fbpx

Idea spotkania z motocyklistami w Himalajach rodziła się we mnie od dawna. Indyjskie góry penetrowałem na kilku motocyklach od 11 lat, cały czas wierny jednej marce – Royal Enfield. Pokochałem Indie do tego stopnia, że razem z moją partnerką przejechałem je całe dookoła, odwiedzając wszystkie 28 stanów.

Podróż ta, na jednym zresztą motocyklu, zajęła nam z przerwami 3 lata. Ale cały czas tlił się w mojej głowie pomysł, aby radością (i trudem) jazdy po indyjskich wertepach podzielić się z innymi. Tylko jak to zrobić, żeby nie wpaść w szpony komercyjnej wycieczki, a mieć z tego radość przebywania z przyjaciółmi? Pewną przymiarką do realizacji takiego pomysłu była 3-tygodniowa podróż motocyklowa z Delhi do nepalskiego Mustangu w marcu tego roku. Grupa znajomych skrzyknęła się w Polsce i po kilku tygodniach spotkaliśmy się na delhijskim Paharganju, dzielnicy znanej polskim turystom i niegdysiejszym przemytnikom jako „Śmietnik”. Zaimprowizowana trasa, podróż w formie trampingowej, bez zarezerwowanych uprzednio hoteli czy restauracji, z planem realizowanym na bieżąco w trakcie jazdy – to wszystko przekonało mnie, że warto spróbować jeszcze raz, ale już w bardziej „cywilizowanej” (czytaj „zorganizowanej”) formie. I kiedy dotarłem na Zlot Podróżników Motocyklowych IZI Meeting, który odbywał się na terenach zamku w Grodźcu, zderzyłem się tam z fantastycznymi ludźmi, motocyklistami głodnymi nowych przygód, tras, wyzwań. Kilka nieśmiałych rozmów przy ognisku, czasem podpartych butelką piwa lub czegoś mocniejszego, jakieś projekcje czyichś marzeń, westchnienia za czymś dalekim, dzikim, niewygodnym, lecz pięknym. Wtedy właśnie rzuciłem pomysł – „Zamiast spotykać się na zlotach w Polsce, umówmy się na spotkanie w… Himalajach!”. Współrozmówców nieco przymurowało, bo chociaż idea wydała im się wspaniała, to termin, który zaproponowałem, był dla nich nierealnie bliski. Za 3 miesiące. Ale ja zawsze powtarzam: „Jeśli masz jakieś marzenie, przystępuj do realizacji natychmiast! Jeśli będziesz zwlekać, czekać, marzenie odleci jak bociany na zimę. A ty zostaniesz tylko z jękiem zawodu i niespełnienia…”. Podziałało. Do pomysłu zapalił się (i to na trzeźwo!) Krzysztof, a zaraz dołączył do niego Konrad. Właściwie to nie wierzyłem w to, co mówiłem, bo moje gorączkowe wywody przypominały słowotok nawiedzonego paranoika z ADHD, ale skoro normalni ludzie traktowali moje słowa niemal jak aksjomat, nie mogłem już się wycofać. W ciągu kilkunastu dni ekipa była już skompletowana!

Trzy miesiące – taki termin wylotu w Himalaje rzuciłem podczas spotkania IZI Meeting. Początkowo wydawał się nierealny, ale po kilkunastu dniach mieliśmy komplet chętnych.

Zlot a nie zjazd

Miałem na wrzesień zupełnie inne plany, lecz szansa na realizację mojego marzenia ­– zorganizowania Spędu Przyjaciół – mogła się już nie powtórzyć. Przygotowałem trasę, która łączyłaby elementy wycieczki poznawczej, ostrej wyrypy motocyklowej i atmosfery zlotowej. Spotkałem się przy okazji z malkontencką uwagą, że to przecież będzie normalna impreza komercyjna – objazdówka, jakich wiele można wyłapać w Internecie. Żaden zlot! I tutaj wpadło mi do głowy pewne logiczne, acz przekorne wytłumaczenie: „To WY zjeżdżacie się na swoje zloty drogami lądowymi, na motocyklach, samochodami czy innymi środkami lokomocji. Czyli wybieracie się na zjazdy, a nie zloty. A MY zlatujemy się do Indii samolotami. Więc kto jest bardziej za ZLOCIE?”. Jakkolwiek by tego nie nazwać, ostatniego dnia sierpnia 2023 roku uczestnicy znaleźli się na rozgrzanej płycie lotniska w New Delhi…

