Niewątpliwym atutem Gruzji jest jej położenie – z jednej strony szczęśliwe, bo na przecięciu szlaków komunikacyjnych, a z drugiej zupełnie niefortunne, pomiędzy rosyjskim młotem a tureckim kowadłem. To jeden z tych krajów, które fan motocyklowej turystyki powinien odwiedzić przynajmniej raz w życiu.
Na skróty:
Nasza przygoda rozpoczyna się od przylotu do Kutaisi. W drodze z lotniska trudno nie zwrócić uwagi na tutejsze mocno wysłużone auta, których właściciele zwolnieni są z obowiązku posiadania polisy OC (!). To informacja istotna i z punktu widzenia przyszłego użytkownika dróg – niepokojąca.
Wielki Kaukaz
Wyjeżdżamy w sześć motocykli, ja mam przyjemność dosiadać brytyjskiego Triumpha Tiger 800 z 2011 roku. Genialny sprzęt, zwrotny, szybki i łatwy w prowadzeniu, a przy moich 170 cm wzrostu również wygodny. Pierwsze kilometry po drodze krajowej nie robią specjalnego wrażenia, jednak już za Zugdidi rozpoczyna się to, co lubimy najbardziej, czyli zakręty! Celem jest Mestia – serce górzystego regionu Svaneti. Jedziemy wzdłuż kanionu rzeki Patara Enguri. Trasa malownicza, choć niebezpieczna – świetnej jakości asfalt przechodzi miejscami w żwir z robót drogowych, we wsiach gonią nas psy, a w licznych tunelach należy uważać na ukryte przed spiekotą dnia krowy…
Widoki, pomimo skupienia, zapierają dech w piersiach. Sięgające na wysokość ponad 4000 m n.p.m. ośnieżone szczyty, zielone doliny i urokliwe miejscowości pozwalają napawać się każdym kilometrem drogi. Charakterystyczne dla tego regionu są przydomowe kamienne baszty obronne. Pensjonat, w którym planujemy nocować, położony jest przy nartostradzie, która latem pełni funkcję drogi dojazdowej. Strome, żwirowo-kamieniste podłoże pozwala zweryfikować nasze umiejętności i możliwości maszyn w offroadzie. No i te widoki! W kolejnych dniach wracamy do Kutaisi. Przepakowanie, zebranie sił i tym razem kierujemy się na południe.
W krainie królowej
Tamary Trasa do Achalciche to, zgodnie z mapą, drogi „trzeciorzędne” i „inne”, co przekłada się na szlak gruntowy przez bezludne obszary regionu Imeretia w łańcuchu Małego Kaukazu. Tym sposobem przecinamy Bordżomsko-Charagaulski Park Narodowy, bogaty w źródła wody leczniczej słynnej niegdyś w całym ZSRR. Nocujemy niedaleko, w górującej nad miastem 900-letniej twierdzy Rabati. Niedawno zrekonstruowana, mieści w sobie restauracje, bary i stanowi rozrywkowe centrum Achalciche. Im dalej na południe, tym bardziej słychać i widać bliskość granicy z Turcją, w mowie i autach na zagranicznych tablicach rejestracyjnych. Gruzini często wyprawiają się do pracy u większego sąsiada, gdzie mogą liczyć na lepszy zarobek. Już w IV wieku n.e., za sprawą króla Miriana III, kraj ten przyjął chrześcijaństwo.
Obecnie ponad 83% mieszkańców należy do Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego, natomiast pozostała część, w większości zamieszkująca okolice graniczące z Turcją i Azerbejdżanem, wyznaje islam. Kolejnego dnia jedziemy do oddalonego o 60 km skalnego miasta Wardzia. Budowę podziemnej twierdzy zleciła w XII wieku zapobiegliwa królowa Tamara, z obawy przed zbliżającymi się hordami Mongołów. Kompleks w chwili ukończenia mieścił sześć tysięcy komnat, salę tronową i kościół, jednak już w 1283 roku trzęsienie ziemi spowodowało osunięcie zbocza i odsłonięcie budowli, przez co straciła ona swoje obronne przeznaczenie. Dzisiaj podziwiać można kościół i ok. 300 pomieszczeń i tuneli rozlokowanych na 13 poziomach zbocza góry Erusheli. Bajkowa sceneria przypomina tę z powieści Tolkiena, a zwiedzanie jest przygodą samą w sobie. Miejsce urzeka, ale do przejechania mamy spory dystans, jaki dzieli nas od Tbilisi, także ruszamy dalej.
