Dawno nie czułam takiego podekscytowania przed pisaniem. Uwielbiam to robić, ale tylko wtedy, gdy coś naprawdę mnie poruszy, a ta podróż zdecydowanie taka była. Przeżyłam całe spektrum skrajnych emocji: od smutku, że zostawiam dziecko, przez euforię przed nadchodzącą przygodą, po strach, szczęście, spokój i radość. Taka właśnie jest Madera – intensywna, zmienna i piękna.
Na skróty:
Na naszą skrzynkę redakcyjną przyszło zaproszenie na krótką, bo zaledwie czterodniową wyprawę na Maderę. Organizatorem była wypożyczalnia motocykli, a zarazem lokalny operator turystyczny – ViveMadeira. Gdy tylko zerknęłam do skrzynki mailowej, pokazałam zaproszenie Andrzejowi i usłyszałam upragnione: „Dawaj, leć!”. Chwilę później zaczęłam mały research – skrzynka redakcyjna pełna jest różnych ofert, więc zawsze warto dokładnie sprawdzić, z kim mamy do czynienia. Popytałam znajomych, poczytałam, aż w końcu dostałam potwierdzenie: współpracują z polskim organizatorem i są naprawdę w porządku. Decyzja zapadła szybciej, niż dotarło do mnie, że… trochę się boję. Sama. Na wyspie. Z obcymi ludźmi. Na motocyklu, po górach. Oferta była jednoznaczna: ViveMadeira zapewnia mi nocleg, transfer z lotniska, motocykl, zestaw tras do samodzielnej jazdy i pełne wsparcie przez WhatsApp. Jazda samodzielna – bez przewodnika. Owszem, jest możliwość z lokalnym przewodnikiem, ale tylko w grupie minimum trzech motocykli, ale pociąga to za sobą dodatkowy koszt 200 euro za dzień.
Przygotowania do podróży
Turystka ze mnie żadna, chociaż południe Hiszpanii zjeździłam sportowym motocyklem, więc moje podróżnicze przygotowania oznaczały zazwyczaj: naładowany telefon, powerbank, dokumenty i gotówka. Odzież turystyczna? Nigdy wcześniej nie miałam jej na sobie. Na „sporcie” jeździłam niemal zawsze w dwuczęściowym, skórzanym kombinezonie. Tym razem miało być inaczej. Madera to wyspa wiecznej wiosny – temperatury około 20°C, ale też częste, niespodziewane deszcze i generalnie bardzo zmienne warunki pogodowe. A to wszystko dlatego, że Madera, a właściwie cały archipelag należący do Makaronezji, powstała w wyniku erupcji podwodnych wulkanów. Proces ten trwał miliony lat, a efektem jest obecny obszar i ukształtowanie terenu wyspy, z charakterystycznymi formacjami skalnymi i klifami. Teren jest wyjątkowo górzysty, co dodatkowo komplikuje przewidywalność pogody. Z jednej strony góry jest piękne słońce, a jak wyjdziemy już z drugiej, to może czekać na nas gwałtowne oberwanie chmury. Z tego powodu, pierwszy raz w życiu, wyposażyłam się w przeciwdeszczową odzież motocyklową. To w zasadzie były całe moje przygotowania. Po raz pierwszy miałam założyć na siebie kurtkę i spodnie motocyklowe z membraną. Resztę ciuchów „na zmianę” wzięłam po prostu z szafy, czyli 2 pary motocyklowych jeansów (jakby jedne przemokły) i 2 kurtki – jedna skórzana, a druga koszula z protektorami (również w razie co, jakby jedna przemokła podczas jazdy). Do tego jedna para butów, zwykłych do codziennej jazdy, bez żadnych specjalistycznych membran. „Minimalizm” – to słowo idealnie określa moje turystyczne przygotowanie do tego wyjazdu.






W drogę!