Pierwszy w historii Polski Zlot Motocyklowy od samego początku miał pod górkę. I to nie tylko w sensie dosłownym. Trasa, którą starannie opracowałem, była pod znakiem zapytania. Zmieniający się klimat i anomalie pogodowe doprowadziły do gwałtownej końcówki monsunu w okolicach Manali – naszego punktu startowego. Droga z Delhi do Manali nie istniała. Ulewne deszcze spowodowały nie tylko zarwanie nawierzchni w wielu miejscach, ale i obsunięcia ziemi, skał czy potężnych głazów. 100 kilometrów przed Manali fragment niedawno oddanej do użytku drogi poleciał w przepaść. Manali zostało odcięte od świata na wiele dni. Pozostała tylko jedna jedyna, górska, wąska droga lokalna, odpowiednia dla stad kóz i pobożnych pielgrzymów, ale niekoniecznie dla ruchu kołowego – w tym momencie zmasowanego. Autobusy nie dojeżdżały do Manali. Mój hinduski partner, właściwie przyjaciel i niemal młodszy brat Arshdeep Sharma, po odebraniu ludzi z lotniska lawirował pomiędzy pomysłami, jak dostarczyć Ekipę do punktu startowego. Zamiast dużego autobusu, górskimi, zakorkowanymi ścieżkami uczestnicy Zlotu ze zjeżonymi na głowach włosami trawersowali w stronę Manali. A po dobiciu do celu – hotelu w Manali – wszyscy zgodnie zaakceptowali nowy plan podróży. Zamiast kręcić się po okolicznych przełęczach, konsumować barana z rożna przy akompaniamencie lokalnych piszczałek i bębenków, ewentualnie leczyć chorobę wysokościową wyrobami lokalnych browarów i gorzelni, postanowiliśmy z Arshdeepem dać im nieco mocniej w kość, lecz w zamian zapewnić o niebo ciekawsze widoki. A przede wszystkim zaprowadzić do legendarnej krainy himalajskiej Ladakhu, zwanej też często Małym Tybetem. Aby odseparować się od tradycyjnej, komercyjnej trasy Manali – Leh (przepięknej, lecz niestety coraz bardziej modernizowanej, a przez to tracącej swój niemal dziewiczy, surowy charakter), postanowiliśmy rzucić ich na offroadowe, będące dopiero w trakcie konstrukcji drogi. Ale do tego potrzebna była rozgrzewka. Nie, nie Irish coffee ani herbata z rumem. Na pierwszy kontakt z indyjskimi wybojami zabraliśmy Ekipę w kilkunastokilometrową trasę do wioski Hallan. Tradycyjna kamienno-drewniana, czasem kilkusetletnia zabudowa wioski jest jedną z ostatnich, jakie można spotkać w Dolinie Kullu. Zaś 15 kilometrów serpentyn (w jedną stronę) wąską, dziurawą asfaltową ścieżką było znakomitym egzaminem sprawności i wytrzymałości psychicznej. Pomimo potu i niemal łez wszyscy dotarli bezpiecznie aż na sam szczyt, na koniec ubitej szosy. Pewnym urozmaiceniem było przeciskanie się pomiędzy końmi, krowami czy owcami powracającymi na noc do swoich zagród. Powrót do Manali też wcale nie był lajtowy. Po dotarciu do głównej drogi czekało nas przebijanie się w sakramenckim korku pomiędzy ciężarówkami, autobusami, szalonymi motocyklistami, kozami, baranami, krowami, psami i czym tam sobie jeszcze można było wymarzyć (albo przekląć). Smród spalin, kurz pobocza, poruszanie się niemal ruchami Browna, ocieranie o lakier i zderzaki innych pojazdów były jak egzamin poprawkowy. Zdali wszyscy! Nagrodą były zimny cydr produkowany z lokalnych jabłek, słynnych na całe Indie. A w części oficjalnej obdarowywanie się prezentami. Jeden z uczestników, weteran Zlotu w wieku mocno emerytalnym, Jacek z Lublina, zabłysnął energią twórczą i własnoręcznie wykonaną biżuterią, którą obdarował każdego z obecnych. W czasie, gdy mechanicy sprawdzali stan techniczny motocykli i uzupełniali płyny techniczne, my raczyliśmy się płynami wspomagającymi nastrój. Na koniec Główny Indyjski Organizator Arshdeep przekazał każdej z uczestniczek pamiątkowy paszminowy szal, z produkcji którego słynie region Kullu.