Powiało chłodem…
Zgodnie z przewodnikiem, trasa powinna być raczej monotonna i mało interesująca, bez tradycyjnych „must see”, ale na szczęście jest dokładnie odwrotnie. DK nr 11 biegnie równolegle do granicy z Turcją, dalej skręcamy na północ w DK 31, przecinającą pasma Małego Kaukazu. W Gruzji latem można doświadczyć bardzo różnych warunków pogodowych. We wspomnianej Wardzii temperatura sięgała 30°C, by trzy godziny później, na wysokości malowniczego jeziora Parawani i przełęczy Tiklatashi (2164 m n.p.m.), spaść do poniżej 10°C. Przed wjazdem na płaskowyż, nawet latem, wywieszona jest tablica informująca czy przełęcz Tiklatashi jest otwarta i przejezdna czy też zamknięta, bez możliwości dojazdu do stolicy. Krajobraz jest tutaj surowy, bezdrzewny, z piętrzącymi się na horyzoncie złowieszczymi górami. W odróżnieniu od głównych rejonów turystycznych, tutejsze wioski wyglądają bardziej ubogo i siermiężnie, a ludność, przywykła do ostrego klimatu, sprawia wrażenie hardej, ale i życzliwej.
W dolinie rzeki Kury
W Tbilisi lądujemy późnym wieczorem. Miasto urokliwe, ale ciężko się zrelaksować przejeżdżając ulice w tłumie reszty uczestników ruchu, i to w deszczu. Przy pokonywaniu jednego z tuneli nawierzchnia jest tak śliska, że przednie koło traci przyczepność, do tego widoczność ograniczona, więc ciężko omijać dziury. Na szczęście obyło się bez wątpliwie przyjemnych przygód. Miasto położone jest na wzgórzach wznoszących się ponad dolinę rzeki Kura, a stara zabudowa udanie kontrastuje z nowoczesnymi konstrukcjami, jak na przykład Most Pokoju. Piękna panorama roztacza się ze wzgórza Mtatsminda z parkiem rozrywki i restauracjami, na którą wjechać można niedawno odrestaurowaną kolejką linowo-szynową. Pomimo niewątpliwych uroków stolicy bardziej urzeka to, co odległe, niedostępne i egzotyczne, dlatego naszym kolejnym celem jest klasztor Dawit Garedża, położony na granicy z Azerbejdżanem.
Na granicy
Przez pierwszych 50 km jedziemy drogą krajową, natomiast kolejne 30 to już droga lokalna z wątpliwej trwałości mostem, dziurawą i miejscami gruntową nawierzchnią oraz kilometrami stepu. Zwiedzanie obiektu zostawiamy na dzień następny, a nocujemy u rodaków w Udabno. Oasis Club, prowadzony przez Kingę i Ksawerego, znajduje się 15 km od kompleksu klasztornego i urzeka swoją bliskością z naturą. Wieś z zapuszczonymi już dziś, kłującymi w oczy poradzieckimi blokowiskami miała stanowić centrum siły roboczej do uprawy tutejszych pól i hodowli bydła. Plany okazały się jednak szersze od realnych możliwości i dlatego obecnie najlepiej funkcjonującym biznesem w okolicy jest właśnie wspomniany hostel i restauracja. Podobnie jak w przypadku Wardzii, tutejsze budowle zostały wyżłobione w skale i zawierają kaplicę i cele dla nadal zamieszkujących tutaj mnichów.