Już od początku wiedziałam, że to będzie intensywna i krótka przygoda. Po przylocie od razu trafiłam w dobre ręce. Opiekun z ViveMadeira pomógł mi w zakwaterowaniu, a następnie pokazał motocykl. Mieszkałam zaledwie 100 m od wypożyczalni, co było bardzo wygodnym rozwiązaniem zarówno przy odbiorze, jak i oddaniu motocykla. Nie musiałam się martwić, że trzeba będzie jeszcze gdzieś dojechać, wracać, spakować kask etc. W ViveMaderia możecie odebrać motocykl z trzech miejsc: z lotniska, głównej siedziby w miejscowości Funchal lub właśnie spod hotelu. Kolejnym komfortowym elementem było to, że mój opiekun świetnie mówił po hiszpańsku. Niestety należę do tych osób, które więcej rozumieją po angielsku niż potrafią powiedzieć, ale sytuacja jest odmienna, jeśli chodzi o hiszpański. To był miód na moje serce. !Madre mia, que felicidad! Sytuacja dała mi trochę do myślenia i później szłam za ciosem. W każdym miejscu, które odwiedziłam pytałam, czy mówią po hiszpańsku i o dziwo w znakomitej większości miejsc/knajpek/restauracji, które odwiedziłam – nie było z tym problemu. Trudno się zresztą dziwić. Madera co prawda należy do Portugalii, ale jeszcze w XVI wieku (wraz z całą Portugalią) była częścią Królestwa Hiszpanii.
Mój wybór padł na Yamahę XSR 700 – to motocykl, który łączy styl klasycznego roadstera z nowoczesną techniką. W miarę lekki (masa na mokro to około 188 kg), zwinny, a jednocześnie pod manetką drzemie naprawdę spory potencjał. Silnik o pojemności 689 cm³, do tego 75 KM i 68 Nm – wystarczająco, żeby cieszyć się jazdą nawet na wyższych biegach. Wysokość siedziska to około 835 mm, co — jak się szybko okazało — miało dla mnie kluczowe znaczenie. Dosięgałam do ziemi pełnymi stopami, co dawało ogromną pewność przy manewrach na postoju czy w trudniejszym terenie. Opiekun wypożyczalni przedstawiał sprzęt, jakby mówił do totalnego amatora. I o ile oczywiście nie ma w tym nic złego, mimo że wywołało na mojej twarzy lekki uśmiech, to jednak z drugiej strony warto pamiętać, że Madera i jej trasy to zdecydowanie nie jest kierunek dla początkujących motocyklistów.
W międzyczasie przebrałam się w ubrania motocyklowe i ruszyłam w stronę najbliższej knajpki przy plaży. Ale zanim wsiadłam na Yamahę, obejrzałam jeszcze dokładnie motocykl. Opony – dobre, ale dwie różne: Metzeler Roadtec i Dunlop Sportmax. DOT świeży, mięso na bieżniku było, więc nie robiłam problemu. Ekscytacja wyjazdem brała górę.
Pierwszym celem trasy była Praia Formosa – ponoć najpiękniejsza plaża wyspy. Pokłóciłam się trochę z nawigacją (to już tradycja!) i ostatecznie jakoś dojechałam, ale po drodze otrzymałam pierwszy przedsmak możliwości Madery. Trasy na wyspie to totalny rollercoaster – strome podjazdy, zakręty, wąskie drogi. To nie jest miejsce na ciężkie motocykle typu BMW R 1300 GS. Tu liczy się zwinność i pewność prowadzenia. W tamtym momencie w duchu dziękowałam sobie, że nie dałam się skusić na inny sprzęt, bo ViveMadeira w swoim asortymencie ma wiele motocykli, takich jak: BMW R 1300 GS, BMW F 900 GS, Suzuki V-Storm 800 DE, Yamaha T7, Honda NC750X A2, BMW F900 XR, Yamaha XMAX 300, Yamaha Nmax 125, BMW 310 GS A2, Honda ADV 350, Honda NX 500 A2, Kawasaki Versys 650 A2, Honda NC750X Automatic. Mój wybór okazał się optymalny.