Pierwszy dzień Zlotu nie zapowiadał emocji, jakie czekały na uczestników. Niemal elegancka droga w kierunku przełęczy Rohtang, umajona czasami zerwanymi fragmentami asfaltu czy też ciężarówką leżącą do góry kołami, wbitą w metalowy most, nie podnosiła zbytnio ciśnienia. Przełęcz Rohtang La, o wysokości 3978 m, jeszcze do niedawna była pierwszą przeszkodą na wjeździe do Ladakhu. Miałem jeszcze tę przyjemność wspinać się na nią kilkukrotnie. Od października 2020 roku przełęcz nie jest dostępna dla motocyklistów, bo otwarto 9-kilometrowy Atal Tunnel, prowadzący pod pasmem Pir Panjal wprost do doliny otwierającej przejazd do Ladakhu. Ten biegnący na wysokości 3048 m tunel jest najwyższą tego typu dwupasmową konstrukcją na świecie. Po 4 godzinach spokojnej jazdy zameldowaliśmy się w hotelu w Keylong – ostatnim większym miasteczku po drodze do Leh, stolicy Ladakhu. Nastroje były bardzo radosne, trasa wydawała się nie tylko malownicza, ale i nietrudna.

Pierwszy pięciotysięcznik w życiu. Na przełęczy Shinku La.

Nowa droga w Zanskarze.

Wjazd do Zanskaru od strony Shinku La. Dolina Lungnak poprzecinana jest licznymi strumieniami,

Kilometry offroadu w Dolinie Rzeki Shyok. Filipek jest z nami, chociaż tylko na banerze.

Uśpiona czujność

Dzień następny nieco ostudził nasz beztroski entuzjazm. Nieco ponad 30 km do Darcha było niemal relaksowe, lecz potem zaczęła się wspinaczka. Naszym celem była stolica Zanskaru – Padum. Lecz aby tam dotrzeć, należało pokonać nie tylko odległość 150 km, ale też wspiąć się na pierwszą wysoką przełęcz – Shinku La. Jeszcze do niedawna dojazd z Keylong do Padum wymagał pokonania 800 km okrężną trasą przez Leh i Kargil. Teraz do stolicy Zanskaru prowadzą trzy drogi, a czwarta – najkrótsza i najlepsza z Leh wzdłuż rzeki Zanskar – ma być oddana do użytku wkrótce. Nas interesowała teraz droga przez Shinku La. Wyprofilowane winkle i ładny asfalt nieco uśpiły naszą czujność. Myśleliśmy, że tak będzie do końca. Nic z tego. Po półgodzinnym postoju na przełęczy (nazywanej również Shingo La) na wysokości 5091 m, walce z lodowatym i porywistym wiatrem i coraz gwałtowniejszym łapaniem tlenu do płuc, zaczęliśmy zjazd. Radość, że właśnie wkroczyliśmy do Zanskaru – jeszcze do niedawna krainy zakazanej dla obcokrajowców, określanej też jako niebezpieczna – przyćmiona została walką z piachem, kamieniami, spalinami z mijanych ciężarówek, robotami drogowymi i szalonymi kierowcami, którzy stosowali lokalne standardy ruchu kołowego. Kiedy wreszcie zjechaliśmy do Doliny Lungnak, na południe od wioski Kargyak, ukazał nam się strzelisty kształt góry Gonbo Rangjon (Gumbok Rangan). Wysoka na 5520 m samotna skała jest czczona przez buddystów tybetańskich jako Góra Boga. Pomyśleliśmy o odpoczynku. Lecz aby na nią zasłużyć, należało najpierw pokonać kilka szerokich, wartkich, na szczęście dosyć płytkich strumieni przecinających kamienistą drogę. A na samym końcu pojawił się nieco głębszy bród, którego przejazd wyprał nie tylko skarpetki, ale i majtki motocyklistów!

