fbpx

Z jednej strony ciągła praca, z drugiej zimowy marazm. Człowiek wykończony takimi warunkami wpada na różne pomysły. Wraz ze znajomymi staramy się urozmaicać sobie ten ciężki okres i planować wypady motocyklowe. W 2020 roku byliśmy w Rumunii. A co przyniósł 2021? Już wam o tym opowiadam!

Z racji tego, że mieszkamy na południowym wschodzie naszego pięknego kraju, w niedużej miejscowości zwanej Biłgorajem (swoją drogą cudowne miasto pełne paradoksów, gdzie bezrobotni jeżdżą Mercedesami), nie mamy zbyt wielu atrakcji do wyboru. Wyjazdy motocyklowe są więc jedną z naszych ulubionych form spędzania wolnego czasu.

W ciepły majowy weekend spotkaliśmy się całą ekipą w celu ustalenia kierunku wyprawy. Rozmowy były niezwykle długie i ciężkie. Dziesięciu facetów, alkohol i bujna wyobraźnia… połącz kropki czytelniku! Ale oto powstał plan – Czarnogóra, tam jeszcze nie byliśmy! Piękne widoki, niekończące się zakręty i ceny praktycznie jak u nas na wschodzie. To nam pasowało i termin wyjazdu ustaliliśmy na 4 czerwca.

W połowie drogi na górę Lovćen obowiązkowa przerwa zdjęciowa. W tle Zatoka Kotorska

Kawka i ciasteczko

Wreszcie przyszedł długo oczekiwany dzień wyjazdu i jednocześnie początek urlopu. Oczywiście zaczęliśmy go od kawki i ciasteczka w najlepszej, sprawdzonej restauracji w regionie, czyli Na Rozdrożu. Dzisiejsze miejsce docelowe to Budapeszt, do pokonania 530 km. Do stolicy Węgier dojechaliśmy na spokojnie po południu, nie zapominając oczywiście o wykupieniu winiet na miejscowe autostrady. Wystarczyło nam czasu, aby chwilę pozwiedzać to piękne miasto i zjeść na kolację pyszne regionalne potrawy.

Rano, po śniadaniu i obowiązkowych kawie i ciasteczku ruszyliśmy w dalszą drogę. Ten dzień był najnudniejszy ponieważ cisnęliśmy ciągiem autostradami, a planem było dobić możliwie najbliżej Czarnogóry. Przejazd przez granicę Unii Europejskiej przebiegł sprawnie – 20 minut i byliśmy w Serbii. Tutaj za autostrady płaci się na bramkach więc radzę mieć kartę płatniczą pod ręką. Noclegu szukaliśmy na południu kraju, po przejechaniu całej autostrady A2. Bliżej jej końca zaczynają się zakręty, więc przestaje wiać nudą. Tego dnia pokonaliśmy 520 km. Zalegliśmy w hotelu w miejscowości Zlatibor, w „środku niczego”, wśród gór. Ciekawostka – cena za nocleg w tym fajnym obiekcie z basenem, sauną i śniadaniem to około 100 zł od osoby.

Odpoczynek i obiad w Restoran Crkvine. Przy takich widokach jedzenie smakuje dwa razy lepiej!

Kierunek – Adriatyk!

Oczywiście bez śniadanka, kawki i ciasteczka nigdzie się nie ruszamy! To podstawa naszego wyjazdu. Brzuchy pełne, więc skierowaliśmy prosto do Budvy w Czarnogórze, położonej nad brzegiem Morza Adriatyckiego. Trasa, jaką mieliśmy do pokonania to „jedyne” 325 km, ale niech was pozory nie zmylą – to było bite 5-6 godzin samej żwawej jazdy! Tutaj skończyły się przelewki i zaczęły się ZAKRĘTY! Droga ładna, a widoki jeszcze ładniejsze.

Musieliśmy się bardzo pilnować, ponieważ większość trasy jest bardzo kręta i nie widać co się dzieje za zakrętem (i tutaj mega plus dla wspomnianych interkomów). Na trasie mogę polecić restaurację Restoran Crkvine, położoną zaraz za miejscowością Kolašin. Smaczne jedzenie cieszy tu bardziej niż gdzie indziej ze względu na otoczenie. Można usiąść na tarasie tuż przy skarpie, z widokiem na piękne góry. Po dojechaniu do Budvy zaliczyliśmy oczywiście obowiązkowy „plażing”! Plaża praktycznie tylko dla nas, woda ciepła i klarowna! Czego chcieć więcej po całym dniu jazdy?

