lat temu trafili pierwsi strażacy po akcji ratunkowej. Promieniowanie na poziomie 368 µSv/h. Najwyższe jakie zarejestrowaliśmy podczas dwóch dni eksploracji strefy. Dalej mijamy Cafe Pripyat (Kawiarnia Prypeć), jedno z popularniejszych miejsc w mieście przed 1986 rokiem. Średnia wieku oscylowała tu w okolicach 26 lat. Podobno izba wytrzeźwień, specjalnie zbudowana za miastem, codziennie pękała w szwach, choć na filmach propagandowych pokazywano, że wesela były tu bezalkoholowe. Na patencie lano wódę do samowarów.
Kolejny przystanek, Pałac Kultury „Energetyk”. Niezbyt podobny do naszego, jednak nie mniej okazały. Były tu największa biblioteka, ring bokserski, sala sportowa, sala widowiskowa na 800 miejsc, centrala telefoniczna, basen i wydział propagandy. Sielskie życie niewymagające wyściubiania nosa poza miasto, wszystko na miejscu. Z daleka oglądamy jedenastopiętrowy blok z charakterystycznym godłem ZSRR. Ze względu na liczbę turystów nie wchodzimy do środka.
Idziemy zobaczyć wesołe miasteczko, chyba najpopularniejszy obiekt w mieście. Kompleks kosztował milion rubli i miał być uruchomiony na pierwszego maja, co oznacza, że nigdy nie był w użytku. Istnieje legenda, że diabelski młyn uruchomiono 26.04.1986, by choć trochę odwrócić uwagę mieszkańców od tego, co działo się w elektrowni. Przechodzimy do stadionu centralnego. On również był atrakcją pierwszomajową i nigdy nie został użyty.
Na koniec decydujemy się wejść do 9-piętrowego bloku mieszkalnego. Mieszkania bardzo podobne do tych z polskich wieżowców. Meblościanki, zsypy na korytarzach i malutkie windy. Z nich pozostały tu tylko niezabezpieczone szyby. Z dachu widać dwa charakterystyczne punkty: nowy sarkofag czwartego reaktora i Dugę, instalację radarową nazywaną potocznie Okiem Moskwy. Do dziś nikt nie wyjaśnił, czy elektrownia powstała, by zasilać radar, czy może radar powstał po to, by chronić elektrownię. W końcu miała to być największa elektrownia atomowa na świecie, z dziesięcioma reaktorami. Na jednym z pięter słyszę, że ktoś tam się kręci i raczej nie byli to moi kompani z Gdańska. Możliwe, że to stalkerzy, ludzie nielegalnie przebywający i nocujący w strefie. Poszukiwacze mocnych wrażeń albo po prostu wariaci. Nie zostałbym tu na dłużej niż 15 minut. Każda ściana krzyczy tu głosem rozpaczy dawnych mieszkańców.
Tajemnica ZSRR
Jednym z ostatnich punktów naszej wycieczki jest Czarnobyl-2, miejscowość zbudowana na potrzeby wojskowych pracujących przy obsłudze radaru Duga. Odbiorcza część radaru to instalacja o długości 750 i wysokości 150 metrów. Dla porównania, 11-piętrowy blok ma około 32 m wysokości. Oficjalnie na mapach zaznaczono tu ośrodek wypoczynkowy dla dzieci, o czym miały świadczyć przystanki autobusowe z misiami z olimpiady w Moskwie.
Instalacja miała za zadanie wykrywać rakiety balistyczne w odległości 6000-10000 km oraz inne obiekty latające w odległości 1500-3000 km. Wokół radaru narosło sporo mitów, włącznie z takim, że był w stanie zakłócać pracę ludzkiego mózgu. Pewne jest to, że ze względu na używane częstotliwości zakłócał programy telewizyjne i radiowe nawet w USA.
Pamiętam, że zdjęcia oglądane w internecie jeszcze w liceum zrobiły na mnie ogromne wrażenie. To, co zastałem na żywo, wywołało niemały szok. Duga to gigant. Stojąc na dachu budynków centrum dowodzenia ciężko ogarnąć całość wzrokiem. W drodze powrotnej gubię się w jakimś wielkim pomieszczeniu przypominającym serwerownię. Chyba pierwszy raz odczuwam prawdziwy lęk związany z przebywaniem w strefie. Biegam bez sensu, próbując znaleźć wyjście. Sukces. Nie wpadłem do żadnego kanału technicznego i wydostałem się na zewnątrz.
17:00 – pakujemy się do rozklekotanego Sprintera i opuszczamy strefę. Jeszcze dwie kontrole dozymetryczne i jesteśmy w normalnym świecie. Kierowca pędzi do Kijowa tak, że mam stany lękowe. Wyprzedza na trzeciego w ślepym zakręcie. Brakuje tylko hymnu Ukrainy lecącego z głośników. Im bardziej oddalam się od strefy, tym intensywniej myślę, że muszę tu wrócić. Dwa dni to zdecydowanie za mało, by zobaczyć wszystko.
Impreza z soboty na poniedziałek
Wieczorem z nowo poznaną ekipą z Gdańska idziemy na żeberka. Kończymy gdzieś o piątej nad ranem w klubie. Niedziela miała być przeznaczona na zwiedzanie Kijowa, a stała się „dniem warzywnym”. Zobaczyłem tylko Pomnik Przyjaźni Narodów, monumentalny pomnik Matka Ojczyzna, trochę murali i stację benzynową, na której ukraiński policjant, cofając na miejsce parkingowe, skasował całkiem sprawną Dacię, próbując później wmówić jej kierowcy, że to jego wina. To zdecydowanie za dużo na kaca.
W poniedziałek żegnam się z Kijowem i ruszam w kierunku domu. Pierwotny plan zakładał podróż do Odessy, a stamtąd do Polski przez Mołdawię. Niestety, praca na dwóch etatach skutecznie wyleczyła mnie z tego pomysłu. Jadę tak, jak przyjechałem. Na granicy ten sam celnik. Ta sama gadka o ubezpieczeniu. Tym razem straszy mnie donosem, że byłem na Ukrainie bez ubezpieczenia. Sytuację ratują historie z Czarnobyla i na szybko wykupiona polisa w ukraińskiej firmie. Szybki przystanek na obiad u teściów w Lublinie i po 21:00 melduję się w Warszawie.
Na 100% wrócę do strefy. Po kilkunastu wiadomościach na Instagramie jest szansa, że zorganizuję jakąś większą grupę motocyklową. Jeśli chcesz dołączyć, pisz na mariusz.rakowski@swiatmotocykli.pl