Podbudowani bezbolesnym (choć na mokro) pokonaniem tych przeszkód ruszyliśmy dalej doliną wzdłuż rzeki Lungnak. Załoga zgłodniała, więc na krótki lunch zatrzymaliśmy się w mikroskopijnej osadzie Purne, skąd rozpoczynał się szlak trekkingowy do słynnego monastyru buddyjskiego Phuktal. Aby zdążyć przed nocą do Padum, należało ograniczyć się do szybkiego spałaszowania przygotowanego uprzednio suchego prowiantu (jaja na twardo przygotowane wcześniej niejednokrotnie ratują życie!), podpartego pyszną herbatą z mlekiem i przyprawami. Padum przywitało nas gwałtownymi podmuchami wiatru, niemalże burzą piaskową i przejmującym zimnem. Za to na późną kolację dojechała do nas para motocyklistów z Polski – Hania i Jacek znani też jako „One More ADV” – którzy dobijali do okrągłej pierwszej rocznicy w trasie non-stop.

Improwizacja przede wszystkim

Kiedy już wydawało się, że najgorsze mamy za sobą, Ekipa dostała na śniadanie wiadomość, że dziś czeka nas najdłuższa trasa, która teoretycznie powinna zająć 2 dni. A my musimy zrobić ją w jeden dzień, jeśli chcemy zrealizować ten awaryjny, trochę na wyrost zaimprowizowany plan. Pierwsze 33 km do posterunku w Zangla nie zapowiadały tego, co miało nas wkrótce czekać. Tęsknym wzrokiem omiotłem wspaniały monastyr Karsha, nawet nie starając się mówić Załodze, jak wielką atrakcję omijamy. Niestety, jeśli ma się limitowany czas, trzeba pogrzebać w przyjemnościach i wybrać te najciekawsze. Ladakh potrafi zatrzymać na długie tygodnie, jak nie miesiące. Naszym ambitnym celem była dzisiaj stolica Ladakhu – Leh. Alternatywnie wybraliśmy też położone 110 km wcześniej Lamayuru, lecz tę ostateczność trzymaliśmy z Arshdeepem w tajemnicy. Tuż za Zangla skończyła się dobra nawierzchnia. Szutrowa trasa, mimo że prowadząca przez nieziemskie krajobrazy, dawała się mocno we znaki. O nieustannym kurzu zapominało się jednak, kiedy wjeżdżało się w głębokie kaniony, niezliczone zakręty, przewyższenia i zjazdy. Odpuściliśmy sobie zjazd do wioski Lingshed, w której, kierując się logiką, powinniśmy stanąć na nocleg. Ekipa pruła dalej, pokonując kolejne przełęcze. A było ich cztery: Namtse La – 4400 m, Tarti La – 4980 m, Senge La – 4960 m, Sirsir La – 4800 m. Dla tych, którzy się jeszcze nie domyślili: „La” w języku tybetańskim oznacza „przełęcz”.

Największy kompleks monastyrów buddyjskich w centralnym Ladakhu w Thiksey, 20 km od Leh.

Przydrożna dhaba – restauracja w North Pullu, dolina Nubra.

Chwila odpoczynku przed atakiem szczytowym na kolejną pięciotysięczną przełęcz.

Brama wjazdowa do jednej z wiosek w okolicy Lamayuru.

Wreszcie późnym popołudniem przybiliśmy do normalnego asfaltu. Mijając wioskę Wangla z fantastycznie położonym na skalnym zboczu kilkusetletnim monastyrem, dotarliśmy do głównej drogi oznaczonej jako NH1, łączącej Srinagar w Kaszmirze z Leh. Wszyscy mieli już dość jazdy, a tu przed nami jeszcze 110 kilometrów! Arshdeep był nieubłagany. Rzucił tylko uwagę, aby teraz być szczególnie czujnym, bo dobre nawierzchnie wyzwalają w hinduskich kierowcach jakieś szatańskie moce i umiejętności i jazda po nich przypomina bardziej sceny z „Gwiezdnych wojen” niż komunikację międzymiastową. Na szczęście tego dnia ruch był stosunkowo niewielki, asfalt dopieszczony przez drogowców, więc piąty bieg mógł być nareszcie wykorzystany do oporu!

Wbrew obiecanym zasadom do hotelu w Leh dotarliśmy już w ciemnościach. Dla każdego polskiego motocyklisty jest to normalka. Jazda w nocy – jaki problem? Ale nie w Indiach. Zwłaszcza w większych miastach, gdzie każdy mieszkaniec stara się wypluć z siebie tyle spalin, ile tylko potrafi, a zasady bezpieczeństwa zostawia sobie na przyszłe wcielenie. Łykaliśmy więc na zmianę kilometry, kurz i spaliny. Kolacja w hotelu po tak ciężkim dniu to było mało. Nazajutrz dwóch kumpli z naszej Ekipy musiało się odłączyć i za dwa dni lecieć przez Delhi do Warszawy. Arshdeep zorganizował więc ognisko w hotelowym ogrodzie, gdzie mogliśmy nie tylko zmyć pył dzisiejszej drogi zimnym piwem, ale też jeszcze bardziej zacieśnić wzajemne relacje.