Po perypetiach z nawigacją dotarłam na plażę głodna, z lekko podniesionym ciśnieniem, ale szczęśliwa. Widok? Bajka. Ocean, zachodzące słońce i kolacja – grillowane krewetki z lokalnym chlebkiem Bolo do Caco i piwem bezalkoholowym. Cena kolacji? 15 euro. Za to widoki – bezcenne! Po jedzeniu trzeba było cyknąć kilka zdjęć i wróciłam, tym razem bez przeszkód, do hotelu. Było względnie wcześnie, ale przecież należało naładować baterie przed kolejnym, emocjonującym dniem…




Podróż szlakami historii
Zaczął się wcześnie – śniadanie, szybki rzut oka na prognozę (deszcz od 19:00, alerty burzowe) i decyzja: ruszam jak najszybciej, by zdążyć przed ulewą. Nie jestem zaprawioną w bojach podróżniczką ADV i dla mnie turystyka motocyklowa w deszczu traci swój urok. Założyłam więc kask, rzuciłam hasło „czas na przygodę!” i ruszyłam. Trasa prowadziła na wschód, początkowo drogą szybkiego ruchu. W większości krajów to najmniej ekscytujące odcinki, ale nie na Maderze. Tutaj to spełnienie największych fantazji każdego motocyklisty! Na bocznych drogach jest wąsko, często z naprzeciwka na twój pas wyjeżdżają samochody, a ty nie za bardzo masz gdzie uciekać, bo z prawej strony masz przepaść, a do tego asfalt często pozostawia wiele do życzenia… A drogi szybkiego ruchu mają super asfalt, do tego są kręte, mają różne stopnie nachylenia (ale w granicach przyzwoitości), do tego oferują widok na ocean, a do tego co chwilę wjeżdżasz w tunel, gdzie możesz posłuchać ryku silnika swojego motocykla. Czy to nie brzmi jak mokry sen motocyklisty? Według mnie – zdecydowanie tak. Tutaj ze snu budzi nas jedynie ograniczenie prędkości, chociaż mandaty są znacznie niższe niż w Polsce – od 60 do 120 euro za przekroczenie prędkości. Ponadto policja ponoć jest wyrozumiała, a w dodatku nie ma tu fotoradarów. Nie zachęcam do łamania przepisów – po prostu daję znać, jak wygląda rzeczywistość.
Moim pierwszym punktem na mapie okazał się Jezus, a dokładniej – jego pomnik. Położony w Garajau, kilka kilometrów na wschód od Funchal, punkt widokowy Cristo Rei z widokiem na zatokę Funchal i Ocean Atlantycki. Pomnik we wszystkich przewodnikach opisywany jest jako majestatyczny, imponujący, ale mi od razu nasunęła się myśl: „tak, jasne, chyba nie widzieliście naszego w Świebodzinie”. Jednak, gdy zagłębimy się bardziej w historię pomnika, to jest ona znacznie bardziej imponująca niż „naszego”. Wiąże się ze smutnymi wydarzeniami głębokiej przeszłości. Otóż dawniej na Maderze niedozwolone było chowanie na cmentarzach zmarłych nie-katolików. Z tego powodu ciała wszystkich, którzy byli innego wyznania, były po prostu zrzucane właśnie z tego klifu w Garajau. W XVII w. zaprzestano jednak tej praktyki. Pomnik Cristo Rei został wzniesiony w 1927 roku na znak pamięci o tamtych wydarzeniach. Gdy poznamy tę historię, miejsce robi ogromne wrażenie – nie tylko wizualnie, ale i emocjonalnie.
Kolejnym celem wycieczki było Mercado de Santa Cruz – małe, urokliwe miasteczko, które zapamiętam z powodu kwiatów. Dosłownie. Ich zapach przypominał bzy i jaśminowiec – intensywny, upajający. Spacer po uliczkach był czystą przyjemnością.






Później dotarłam na najbardziej wysunięty na wschód punkt wyspy – Ponta de São Lourenço. Półpustynny krajobraz, brak drzew, silny wiatr i zapierające dech w piersiach klify. Co ciekawe, to tu można podziwiać najrzadsze foki świata – mniszki śródziemnomorskie, a także endemiczne rośliny i kolonie mew. Teren jest piękny, ale dojazd autem to męka, bo na sam szczyt prowadzi kilkukilometrowy korek. Na motocyklu? Omijamy go, więc jest idealnie. Na szczycie napiłam się mocnej kawy z przydrożnej przyczepki, wyjęłam drukowane wydanie „Świata Motocykli” i w końcu miałam chwilę na nadrobienie braków w lekturze. Odpoczywać za bardzo nie potrafię, więc po dłuższej chwili poczułam, że nadszedł czas, by znów wsiąść na motocykl i pojechać dalej.
