Na wstępie powiem, że zanim podjęłam decyzję o kupnie motocykla i zdobyciu uprawnień, nie miałam żadnego wcześniejszego doświadczenia z tymi pojazdami. Poznałam za to fantastycznych ludzi, którzy mnie lekko nakierowali i tak oto dziś jestem motocyklistką z prawie 10-letnim stażem, z czego pięć lat spędziłam w towarzystwie Kawasaki ER-5.
Prawo jazdy kat. A zrobiłam w 2011 roku i jako początkującej motocyklistce, która zaczęła realizować swoje marzenie o podróżach po Polsce i jeździe na dwóch kółkach jak „Ghost Rider”, brakowało mi tylko jednego elementu – motocykla. Ale który wybrać? Po nocach śniły mi się wielkie maszyny o dużej pojemności i oczywiście ubrane w owiewki! Po trwających półtora roku przymiarkach do niezliczonej ilości motocykli i przetrawieniu opinii znawców tematu, w moje ręce trafiła ostatecznie mała pięćsetka – Kawasaki ER-5 z 2001 roku.
Pierwsze wrażenie? Zachwytu brak. Gdzie te owiewki? Gdzie ta wielkość? Zwykła, niewielka klasyczna maszyna z okrągłą lampą, ale OK: cena przystępna, ocena stanu technicznego przez przyjaciół – pozytywna. Stan wizualny – bez zastrzeżeń. Zatwierdzenie koloru (bo na tym kończyła się moja wiedza w tamtym momencie) – dokonane. Kupiłam więc, jak się później przekonałam, moją ukochaną maszynę, którą przez pięć sezonów przejechałam ok. 30 tysięcy kilometrów.
Jestem dziewczyną o raczej przeciętnym wzroście (165 cm), a do ziemi sięgałam nogami idealnie, co dawało mi względne poczucie bezpieczeństwa na postojach. Pozycja na „erce” jest bardzo wygodna, nie męczyłam się przy dłuższej jeździe. Jej niezbyt skomplikowana konstrukcja pozwoliła mi nauczyć się podstawowych czynności związanych z konserwacją i eksploatacją motocykla.
A części zamienne były tanie i ogólnodostępne. Nie miałam problemów w znalezieniu elementów niezbędnych do napraw po kilku „parkingówkach”, które niestety zaliczyłam. Zużycie paliwa zamykało się w granicach 5-6 l/100 km (w zależności oczywiście od tego, gdzie i z kim jechałam), więc jazda po mieście (do pracy i z powrotem) to była czysta przyjemność. Zwłaszcza że gabaryty – a zwłaszcza szerokość – i zwinność motocykla bardzo ułatwiały przemieszczanie się pomiędzy pasami i sznurami samochodów.
Sama jazda początkowo była przyjemna do ok. 110 km/h. Powyżej tej prędkości, z powodu braku przedniej szyby, wiatr dawał mi się już we znaki. W końcu zdecydowałam się na jej zakup, tak samo jak stelaża pod kufer centralny. ER-5 zmienił się wtedy z małego, miejskiego motocykla w maszynę, którą można było przemierzać całą Europę.
Moje Kawasaki okazało się wspaniałym pierwszym motocyklem, który pozwolił mi nauczyć się samodzielnej jazdy. Jego kompaktowe rozmiary i lekka „topornawość” wybaczały wiele błędów, jakie popełniałam na początku swojej przygody. Bez ABS-ów i innej elektroniki, w czystej relacji człowiek- maszyna. Z biegiem czasu zaczęło mi jednak brakować mocy, dlatego musieliśmy się rozstać. Kawasaki ER-5 pozostanie w moim sercu jako niezawodny i cudowny motocykl. Jednocześnie z duszą sportowca i małego leniwca, snującego się po ulicach Warszawy.
Zdjęcia: Gosia Wyrzykowska