Na miejsce pożegnania z Alexem i Radzikiem wybraliśmy nie byle co – do niedawna najwyższą na świecie przełęcz udostępnioną dla cywilnego ruchu kołowego. Osławiona Khardung La, której wysokość Wikipedia określa na 5602 m n.p.m., utrzymywana jest w przejezdności przez cały rok. Dzieje się tak wcale nie dla wygody turystów, lecz dla utrzymania zdolności operacyjnych Indian Army, która musi być w gotowości bojowej non stop. Przełęcz Khardung jest naturalną granicą, przeszkodą, na której zęby mogłaby sobie połamać niejedna armia. Wkraczaliśmy na tereny sporne pomiędzy Pakistanem a Indiami, wyrywane sobie siłą od dziesiątków lat. A póki co przełęcz należała do Hindusów.

Rozstanie z chłopakami nie mogło być zbyt czułe, bo po odczekaniu swojego w kolejce do zdjęcia pod pamiątkową tablicą zaczęło nam wszystkim po prostu brakować tlenu w płucach. Szybkie przybicie piątki i rozjechaliśmy się w przeciwnych kierunkach – oni z powrotem do Leh, skąd jutro mieli samolot do Delhi, a my z resztą Ekipy obniżaliśmy wysokość w kierunku północnym, w stronę Doliny Nubra. Po dwóch ostatnich dniach ostrej wyrypy dzisiejsza jazda była jak niedzielna wyprawa do kościoła. Na luzie minęliśmy wioskę Diskit i boczną, polną drogą wbiliśmy się w piaski pustyni Nubra. W wiosce Hunder, która byłą naszym dzisiejszym celem, mieliśmy już zaklepane noclegi, więc korzystając z resztek dnia, ruszyliśmy z kopyta na pustynne safari, czyli przejażdżkę dla chętnych na jednym z licznych wielbłądów, jakie pozostały na pustyni po afgańskich budowniczych kolei indyjskiej wiele dziesięcioleci temu. Dwóch z naszej motocyklowej załogi odważyło się dosiąść garbusów. Spaść ze zwierzaka byłoby trudno, bo były to baktriany – wielbłądy dwugarbne. Usadowieni pośrodku pogalopowali w stronę wydm, a my w tym czasie spróbowaliśmy lokalnych tańców z kilkoma babciami za pieniądze przebierającymi turystów w tradycyjne ladakhowskie stroje. Nocleg w Hunder różnił się od poprzednich, bo za pokoje hotelowe służyły nam potężne namioty z eleganckim podwójnym łożem i łazienką polową na zapleczu.

Grand Bazaar, deptak w centrum Leh. Lokalne sprzedawczynie warzyw, owoców i… skarpet.

Zjazd z przełęczy Sirsir La. Czasem tęsknimy już za asfaltem.

W dbałości o czystość środowiska. Przydrożne toalety w środku doliny Nubra.

Droga z Padum do Lamayuru. Za kilka lat będzie tu położony elegancki asfalt.

Wszystko co dobre kiedyś się kończy

Nie zwalnialiśmy tempa. Jeśli Ekipa chciała dostać to, na co już i tak zasłużyła, należało się sprężyć. Przed nami bowiem ostatnia atrakcja Zlotu – jezioro Pangong Tso. Istnieją trzy drogi, aby tam dotrzeć z Hunder. Jedna ­– do niedawna jedyna dostępna i w miarę łatwa – to powrót do Leh i stamtąd przez Karu, Sakti, przełęcz Chang La, Durbuk i Tangtse do samej tafli jeziora. Druga – owiana złą sławą, do niedawna totalnie offroadowa i bardzo rzadko uczęszczana – przez przełęcz Wari La, a potem znów Chang La i tak dalej. Trzecia ­– też dopiero od kilku lat udostępniona obcokrajowcom – na pozór najłatwiejsza, bo niemal cały czas prowadząca wzdłuż rzeki Shyok. Omijała przełęcze i kilometrowo była zdecydowanie najkrótsza. Jednak tegoroczne deszcze zniszczyły bardzo nawierzchnię, a drogowcy przystąpili do budowania nowej, eleganckiej szosy. Nam pozostał kamienny trakt przez pustynne odludzie. Ekipa pokochała tę trasę, gdyż była ona nie tylko fantastyczna widokowo, ale też wymagała czasem sporego wysiłku i uwagi. A o to przecież w jeździe jednośladami chodzi! Jedynym minusem były niezliczone koparki i ciężarówki torujące drogę i szczodrze sypiące na nas piachem i kamyczkami. Minęliśmy wioskę Shyok, obstawione koszarami wojskowymi Durbuk, zatankowaliśmy na stacji benzynowej w Tangtse chwalącej się tytułem najwyżej położonej stacji benzynowej na świecie. Na nas jej wysokość 3942 metrów nie robiła już żadnego wrażenia. Organizmy nauczyły się egzystować z mniejszą ilością tlenu we krwi.