Kompleks założył Dawit Garedża, jeden z trzynastu mnichów asyryjskich przybyłych tutaj w VI w. Położenie po obu stronach granicy azersko-gruzińskiej stanowi punkt sporny co do przynależności tego ważnego historycznie miejsca, a nam z kolei daje możliwość zerknięcia na tereny południowego sąsiada. Jak się okazuje, na jednym rzucie oka się nie skończyło, ponieważ trasa powrotna, jaką obieramy, przebiega wzdłuż granicy, po rzadko uczęszczanym szlaku. Emocje tym większe, że w pewnej chwili zostajemy zatrzymani przez gruzińskiego żołnierza z informacją o odbywających się tu manewrach wojskowych i tym samym zamknięciu drogi. Ostatecznie skończyło się na 45 minutach niepewności i pozwoleniu na szybki przejazd. Mamy tylko trzymać głowę nisko…
„Latające trumny”
Stolicę z drugim najbardziej ludnym miastem kraju, czyli Kutaisi, łączy droga E60, której pierwsze 100 km przebiega autostradą. Żeby trasę niejako urozmaicić, na wysokości Gomi zbaczamy w stronę miasta kolejek linowych – Cziatury i kolumny Katskhi. Pierwsze wrażenie, jakie robi Cziatura, przywodzi na myśl postapokaliptyczne miasto zombie z horrorów klasy B. Sceneria o tyle interesująca, co mroczna i… przygnębiająca. Początki miasta sięgają końca XIX wieku, kiedy to zaczęto eksploatować zbocza doliny rzeki Qvirili w celu pozyskania rud żelaza i – przede wszystkim – manganu. Na tym surowcu, wykorzystywanym m.in. przy produkcji broni, Gruzja opierała dużą część swojej gospodarki, a w szczytowym okresie działalności 50% światowego wydobycia manganu pochodziła właśnie stąd.
Mając to na uwadze, ówczesne władze ZSRR ze Stalinem na czele powzięły decyzję o stworzeniu systemu kolejek linowych, którymi w łatwy sposób można było przewozić zarówno ludzi do kopalni, jak i pozyskiwany urobek. Tak więc pod koniec lat 50. XX wieku powstało to, co obecnie budzi grozę. Z 17 niegdyś połączeń do dziś funkcjonują cztery, które otrzymały miano „latających trumien”. Kolejki są bezpłatne zarówno dla mieszkańców, jak i przyjezdnych, przy czym tym pierwszym zapewniają niezbędny środek lokomocji, a drugim dreszcz emocji. Pordzewiałe wagoniki, potłuczone szyby i odpadający tynk niszczejących budynków stacji nie napawają optymizmem, aczkolwiek opierając się na coraz bardziej słusznej tezie, że dawniej produkowano urządzenia prostsze i tym samym bardziej trwałe, nie mieliśmy większych oporów przed wypróbowaniem „trumien”. Przejażdżka robi wrażenie, a w miarę czasu nabiera się zaufania i podziwu dla dawnej myśli technicznej oraz współczesnych serwisantów. Warto wspomnieć, że w ponad 60-letniej historii tutejszych kolei wypadków śmiertelnych oficjalnie nie było. Czyli można zaryzykować.
Pustelnia i powrót do „domu”
Ostatnim wartym wspomnienia obiektem na naszej trasie jest wysoki na 40 m skalny słup Katskhi. Na jego szczycie znajdują się zabudowania pustelni z kościołem, winnicą, kryptą grobową i trzema celami, a której historia sięga X w. (!). Na przestrzeni wieków zamieszkiwali tu mnisi poszukujący odosobnienia i odpowiednich warunków do modlitwy. To tradycja, która utrzymała się po dziś dzień. Do Kutaisi wracamy przed zachodem słońca, pokonawszy łącznie dystans ponad 1400 km. Przepiękne krajobrazy, malownicze trasy o zróżnicowanej nawierzchni oraz niewygórowane ceny czynią z Gruzji znakomity kraj do przejechania jednośladem. Zróżnicowane podłoże, kapryśna pogoda i stołeczny chaos dały okazję do sprawdzenia sprzętów i własnych umiejętności tak, że na koniec podróży pozostało miłe uczucie spełnienia i satysfakcji. I za to Gruzjo dziękujemy – gmadlob!