Taras widokowy na szczycie góry Lovćen. Gdzie są barierki? Tutaj raczej nikt nie przejmuje się bezpieczeństwem

Początek kolejnego dnia bez zmian – śniadanko, kawka i ruszamy. Wystartowaliśmy z Budvy i pojechaliśmy do Porto Montenegro w miejscowości Tivat. Polecam przejść się tym portem i zobaczyć piękne, ogromne jachty, o których 99,99% ludzi może tylko pomarzyć. Nic tu po nas – ruszyliśmy więc na kawę do miejscowości Kotor. Oczywiście wybrzeżem i malowniczą trasą Jadranska Magistrala. Na tej wąskiej drodze należy uważać, bo co jakiś czas z naprzeciwka niespodziewanie wynurza się auto. Łatwo jest też zahaczyć bagażem o przybrzeżne betonowe słupki i zafundować sobie nieoczekiwaną kąpiel w morzu…

Rynek w Kotorze powitał nas malowniczą architekturą, niewielkim ruchem i pyszną kawą. Polecam zjeść tu obiad i zatankować, bo kolejne kilometry będą ciekawe i pełne niespodzianek, a stacji nie ma tutaj na każdym rogu, do czego przyzwyczailiśmy się w Polsce. Po wyjechaniu z miasta od razu zaczęliśmy wspinać się na górę Lovćen, by dotrzeć do mauzoleum Petara II Petrovicia-Njegoša, serbskiego prawosławnego biskupa i władyki Czarnogóry w latach 1830-51.

Trasa na szczyt Lovćen wymaga skupienia i uwagi. Jazdę umila piękny widok na Zatokę Kotorską

Trasa pod górę jest mocno kręta, droga wąska (na jeden samochód), od czasu do czasu mijaliśmy skały o średnicy pół metra, które osunęły się na jezdnię. Tutaj nie poszaleliśmy z prędkością, za to widoki podczas podjazdu rekompensowały wszystko! W połowie drogi przerwa w przydrożnej restauracji i krótka chwila na wspólne zdjęcia. Spotkaliśmy Francuza, który organizuje wyjazdy motocyklowe po całym świecie. Zaprosił nas do Francji, więc wymieniliśmy się kontaktami. Kto wie, gdzie nas wywieje w 2022 roku?

Dojechaliśmy na sam szczyt góry Lovćen. Nie bójcie się – można wjechać na górny parking, z tym że aby móc na nim zaparkować, trzeba zagościć w tamtejszej restauracji. Tutaj także można dobrze zjeść, choć my oczywiście nie byliśmy jeszcze głodni, więc tylko – tak, zgadliście – kawka i ciasteczko. Dziś już wiem, że to był nasz błąd (nie, nie dopadła nas biegunka)… Za chwilę o tym opowiem. Na miejscu obowiązkowe zwiedzanie mauzoleum oraz podziwianie przepięknych widoków – trasa piesza do wieży widokowej prowadzi chodnikiem szerokości jednego metra, bez żadnych bocznych zabezpieczeń, a po obu stronach mamy strome skarpy. Polecam!

 

Czas było ruszać w stronę hotelu… Zjechaliśmy na dół i drogami P15 oraz P23 skierowaliśmy się w stronę miejscowości Danilovgrad. Na mapie trasa wyglądała OK, ale w rzeczywistości te 70 km pokonaliśmy w – uwaga – 2,5 godziny! Po drodze minęliśmy tylko dwa samochody: ciężarówkę wiozącą drewno z lasu oraz potężnego przeprawowego kampera z crossami przypiętymi z tyłu. Ogólnie mówiąc, trasa idealna dla motocykli klasy adventure: dużo dziur, wąska droga, miejscami brak asfaltu z błotem chlapiącym spod tylnego koła, przelatującym górą nad nami i spadającym prosto na nasze własne liczniki (dokładnie tak!).

Czy było ciężko? Tak! Czy da się przejechać motocyklem szosowym (ja jechałem Ducati Hypermotard 939 SP) – tak! Czy powtórzyłbym tę trasę? Zdecydowanie tak! Jednak teraz wiem, że wcześniej koniecznie trzeba zjeść porządny obiad, bo dzielenie jednego batonika na trzy osoby nie miało nic wspólnego z zaspokojeniem głodu… Cywilizacja przywitała nas dopiero w Danilovgradzie, gdzie mogliśmy zatankować i co nieco oczyścić siebie i motocykle się z podeszczowego błota.

Śniadanie na tarasie hotelu Sokoline. Aż żal było ruszać w dalszą trasę.

Nocleg znaleźliśmy dopiero 17 km dalej, w miejscowości Pivnice – gorąco polecam zbudowany na skarpie hotel Sokoline, ponieważ widoki z pokoi i restauracji zapierają dech w piersiach! Na pewno jedne z najlepszych, jakie miałem kiedykolwiek w hotelu. Tutaj już zalegliśmy na dobre, ponieważ zbliżała się noc, a my byliśmy strasznie głodni, brudni i zmoknięci (po drodze chwilami padał deszcz).