Wreszcie zza horyzontu wychynął fragment szafirowej plamy, ożywiającej w miarę monotonny koloryt trasy. Pangong Tso. Z wysokością 4350 m uważane jest za najwyżej na świecie położone jezioro słonowodne. Tylko 1/3 jeziora należy do Indii. Pozostała część jest już własnością Chin. Dojechaliśmy wzdłuż jeziora do wioski Man, gdzie czekały na nas domki. Robiło się coraz zimniej, więc jeszcze przed zbliżającym się zachodem słońca postanowiliśmy sprawdzić, że woda jest istotnie słona. Była. Do tego przeraźliwie zimna. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że noc będzie niemal mroźna.

Nasz Zlot powoli dobiegał końca. Trzeba było wracać do Leh, a stamtąd do Manali, a potem jeszcze do Delhi, następnie do Helsinek, by wreszcie dotrzeć do Warszawy lub Krakowa. Droga długa, ale my cieszyliśmy się pięknem jeziora Pangong i czekającą nas wspinaczką na przełęcz Chang La. Na wysokości 5360 m znów walczyliśmy z rozrzedzonym powietrzem, ale mając już kilka pięciotysięczników za sobą, nie stanowiło to żadnego problemu. Szkoda było zjeżdżać w dół, w stronę miasta, ale jutro należało się rozstać. Ekipa miała przed sobą jeszcze prawie 500 kilometrów z Leh do Manali klasyczną trasą przez kolejne ponadpięciotysięczne przełęcze: Tanglang La (5328 m), Lachung La (5065 m), Nakee La (4739 m) oraz Baralacha La (5030 m). Kilka lat temu należało jeszcze pokonać Rohtang La (3980 m), lecz teraz motocykle nie miały na nią wstępu i zmuszone były jechać tunelem.

1/3 Pangong Tso – najwyżej położonego na świecie jeziora słonowodnego – należy do Indii. Pozostała część jest już własnością Chin.

Ja niestety zmuszony byłem odłączyć się od grupy i zostać w Leh, bo na drugi dzień przylatywali kolejni przyjaciele i moja jazda miała trwać jeszcze długo. Na zakończenie zostawiłem najistotniejszą informację. Nasz Zlot połączył się z akcją charytatywną wspomagającą leczenie 4-letniego Filipa z Krakowa. Na operację jego niewielkiego serduszka potrzebne były duże pieniądze i nasza himalajska podróż miała w tym pomóc. Zaś zdjęcie uśmiechniętego Filipka towarzyszyło nam na każdej przełęczy. Duży baner łopotał pod naporem porywistego wiatru, ale uśmiech i nadzieja nie znikały z uśmiechniętej twarzy dziecka.

Pierwszy Polski Zlot Motocyklowy „Kangooride 2023” to już historia. Ekipa już od dawna w Polsce, ja piszę te słowa, ciągle siedząc w Himalajach. Trudno jest pożegnać się z tymi górami, odpuścić sobie wspaniałe trasy, zrezygnować z adrenaliny, jaką wyzwala walka o życie w chaotycznym, nieprzewidywalnym ruchu drogowym. Ale to właśnie stanowi o uroku poznawania Indii na jednośladzie. Za rok pewnie znów spotkamy się na szlaku i przy indyjskim piwie, gdyż zachęcony wspaniała atmosferą i przeżyciami na pewno będę się starał pociągnąć temat i zorganizować „Kangooride 2024”.

KOMENTARZE