Pomysł zimowego wyjazdu na motocyklu od dawna chodził mi po głowie. To zupełnie inna perspektywa jeżdżenia motocyklem: totalnie bezsensowna, ryzykowna i, jak się później dowiedziałem z internetu, wręcz idiotyczna.
Na skróty:
To całkiem rozpaliło moją wyobraźnię. Nigdy nie byłem zwolennikiem sensu, nie byłem zachowawczy, a tym bardziej mądry. Jednym słowem – taki wyjazd był idealny dla mnie. Można to postrzegać jako chęć zwrócenia na siebie uwagi, ale generalnie po kilku latach jeżdżenia w najróżniejszych warunkach, w różnych częściach świata, nie bardzo imponują mi takie wyskoki, więc to chyba odpada. Chęć sprawdzenia się? Jak wyżej. Po prostu zawsze lubiłem jeździć motocyklem, a to, czy padało, czy było zimno, nigdy nie miało dla mnie znaczenia.
Zbędne ryzyko? Może i tak, ale nie myślę o tym. W zasadzie częściej leżę na glebie w słoneczne, niedzielne popołudnie na torze enduro niż podczas tego typu wyjazdów, więc gdzie to ryzyko? Cały ten wyjazd i jeżdżenie zimą ma dla mnie więcej wspólnego z chodzeniem po górach niż odpoczynkiem, przypominającym niedzielną przejażdżkę z żoną.
Cel – Borne Sulinowo
Na wszelki wypadek wybrałem motocykl lekki i tani. Ryzyko jest zawsze, dlatego lubię minimalizować obciążenia finansowe. To dosyć istotna kwestia dla ludzi podróżujących nie tylko po świecie, ale i po Polsce. Moim celem było Borne Sulinowo. Po pierwsze – dlatego, że jest to niezwykle egzotyczne miejsce na mapie Polski, po drugie – miałem tam nocleg i możliwość regeneracji, gdyby coś poszło nie tak. To niezwykle istotne!

Za krótki dzień
Mijały kolejne kilometry, zaczęło się przecierać. Trasa była już tylko delikatnie zaśnieżona i praktycznie mogłem jechać z normalną prędkością. Co prawda raz po raz wjeżdżałem na lód, ale w tych warunkach było go widać z daleka, więc mogłem się dobrze przygotować. Po ponad dwóch godzinach w trasie dojechałem do jeziora Jeziorsko, gdzie urządziłem sobie odpoczynek. Po chwili na rozciąganie mogłem jechać dalej. Zimą dzień jest naprawdę krótki i zanim się zorientowałem, zrobiło się ciemno.


Dzięki nawigacji i… workom
Po kilkunastu kilometrach zjechałem po raz kolejny na stację. Musiałem zmienić przemoczone buty. W kufrze miałem tylko obuwie trekkingowe, zdecydowanie za krótkie. Moje położenie dostrzegł sympatyczny Ukrainiec, który wręczył mi worki foliowe. Byłem uratowany i mogłem ruszać dalej. Wkrótce warunki na drodze… pogorszyły się jeszcze bardziej, ale teraz przynajmniej czułem miłe ciepło, rozlewające się od stóp. W ten sposób mogłem jechać nawet 500 kilometrów!
Nie wszyscy wyjechali
Do Bornego Sulinowa prowadzą trzy drogi. Ja do miasteczka wjechałem od strony Jastrowia. To jedna z najpiękniejszych dróg, jakimi jeździłem w naszym kraju. Na tę ocenę nie wpływa ani jej położenie, ani ukształtowanie, lecz rozłożone wokół lasy. Całość wygląda baśniowo – szczególnie jesienią!



Na spokojnie i aktywnie
Swoistą wizytówką Bornego Sulinowa są opuszczone bloki, które witają przyjezdnych od strony Jastrowia. Można do nich podejść. „Oczodoły” bez okien tylko potęgują wrażenie, że trafiliście do innych czasów i zupełnie innego miejsca na ziemi. Krajobraz iście wojenny. Niedaleko znajduje się poligon oraz lotnisko polowe. To tutaj w lecie (a także – jak się okazuje – w zimie) odbywa się znany zlot pojazdów militarnych. Wtedy to miejsce zmienia się nie do poznania i robi się naprawdę głośno. Poza tymi kilkoma hucznymi dniami miejsce to jest praktycznie wyludnione. Ale nie brak noclegów, zatem doskonale nadaje się do odpoczynku, wyciszenia i naładowania baterii przed kolejnymi wyzwaniami.

Zdjęcia: autor
Relację video z wyjazdu możecie obejrzeć w oddzielnym artykule.