Trasy bardzo widokowe

Dla odmiany, po śniadaniu kawka i ciasteczko… Ruszyliśmy w drogę. Pierwszy przystanek blisko hotelu – prawosławny klasztor wykuty w litej skale Monaster Ostrog poświęcony św. Bazylemu Ostrogskiemu. Miejsce na pewno warte zobaczenia. Istnieje tu również możliwość odwiedzenia krypty, gdzie w otwartej trumnie spoczywa wyżej wymieniony święty.

Klasztor Monaster Ostrog wykuty w litej skale – miejsce kultu dla ludności Czarnogóry

Dalej skierowaliśmy się w stronę miejscowości Plužine, gdzie skręciliśmy w stronę słynnego masywu i parku narodowego Durmitor. Pod szczytem Prutaš zrobiliśmy przystanek na pamiątkowe zdjęcie. Stoi tam nawet specjalna drewniana rama, można się więc od razu oprawić! Jadącym w nasze ślady polecam wziąć ze sobą ciepłe rzeczy, ponieważ 8 czerwca leżał tam jeszcze śnieg. Widoki były przepiękne i zapierające dech w piersiach. Po prostu coś wspaniałego! Przez góry wciąż jechaliśmy wąskimi na jedno auto, asfaltowymi drogami. Niestety tym razem śnieg nas pokonał, droga przez szczyt nie była w całości przejezdna. Kierowca odśnieżarki, który wycinał w śniegu trasę powiedział, że za około cztery dni skończy się przebijać przez zaspy… Po prostu szok, za to wrażenia bezcenne! Spod szczytu skierowaliśmy się na most Durdevića Tari – dopiero na żywo można docenić ogrom tej konstrukcji. Dla odważnych i spragnionych mocnych wrażeń możliwy jest zjazd tyrolką nad kanionem rzeki Tary.

W parku narodowym Durmitor na początku czerwca wciąż leżał śnieg. Teraz wiemy, jak wyglądają prawdziwe zaspy

Cała trasa liczyła 275 km ale czasowo, łącznie z przystankami zajęła nam cały dzień. Był to chyba najbardziej „widokowy” etap całego wyjazdu. Należy tylko pamiętać, że w czerwcu temperatura w górach spada do kilku stopni. Na koniec skierowaliśmy się prosto do Budvy, gdzie już po zmroku zajechaliśmy na nocleg. Kolejny dzień mieliśmy zaplanowany tylko na odpoczynek i plażing, więc wieczorem Mirek otworzył swój magiczny kuferek, rozlał co trzeba i hulaj dusza, piekła nie ma! Gorzej było rano…

Na górze Prutas warunki są idealne do zdjęć. Chłopaki wyszli pięknie niczym z obrazka

Szczypta Albanii

Dopadł nas w końcu poranek. Jakoś kawka nie smakowała tak dobrze jak zawsze… Nie było co płakać – był to czas na „plażing, smażing i chill”. Dzień poświęciliśmy na leczenie ka… tzn. leniuchowanie, kąpiele w morzu, rekonstrukcje zdarzeń z dnia poprzedniego oraz zwiedzanie Budvy.

Następnego dnia nadszedł czas powrotu do domu. Ze względu na rozbieżności co do dalszej trasy i zwiedzania podzieliliśmy się na dwie grupy powrotne. Chłopaki z pierwszej ruszyli do Bośni i Hercegowiny, gdzie za punkt docelowy wybrali znane miejsce pielgrzymek, czyli Medziugorie. Tam też zaplanowali nocleg i odwiedzenie miasta objawień wraz z lokalnymi atrakcjami.

W parku narodowym Durmitor mijamy kanion przy jeziorze Sušičko. Widoki niczym z „National Geographic”!

Ja znalazłem się w drugiej grupie, która ruszyła w drogę powrotną przez Albanię, malowniczą trasą SH20. Byłem w tym kraju pierwszy raz i byłem zachwycony! Zawsze kojarzyłem go z ubóstwem i głodem. Tymczasem albańskie miasta tętnią życiem, a hotele wyglądają jak pałace ze złotymi dachami. Coś niesamowitego! Trasa przez góry jest super – nowy asfalt i piękne zakręty. Jedyne, na co trzeba uważać, to kozie bobki, na które można niespodziewanie najechać w połowie zakrętu… Na końcu trasy SH20 jest malutkie przejście graniczne prowadzące z powrotem do Czarnogóry, podobne trochę do kurnika. Chyba obudziliśmy celnika, bo był zdziwiony, że ktoś przyjechał. Skierowaliśmy się na Berane, a następnie na nocleg w Serbii, obok miejscowości Zoned.