Trasa z Furna do Porto da Cruz, to kolejny powód do zachwytu. Sam dojazd na zaznaczone miejsce na mapie był wspaniały. Najpierw cywilizowaną, trasą szybkiego ruchu, a później zjechałam już na drogi dojazdowe i poczułam się, jakbym wylądowała w lesie tropikalnym. Ten region słynie z lasu wawrzynowego – Laurisilva – wpisanego na listę UNESCO. Drogi są co prawda kiepskie, ale widoki wynagradzają trudy przejazdu. Czułam się, jakbym przeniosła się do Narni… Bezkresna zieleń, do tego ogromne klify i ocean – widok naprawdę zapierał dech w piersiach. A to wszystko za sprawą tego, że jest to punkt widokowy, który zapewnia rozległe panoramy na północne wybrzeże Madery, rozciągające się od Ponta do Sol po Santanę oraz Furna do Porto da Cruz. Jednocześnie jest też wejściem do morskiego rezerwatu, co podkreśla bogactwo życia morskiego w okolicy.
Porto da Cruz to urocza miejscowość, znana z plantacji trzciny cukrowej, z której produkuje się rum. Przejeżdżałam obok Engenhos do Norte, dawnej wytwórni trzciny cukrowej, obecnie przekształconej w muzeum i ciągle działającą destylarnię rumu, gdzie można zobaczyć XIX-wieczne maszyny i kupić lokalny rum lub po prostu oddać się jego degustacji. Niestety nie było na to czasu – nadciągała burza, a ja chciałam wrócić do hotelu przed deszczem. W drodze powrotnej natknęłam się jeszcze na przytulną knajpkę, w której posmakowałam lokalnej kuchni, a potem, zamiast się położyć… znów wsiadłam na motocykl. Kilka kilometrów dalej był Ogród Monte Palace – jeden z najpiękniejszych na wyspie. I wtedy wydarzyła się akcja, jak z filmu… i niestety nie mam tu na myśli komedii romantycznej, ale raczej mocny thriller.




Droga do ogrodu? Oczywiście wybrałam najszybszą trasę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka… Zapowiadało się niepozornie. Tak sobie jechałam i jechałam, i jechałam, a nachylenie trasy robiło się coraz większe i większe, no ale cóż, skoro jeżdżą tędy samochody, jest droga i są znaki, to pomyślałam, że można jechać… A trzeba było grzecznie zawrócić, kiedy jeszcze była taka możliwość. Ale co mi tam: „Ahoj przygodo!”. Wjechałam w końcu niemal na sam szczyt, aż tu nagle zaczęli zjeżdżać z góry ludzie w skrzyniach z a’la gondolierami, krzycząc na mnie, że mam natychmiast usunąć się z drogi. Cudem obeszło się bez krasy. Na górze postanowiłam już zawrócić. Nie wiem, jak mogę to zobrazować, ale nachylenie drogi było tak duże, że nie byłam w stanie zejść z motocykla, nie mogłam zatrzymać się bez puszczenia hamulca. Dosłownie milimetr po milimetrze, już nawet nie po centymetrze, cofałam, podjeżdżałam i w końcu obróciłam motocykl, aby zjechać w dół. Trudno, musiałam odpuścić sobie zwiedzanie ogrodu Monte Palace. Zaczęłam zjeżdżać, a droga, jak później się dowiedziałam, była słynną trasą do zjazdu saniami. Jazda na sankach z góry Monte jest jedną z najbardziej znanych tamtejszych atrakcji. Około roku 1850 dla lokalnych mieszkańców sanie stanowiły szybki środek transportu do Funchal. Te wyjątkowo spektakularne zjazdy saniami przyciągają za każdym razem tysiące turystów, którzy chcą wziąć udział w tym ekscytującym zjeździe z dużą prędkością wąskimi, krętymi uliczkami do Funchal. Te dwumiejscowe sanki wiklinowe ślizgają się na drewnianych płozach, popychane i kierowane przez dwóch mężczyzn (carreiros), którzy ubrani są w tradycyjne biały bawełniany strój, słomkowy kapelusz i buty z gumową podeszwą, służące jako hamulce. Zjazd trwa około 10 minut, a trasa ma około 2 km długości. Podczas zjazdu sanie osiągają prędkość do 48 km/h. Teraz już możecie sobie wyobrazić, jak śliski był asfalt. Ja wpadłam jeszcze pomiędzy jedna grupę zjazdową a drugą, więc nie było mowy o zatrzymaniu się. Trzeba było trzymać tempo. Stres? Ogromny! Zjeżdżałam, ale nadal nie wiedziałam, gdzie jechać. Gdy w końcu udało mi się zatrzymać, jedną ręką trzymałam hamulec, jakby od tego zależało moje życie, a drugą musiałam zmienić lokalizację w nawigacji. Pomogły mi w tym przypadkowe turystyki. Zdjęły mi rękawice, bo przecież nie mogłam puścić hamulca. Poczekały aż wpiszę wybrany adres, pomogły mi założyć z powrotem rękawice i życzyły powodzenia. Ojjj… przydało się. Po dotarciu na dół… musiałam chwilę ochłonąć i powoli wróciłam do hotelu. Tam czekała już tylko lampka regionalnego wina Madera. I sen.