Kolejny dzień to dalszy ciąg powrotu do domu. Wbiliśmy się na serbską autostradę i skierowaliśmy na Budapeszt. Na przejściu granicznym poszło szybko – 20 minut i byliśmy z powrotem w Unii Europejskiej. Chcieliśmy dobić jak najbliżej granicy słowackiej, więc nocleg zaplanowaliśmy w miejscowości Miszkolc. Na miejscu okazało się, że pensjonat nie posiada prywatnego parkingu, więc miła właścicielka pozwoliła nam wprowadzić motocykle do środka restauracji! Jak to się mówi – dla chcącego nic trudnego.

Chcesz zobaczyć raj dla każdego maniaka motoryzacji? Przejedź się albańską trasą SH20!

Do domu było już blisko więc po śniadaniu wsiedliśmy na nasze konie i cisnęliśmy do ukochanej Polski. Naszej tradycji musiało stać się zadość i tam gdzie zaczęliśmy podróż, tam ją skończyliśmy – w naszej ulubionej restauracji Na Rozdrożu, na finałowych kawie i ciasteczku.

Reasumując

Czy polecam przejechaną przez nas trasę? Jak najbardziej tak! Bartek spisał się w 100% w wyznaczaniu dróg oraz szukaniu atrakcji. Ani przez chwilę nie narzekaliśmy na nudę, a widoki były wspaniałe. Myślę, że nawet Francja może pozazdrościć Bałkanom. Z chęcią powtórzę kiedyś ten wyjazd!

W drodze do Mediugore chłopaki zahaczyli o Dubrownik w Chorwacji. Żal byłoby ominąć tak piękne miasto

Dodatkowo podróże kształcą i uczą, a każdy z nas, pomimo że jest dorosły, wyniósł z wyjazdu pewne wnioski i lekcje, które krążą już jako legendy podczas naszych spotkań. Wiemy już, że gdy kolega pokazuje nam ciosy z uprawianej sztuki walki, to nie wolno do niego podchodzić, bo później ciężko wytłumaczyć żonie, skąd wzięło się podbite oko. Albo gdy chce nam się puścić bąka w pokoju hotelowym, aby obejrzeć się najpierw za siebie, bo może stać za nami kierowniczka hotelu, a późniejsze słowa „excuse me” nie zlikwidują dziwnego grymasu na jej twarzy.

Albo gdy mamy skurcz uda i chcemy posmarować je maścią rozgrzewającą, to musimy uważać, aby niechcący nie wysmarować „klejnotów” ponieważ może nas tam piekielnie palić do końca dnia… I wiele, wiele innych wspaniałych sytuacji, które każdy z nas z pewnością zapamięta do końca życia. Życzę wam udanych wyjazdów i do usłyszenia w przyszłym roku!

„Na Rozdrożu” to start i meta naszych wypraw. Powitalna oraz pożegnalna kawka to już nie tradycja, a obowiązek!

PS Dobre rady:

  • Coroczne wyjazdy staramy się planować przed lub po sezonie wakacyjnym, ze względu na sporo mniejszy ruch na trasach, mniejszą liczbę turystów w punktach docelowych, mniejsze kolejki na granicach, a także niższe ceny poza sezonem turystycznym. Uwierzcie – to naprawdę ma sens!
  • Przed wyjazdem należy zaplanować trasę i koniecznie sprawdzić, czy w danych krajach są płatne autostrady oraz czy nie potrzebujemy wykupić zielonej karty na nasz pojazd. Obowiązkowo nie zapomnijmy także wykupić turystycznej polisy ubezpieczeniowej – to koszt ok. 50-100 zł, a może oszczędzić nam wielu kłopotów.
  • Interkomy! Coś wspaniałego na wyjazdy. Pierwszy raz używaliśmy ich w 2020 roku, podczas wyjazdu do Rumunii. Polecam sparować urządzenia już kilka dni przed wyjazdem, bo czasem naprawdę się z tym schodzi. Jeśli nie masz pieniędzy na drogi, markowy sprzęt, to na chińskim portalu zakupowym kupisz wystarczającej jakości interkom już za 300 zł (za sztukę). Konkretnej marki nie podam, ale podpowiem, że polecam te w niebieskim kolorze 🙂
  • Polecam uzbroić motocykl w ładowarkę USB do telefonu, szybę czołową (nawet najmniejsza rozbija powietrze i nie walczysz z wiatrem) oraz w tempomat zakładany na manetkę (koszt około 20 zł). Niby drobiazgi, ale na przelotach autostradowych naprawdę czynią cuda!

Tekst i zdjęcia: Piotr Ordecki

KOMENTARZE