Funchal i odpoczynek
W nocy przeszła ogromna burza, więc rankiem – chill. Pogoda była kapryśna, przelotnie pojawiały się opady, więc zamiast jechać dalej, postanowiłam pozwiedzać stolicę Madery – Funchal.
Na początek – Parque de Santa Catarina. Przepiękna aleja z drzewami tworzącymi fioletowy tunel. W parku kawa i spacer, a potem dokonałam odkrycia: na Maderze w maju trwa Festiwal Kwiatów. Akurat tego dnia, gdy zdecydowałam się na pieszą wycieczkę, szykowano się do parady zabytkowych samochodów ozdobionych kwiatami. Atmosfera była cudowna. Potem był port i wizyta przy muzeum Cristiano Ronaldo, który urodził się właśnie w Funchal. Na koniec dnia zostawiłam sobie odwiedziny na Rua de Santa Maria. To najstarsza i najbardziej artystyczna ulica miasta. Kiedyś zaniedbana i niebezpieczna, dziś dzięki projektowi „Sztuka Otwartych Drzwi” – zamieniona w kolorową galerię. Lokalne drzwi stały się płótnami dla artystów. Każde dzieło jest inne i zdecydowanie oryginalne. Tego dnia więcej chodziłam niż jeździłam. Na koniec oddałam motocykl – następnego ranka czekał mnie transfer na lotnisko.






Podsumowanie
Madera – wyspa, która porywa serce, przyspiesza puls i zostawia po sobie ślad nie do zatarcia. To nie tylko kolejna motocyklowa destynacja, to emocjonalny rollercoaster dla tych, którzy kochają wiatr w kasku, kręte drogi i ten słodki dreszcz niepewności przed każdym zakrętem.
Ale uprzedzam, to nie jest kierunek dla osób, które dopiero co wsiadły na motocykl. Tu asfalt potrafi zaskoczyć, a teren, choć nie-offroadowy, potrafi wyszczerzyć kły. Bo Madera jest wymagająca. Ale też sporo daje – w zamian za trudy oferuje piękne widoki, trasy, które zapierają dech w piersiach, przyjemną pogodę, lokalne smaki i wino, i gwarancję, że to wszystko zostaje w pamięci jeszcze długo po powrocie do domu.
To była podróż przez emocje, od euforii i pełnię szczęścia, po zmęczenie, ale właśnie w tym tkwi magia tej wyspy. Oderwanie się od codzienności, zanurzenie w przygodzie, przypomnienie sobie, że życie to nie tylko obowiązki, ale też pasje. Każdy potrzebuje swojego małego „sex, drugs & rock’n’roll” – cokolwiek to dla niego znaczy.
Czy wróciłabym tam? Bez dwóch zdań. Ale zanim spakujesz kufry, zadaj sobie jedno pytanie: czy jesteś gotów na coś więcej niż tylko jazdę? Bo Madera potrafi zaskoczyć. To miejsce, które pobudza wszystkie zmysły, wyciąga z rutyny i daje coś, czego nie da się opisać jednym zdjęciem czy filmem. Jeśli dasz się porwać tej przygodzie – wrócisz do domu nie tylko z pełną kartą pamięci, ale i z głową pełną wspomnień, do których będziesz wracać latami.
Szerokości – i odwagi, by sięgnąć po swoją przygodę!
Koszty wyjazdu
- Lot Wizz Air: ok. 1500 zł
- Wynajem motocykla: 58 euro/dzień (w cenie: kask, rękawice, kurtka, uchwyt na telefon, kłódka, brak limitu km, ubezpieczenie, pomoc 24/7). Depozyt: 600 euro
- Nocleg: ok. 100 euro/doba
- Transfer motocykla z/na lotnisko: 14 euro
- Przewodnik (opcjonalnie): 200 euro/dzień (grupa min. 3 motocykle)












